• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Kategoria

Polityka, strona 1

< 1 2 >

Bohaterka na miarę Pileckiego i Moczarskiego...

Muzyczne motto

“A jeśli oni zechcą czegoś spróbować,
my będziemy próbować mocniej.
A jeśli oni zechcą pokonać dystans,
my zajdziemy dalej.
A jeśli oni zechcą
trzymać się tego do końca czasu,
wówczas my będziemy walczyć dłużej.
Bo co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Tchórze zawsze chcą rządzić resztą,
uciskając nas swoimi poglądami
i mówiąc, że wiedzą lepiej.
Oni się nas boją,
bo wiedzą, że jesteśmy niezależni
i nie troszczymy się o ich zasady,
nie troszczymy się o to, co myślą”


Jenny Woo - “Stronger“,
tłum. Natalia J. Nowak




Patriotka godna pomnika

Stanisława Rachwał (Stanisława Rachwałowa z domu Surówka) to postać łącząca w sobie najlepsze cechy Witolda Pileckiego i Kazimierza Moczarskiego. Bez wątpienia jest jedną z najdzielniejszych Polek wszech czasów. Jednostką, która nie tylko dorównuje wielu popularniejszym od siebie Bohaterkom, ale wręcz przewyższa je niezłomnością i skutecznością. Niestety, dotychczas nie została nawet w połowie doceniona tak, jak na to zasługuje. Wciąż pozostaje postacią mało znaną: niedostrzeżoną, zapomnianą, ukrytą w cieniu mniej zasłużonych konspiratorek lat 1939-1956. Taki stan rzeczy to wielka niesprawiedliwość. Lecz czy na pewno wyrok? Możemy przecież wziąć sprawy w swoje ręce. Możemy sami powalczyć o godne upamiętnienie Rachwałowej. Jeśli my tego nie zrobimy, to kto? Nic samo się nie zdziała: nie zbierzemy plonów, dopóki nie uświadomimy sobie, że wcześniej trzeba zasiać ziarno. A nasza Bohaterka to postać fenomenalna. Dwukrotnie zatrzymana i katowana przez gestapo. Więziona w trzech obozach koncentracyjnych (Auschwitz-Birkenau, Ravensbruck i Neustadt-Glewe). Po wojnie aresztowana przez UB, poddawana torturom i skazana na karę śmierci. Zdolna, wpływowa i ceniona działaczka Polskiego Państwa Podziemnego. Uczestniczka ruchu oporu w Generalnym Gubernatorstwie, Oświęcimiu-Brzezince i Polsce Ludowej. Członkini ZWZ-AK i WiN. Patriotka godna pomnika. Wzór do naśladowania dla kobiet i mężczyzn.


Z okolic Lwowa

Według różnych źródeł, Stanisława Surówka, czyli późniejsza Rachwałowa, przyszła na świat w roku 1903 lub 1906[1]. Dużo informacji na jej temat zgromadził IPN-owski historyk Filip Musiał, który poświęcił naszej Bohaterce co najmniej dwa popularnonaukowe artykuły: “Stanisława Rachwałowa: Bohaterka podziemia - prześladowana przez Niemców i komunistów” (opublikowany w “Dzienniku Polskim” i w serwisie Nowa Historia należącym do Grupy Interia) oraz “Pilecki w spódnicy” (zamieszczony w broszurze “Żołnierze Wyklęci”, dodatku specjalnym do “Gazety Polskiej” z 3 marca 2010 roku). Musiał podaje, że Stanisława Rachwał pochodziła z Kresów Wschodnich, a dokładniej z miejscowości Rudki niedaleko Lwowa. Wychowała się w patriotycznej rodzinie, ukończyła lwowskie Gimnazjum Sióstr Urszulanek. Miłością jej życia okazał się Zygmunt, oficer Wojska Polskiego i Policji Państwowej, z którym wzięła ślub i któremu urodziła dwie córki: Krystynę i Annę (różnica wieku między dziewczętami wynosiła trzy lata). Gdy wybuchła wojna, Zygmunt Rachwał został pojmany przez sowieckich agresorów. Na wiele lat słuch po nim zaginął. O tym, co się stało z mężem, Stanisława dowiedziała się długo po zakończeniu konfliktu zbrojnego. Otóż Zygmunt nie tylko przeżył okres uwięzienia, ale również zdołał wstąpić do armii generała Andersa. Niestety, ciężka choroba uniemożliwiła mu powrót do domu. Żołnierz zmarł na gruźlicę w 1943 roku. Miało to miejsce na terenie Palestyny.


Krakowska twardzielka

Zimą 1939 roku Stanisława Rachwałowa, teraz już mieszkająca w Mieście Królów Polskich, rozpoczęła antyniemiecką działalność konspiracyjną w Związku Walki Zbrojnej, późniejszej Armii Krajowej. Wstąpiła w szeregi kontrwywiadu Okręgu Kraków ZWZ, a jej bezpośrednim przełożonym został Jan Hartwig “Cyprian”. W tamtym okresie Rachwał posługiwała się pseudonimami “Herbert” (lub “Herburt”), “Herburta”, “Rysiek” i “Ryś”. Była bardzo skuteczną konspiratorką, o czym świadczy fakt, że szczegóły jej działalności wciąż pozostają dla historyków tajemnicą. W kwietniu 1941 roku Stanisława została po raz pierwszy aresztowana przez gestapo. Jej zatrzymanie miało związek ze sprawą Aleksandra Bugajskiego “Halnego”, przywódcy krakowskiego oddziału Związku Odwetu ZWZ. Niemieccy śledczy bynajmniej nie patyczkowali się ze swoją aresztantką. Jak wynika z relacji Rachwałowej, cytowanej przez Filipa Musiała, hitlerowscy oprawcy sięgali po niedozwolone metody interrogacji: bicie, kopanie, rozbieranie do naga. W wyniku tortur kobieta straciła dziewięć zębów. Mimo udręki, nie wyjawiła gestapowcom żadnych istotnych informacji. Zdołała ich nawet przekonać, że nigdy nie należała do ruchu oporu. Pod koniec maja Związek Walki Zbrojnej wykupił naszą Bohaterkę z więzienia. Nieustraszona Rachwał powróciła do działalności podziemnej, co przypłaciła kolejnym aresztowaniem w październiku 1942 roku. Naziści pastwili się nad nią aż do grudnia.


W Oświęcimiu-Brzezince

Filip Musiał pisze, że Niemcy nie dali się oszukać po raz drugi. Pewni, że schwytali prawdziwą konspiratorkę, wysłali ją do obozu koncentracyjnego Auschwitz, a ściślej do obozu kobiecego funkcjonującego w ramach Auschwitz II - Birkenau. Było to miejsce zarządzane przez bezwzględną Marię Mandel (Marię Mandl)[2]. Stanisława otrzymała status więźniarki politycznej, kazano jej nosić znaczek przedstawiający literę “P” w czerwonym trójkącie. Na jej przedramieniu wytatuowano numer obozowy 26281. Rachwałowa przeżyła w Oświęcimiu-Brzezince bardzo dużo. Przeszła tyfus plamisty, przepracowała trochę czasu w rozmaitych komandach. Trudne warunki i bolesne doświadczenia nie zniechęciły jej jednak do działalności konspiracyjnej. Nasza Bohaterka bez wahania dołączyła do obozowego podziemia. Od kwietnia 1943 roku miała szerokie pole do działania, gdyż zaangażowano ją do sporządzania kartotek rzeczy odebranych więźniom. Rachwał potajemnie pisała wówczas raporty, które dotyczyły poszczególnych transportów przybywających do lagru. Utrzymywała kontakt z konspiratorami w obozie męskim, przekazywała im podsłuchane lub wyczytane w gazetach informacje o charakterze politycznym i wojskowym. W styczniu 1945 roku Stanisława znalazła się wśród więźniarek ewakuowanych do KL Ravensbruck. Później była przetrzymywana w KL Neustadt-Glewe, skąd ostatecznie wyswobodzili ją alianci. Odzyskawszy wolność, przez trzy tygodnie leczyła się w angielskim szpitalu.


Genialna wywiadowczyni

Wiosna 1945 roku to początek nowej okupacji. Sowieci, którzy rzekomo wyzwolili naszą Ojczyznę, wcale nie zamierzali jej opuścić. Przeciwnicy nowego porządku, a także ludzie niewygodni dla władzy komunistycznej, stawali się ofiarami brutalnych prześladowań. Wielu Polaków dostrzegało konieczność kontynuacji działalności konspiracyjnej. Do takich osób należała Stanisława Rachwałowa. Według Filipa Musiała, nasza Bohaterka przybyła do Ojczyzny pod koniec maja, a pod koniec czerwca była już zaangażowana w prace podziemia antykomunistycznego. Najpierw związała się z Delegaturą Sił Zbrojnych na Kraj. Potem wstąpiła do powstałego na bazie DSZ Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”. Rachwał przyjęła pseudonim “Zygmunt” i zajęła się gromadzeniem wszelkich informacji o nowym reżimie. Interesowały ją sprawy polityczne, gospodarcze i wojskowe, działalność bezpieki, milicji i urzędów, postępowanie konkretnych funkcjonariuszy, planowane akcje przeciwko dysydentom, nastroje panujące wśród samych aparatczyków. Zdobytą wiedzę przekazywała swoim przełożonym z Brygad Wywiadowczych WiN. Nasza Bohaterka stała na czele siatki liczącej co najmniej dwanaście osób. Pracowali dla niej ludzie zatrudnieni m.in. w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Cenzurze Wojskowej, Sądzie Grodzkim i Urzędzie Wojewódzkim. Stanisława wiedziała, co się dzieje w Krakowie, w Warszawie, na Podhalu i na Śląsku. Budowała też sieć wywiadowczą na Pomorzu i w Polsce centralnej.


Między życiem a śmiercią

Jak podaje Musiał, w drugiej połowie 1946 roku funkcjonariusze UB założyli w mieszkaniu naszej Bohaterki “kocioł“ (rodzaj zasadzki). Rachwałowa, powiadomiona o czekającej na nią pułapce, schroniła się w tajnym lokalu podziemia, a później wyjechała do Warszawy. Czy wiedziała, że Krystyna Żywulska, koleżanka z Auschwitz-Birkenau, u której zdecydowała się zamieszkać, jest żoną prominentnego ubeka Leona Andrzejewskiego? Trudno powiedzieć. W każdym razie, Stanisława przed uwięzieniem zdążyła jeszcze zrobić jedną rzecz: udać się na Pomorze w celu udzielenia instrukcji członkom nowo utworzonej przez siebie siatki wywiadowczej. Sama chciała uciec na Zachód, miała już nawet przygotowaną drogę przerzutową. Gdy wróciła do Warszawy, zrządzeniem losu spotkała na ulicy Andrzejewskiego, który ją rozpoznał i postanowił aresztować. Kobieta została zatrzymana na dzień przed planowaną emigracją. Potem było więzienie, jedenastomiesięczne tortury i sfingowany proces. Początkowo skazano ją na dożywocie, ale wyrok ten nie spodobał się warszawskim elitom, toteż zamieniono go na karę śmierci. Bolesław Bierut podjął jednak decyzję o przywróceniu poprzedniego wyroku. Rachwał spędziła w stalinowskich kazamatach dziesięć lat. “Zaliczyła” Warszawę, Kraków, Fordon, Inowrocław i szpital więzienny w Grudziądzu. Odzyskała wolność na fali odwilży gomułkowskiej. Po roku 1956 nie prowadziła żadnej działalności politycznej. Ani oficjalnej, ani opozycyjnej.


Pilecki i Moczarski

Dzieje Stanisławy Rachwał są łudząco podobne do dziejów Witolda Pileckiego. Bohaterska postawa podczas drugiej wojny światowej, udział w lagrowym ruchu oporu, tworzenie raportów, aktywność wywiadowcza w Polsce Ludowej, ubeckie tortury, niezasłużony wyrok śmierci… Wszystko się zgadza. Rachwałowa i Pilecki pochodzili z patriotycznych rodzin, żyli na Kresach Wschodnich, mieli po dwoje dzieci. Witold był przez pewien czas żołnierzem generała Andersa, zupełnie jak mąż Stanisławy. Ale losy Rachwałowej wykazują również duże podobieństwo do losów Kazimierza Moczarskiego. Mężczyzna ten był oficerem Armii Krajowej zajmującym się głównie informacją i propagandą. Po wojnie został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, obciążony fałszywymi zarzutami, poddany okrutnym praktykom i skazany na karę śmierci, którą później zamieniono na dożywocie. Moczarski spędził ponad dziesięć lat w komunistycznym więzieniu, wyszedł na wolność w wyniku odwilży październikowej. To właśnie on jest autorem słynnej listy “49 rodzajów tortur stosowanych przez UB“. Warto wiedzieć, że Moczarski był męczony nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Przykładowo, osadzono go w jednej celi z esesmanem Jurgenem Stroopem, niemieckim zbrodniarzem wojennym odpowiedzialnym za likwidację getta warszawskiego. Kazimierz opisał potem to doświadczenie w swojej książce “Rozmowy z katem“. No dobrze, ale cóż to ma wspólnego z historią Rachwałowej?


Krwawa Mary

Aby znaleźć odpowiedź na postawione wyżej pytanie, trzeba zerknąć kilka akapitów wstecz i zatrzymać się przy nazwisku Marii Mandel (Marii Mandl). Co wiadomo o tej osobie? Zajrzyjmy choćby do artykułu “W obozie nazywali ją ‘bestią‘. Po wojnie trafiła do tego samego więzienia, co jej ofiary” zamieszczonego w serwisie Wirtualna Polska. Autor tekstu pisze, że Maria Mandel przyszła na świat 10 stycznia 1912 roku w austriackiej miejscowości Munzkirchen. Gdy jej kraj został wcielony do Trzeciej Rzeszy, wyjechała w głąb państwa zaborczego, do niemieckiego Monachium. Jako zwolenniczka nazizmu, wstąpiła do załogi SS i podjęła pracę w obozach koncentracyjnych. Najpierw służyła w Lichtenburgu, później w Ravensbruck, aż w końcu w Auschwitz-Birkenau, do którego przybyła jesienią 1942 roku. Mandel już w Ravensbruck dała się poznać jako wyjątkowa sadystka, uwielbiająca zadawać bliźnim ból. Często biła więźniarki: do krwi, do utraty przytomności. Według jednego ze świadków, najchętniej celowała w “dolną część brzucha”. Na domiar złego, kazała osadzonym chodzić boso po żwirze. W Auschwitz-Birkenau zachowywała się równie okrutnie. Uczestniczyła także w selekcjonowaniu ludzi do komór gazowych. Miała romans z inną nadzorczynią, Irmą Grese, która nosiła przy sobie “wysadzany perłami pejcz“. Po wojnie Mandel wylądowała w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich. Tam spotkała i rozpoznała swoją dawną ofiarę, Stanisławę Rachwał. Ona też ją zidentyfikowała.


Pod jednym dachem

Rachwałowa, niegdysiejsza więźniarka Oświęcimia-Brzezinki, została zmuszona do zamieszkania pod jednym dachem ze swoją byłą oprawczynią. A właściwie oprawczyniami, bo oprócz Marii Mandel przebywały tam również inne niemieckie zbrodniarki, np. Therese Brandl. Po latach, już na wolności, nasza Bohaterka uwieczniła swoje przeżycia w utworze wspomnieniowym “Spotkanie z Marią Mandel”. Praca powstała w roku 1965, a dwadzieścia pięć lat później doczekała się druku na łamach periodyku “Przegląd Lekarski - Oświęcim”[3]. Zweryfikowane i skomentowane fragmenty tekstu można znaleźć w artykule “Proces załogi KL Auschwitz-Birkenau cz. 6. Życie w więzieniu” Stanisława Kobieli. Autor zamieścił go na swojej stronie internetowej TajemniceHistorii.pl. Ze wspomnień Rachwałowej, cytowanych i omawianych przez Kobielę, dowiadujemy się, jak wyglądało więzienne życie skazanych nazistek i ich relacje z polskimi osadzonymi. Czy sytuacja, w której kaci i ofiary zostają ze sobą zrównani, może być łatwa dla którejkolwiek ze stron? Czy wspólna walka o przetrwanie, a nieraz nawet zamiana ról między dominującymi a zdominowanymi, przekształca coś w ludzkiej świadomości? Publikacja “Proces załogi…”, zawierająca fragmenty utworu Stanisławy, udziela nam arcyciekawych odpowiedzi na te pytania. W następnych akapitach postaram się krótko zreferować rzeczony tekst. Opowiedzieć, jak to było ze spotkaniem Rachwałowej z hitlerowskimi przestępczyniami wojennymi.


Potęga resentymentu

Gdy Stanisława zobaczyła w więzieniu Marię Mandel, ogarnęło ją uczucie mściwej satysfakcji. Był to widok, o którym w Auschwitz-Birkenau mogła tylko pomarzyć. Oto Maryśka: wtedy pani życia i śmierci, obecnie odizolowana od świata kajdaniara. Jeszcze kilka lat temu dręczyła niewinnych ludzi, a dziś musi szorować na kolanach “więzienne flizy“. Obok niej haruje w pocie czoła Johanna Langefeld[4]. Rachwałowa bynajmniej nie zamierzała się litować nad swoimi germańskimi współwięźniarkami. Kiedy znalazła sposób na zaszkodzenie Mandel, bez wahania przystąpiła do akcji. To ona stała za przeniesieniem nazistki do gorszej celi (wcześniej MM siedziała w “wolnej celi roboczej“). Maria, niegdyś patrząca na Stanisławę z wyższością, teraz zaczęła się jej bać. Tym bardziej, że Rachwałowa, jako świadek hitlerowskiego ludobójstwa, mogła złożyć obciążające ją zeznania i wbić jej ostatni gwóźdź do trumny. Nie dało się ukryć, że skończyły się czasy, w których Mandel była górą, a Rachwał dołem. Sytuacja uległa odwróceniu. Jakże wielka i groźna jest potęga resentymentu! To właśnie resentyment zagrzmiał niczym grom, gdy nasza Bohaterka, poproszona przez oddziałową o wyjaśnienie czegoś Niemkom, weszła do ich celi i ryknęła: “Achtung!”. Nazistki, słysząc ten wyraz, zerwały się na równe nogi. Stanęły na baczność i bez słowa słuchały, jak Stanisława obrzuca je nieprzystojnymi epitetami (po niemiecku). Myślały, że za chwilę Polka zacznie je bić. Lecz ona nie zniżyła się do ich poziomu.


Przebaczenie i pojednanie

Rachwałowa nawet w ubeckiej tiurmie potrafiła wyegzekwować swoje prawa. Przykładowo, dała strażniczkom do zrozumienia, że nie życzy sobie wspólnej kąpieli z nazistkami. Personel więzienny spełnił jej żądanie. Hitlerowskie bandytki, zwłaszcza Maria Mandel, przechodziły obok niej “pojedynczo, zmieszane i naprawdę przestraszone”. Stanisława była w pełni świadoma swojej moralnej przewagi nad Niemkami. Przypuszczała wręcz, że gdyby zaatakowała je fizycznie, żadna z nich nie miałaby odwagi się bronić. Mandel i Rachwał, kobiety z dwóch różnych bajek, zostały skazane przez komunistyczny sąd na najwyższy wymiar kary. Obie wiedziały, że każdy dzień zbliża je do śmierci. I z każdym dniem stawały się coraz dojrzalsze. Stanisława obserwowała, jak Maria powoli zamienia się w jednostkę smutną, pokorną i zadumaną. Sama również zgubiła gdzieś dawną złość, nienawiść i żądzę zemsty. Więźniarki, osadzone w sąsiednich celach, wyraźnie słyszały się przez ścianę. Rachwałowa dała sobie wreszcie spokój ze swoimi łaziennymi wymaganiami. Któregoś wieczoru, podczas wspólnej kąpieli, Maria Mandel i Therese Brandl podeszły do naszej Bohaterki. Obie były nagie, mokre i zapłakane. Błagały o przebaczenie. Stanisława, mimo zaskoczenia, zdobyła się na ten krok, a one padły na kolana i zaczęły ją całować po rękach. Z trzech uczestniczek tej niezwykłej sceny tylko Rachwał doczekała się ułaskawienia. Nazistki zostały powieszone w styczniu 1948 roku. Polka zmarła zaś ponad trzydzieści lat później.


Świadek oskarżenia

Zgodnie z tym, co pisze Stanisław Kobiela, nasza Bohaterka już latem 1945 roku zaczęła się starać o ukaranie hitlerowskich przestępców wojennych. Chociaż była członkinią podziemia niepodległościowego, sprzeciwiającą się uzależnieniu Polski od ZSRR i zaniepokojoną totalitarnym charakterem bierutowskiego państwa, zdecydowała się wejść na drogę oficjalną. Złożyła zeznania przed Główną Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, a później przed Okręgową Komisją w Krakowie. Lokalny sędzia, który zajmował się jej sprawą, został wkrótce jej współpracownikiem w Zrzeszeniu “Wolność i Niezawisłość”. Rachwałowa zeznawała przeciwko gestapowcom, którzy podczas drugiej wojny światowej terroryzowali ludność Miasta Królów Polskich. Sporządziła też dokładne charakterystyki pracowników KL Auschwitz-Birkenau[5]. Opisy nadzorców i nadzorczyń, przygotowane przez Stanisławę, okazały się przydatne podczas procesu Rudolfa Hoessa w 1947 roku (uwaga: nie należy mylić tego osobnika z Rudolfem Hessem zmarłym w roku 1987!). Co do samego Hoessa, nasza Bohaterka miała okazję spotkać go w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich. Wspominała potem, że po aresztowaniu stał się zupełnie innym człowiekiem. Nie przypominał już dumnego, groźnego władcy obozu oświęcimskiego. Był blady i zrezygnowany, przeczuwał, że nie uniknie egzekucji. Podobna zmiana zaszła zresztą w Maximilianie Grabnerze. Zwierzchnik lagrowego gestapo trząsł się jak osika.


Fordon i Inowrocław

Stanisława, jako więźniarka polityczna, była również przetrzymywana w Fordonie i Inowrocławiu. Tam, w Polsce północnej, “wymiatała” tak samo jak w południowej. Widać to w odpowiedzi naczelnika Centralnego Więzienia w Fordonie na pismo Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie (1951). Wiadomość nosi tytuł “Opinia więźnia karnego Rachwał Stanisławy“ i zawiera następujące stwierdzenia: “Była już trzykrotnie karana dyscyplinarnie, co świadczy, że nie zawsze przestrzega przepisów więziennych. Odnośnie swych przełożonych stara się ona być posłuszna i zdyscyplinowana, lecz stosunek ten jest tylko powierzchowny, gdyż zasadniczo jest ona ujemnie ustosunkowana do administracji więzienia, jak również jest wrogo ustosunkowana w stosunku do Państwa Ludowego, jej rządu. (…) Nie przejawia żadnego przełomu w swych wrogich poglądach politycznych“[6]. Myliłby się ten, kto by powiedział, że Rachwałowa, odzyskawszy wolność w 1956 roku, bez problemu przebaczyła swoim “czerwonym” ciemiężycielom. Autor publikacji “Więzienie dla kobiet o zaostrzonym reżimie. Sierpień 1952 - marzec 1955” (InowroclawFakty.pl) podaje, że nasza Bohaterka zawiadomiła prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa przez naczelniczkę inowrocławskiej tiurmy. Oskarżyła ją o znęcanie się nad uwięzionymi kobietami. Niestety, “z powodu niechęci Ryszardy Szelągowskiej do składania zeznań jako świadek sprawa nie miała dalszego ciągu”. Gnębicielka Obiałowa uniknęła więc sprawiedliwości.


Madame Butterfly

Wiele nowych informacji na temat Stanisławy Rachwał zaczerpniemy z czterdziestominutowego reportażu radiowego “WiNna nieWiNna” Patrycji Gruszyńskiej-Ruman (Polskie Radio 2008). Materiał zawiera wypowiedzi kilku Polek będących świadkami życia i działalności naszej Bohaterki. Relacje te przeplatają się z kwestiami aktora wcielającego się w rolę stalinowskiego oskarżyciela. Dopełnieniem całości są poruszające przerywniki, w których Ewa Kania czyta fragmenty wspomnień Rachwałowej. Z reportażu dowiadujemy się, że Stanisława przyszła na świat 29 kwietnia 1906 roku. Podczas wojny polsko-bolszewickiej, w roku 1920, zwróciła uwagę na jednego z polskich oficerów, którzy przybyli wyzwolić jej miasteczko spod panowania najeźdźców. Majestatyczny patriota w mundurze zrobił na niej piorunujące wrażenie. Dziewczyna szaleńczo się w nim zakochała, a potem “bardzo młodo wyszła za mąż”. Czy to oznacza, że Surówka poznała swojego przyszłego męża w wieku czternastu lat, a poślubiła go niedługo później? Wbrew pozorom, to możliwe. Na ziemiach byłego zaboru austriackiego obowiązywało bowiem prawo, które zezwalało kobiecie na zawarcie małżeństwa po ukończeniu czternastego roku życia. Potrzebna była jedynie zgoda ojca (źródło: Jerzy Antoni Pielichowski, “Zawarcie małżeństwa w zarysie historycznym”, AdwokatKoscielny.com.pl). Do czego można to porównać? Najbliższe skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy, to opera “Madame Butterfly” Giacoma Pucciniego[7].


Beka z ubeka

Nietypowy wiek, w którym Stanisława założyła rodzinę, bywał dla otoczenia dość kłopotliwy. Pewnego dnia Rachwałowa, jako mężatka, została poproszona o zaopiekowanie się obcą panną, która “szła na bal [pułkowy] bez rodziców“. Jak się wkrótce okazało, wspomniana panna była dwa razy starsza od niej. Państwo Rachwałowie mieszkali razem w koszarach wojskowych. Stanisława zdążyła więc poznać uroki żołnierskiego życia. Koleżanki z więziennej celi zapamiętały ją jako osobę pogodną, życzliwie nastawioną do świata, obdarzoną wielkim darem wymowy. Rachwałowa nigdy nie wracała z przesłuchań zapłakana. Przeciwnie, kiedyś nawet wróciła ubawiona. Rozśmieszył ją młody funkcjonariusz UB, który spostrzegł na jej przedramieniu numer obozowy i zapytał zdumiony: “To pani tyle lat w Oświęcimiu, a teraz my panią jeszcze przesłuchujemy?!”. Z mojej wiedzy wynika, że nie był to pierwszy raz, gdy kobieta zaszokowała bezpiekę swoją zuchwałą postawą. Do naszych czasów przetrwał cyniczny liścik, który Stanisława wysłała ubowcom okupującym jej krakowskie lokum: “Wiedząc, że ten list dostanie się w wasze łajdackie ręce, zawiadamiam, że na próżno czekacie i niewinnych ludzi zamknęliście w moim mieszkaniu. Możecie długo na mnie czekać pod drzwiami. R”. Spójrzmy także na urzędowy dokument “Postanowienie o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej“ z września 1947 roku. Rachwał nie podpisała tego druku. Ale umieściła na nim własną uwagę: “Akt oskarżenia niezgodny z prawdą”[8].


Do tańca i do różańca

Jakie jeszcze ciekawostki dotyczące Rachwałowej kryją się w reportażu Gruszyńskiej-Ruman? Na przykład informacja, że nasza Bohaterka była jednostką o wysokim statusie ekonomicznym. Mając ojca-adwokata i męża-oficera, nigdy nie narzekała na brak pieniędzy. Zewnętrzną oznaką dobrobytu, w którym żyła, uczyniła modny, elegancki, wyszukany ubiór. Stanisława zawsze chciała być stylowa i olśniewająca, chętnie pokazywała się bliźnim w kapeluszu i rękawiczkach. Nawyku dbania o cerę nie straciła nawet w Auschwitz-Birkenau. Gdy otrzymywała od Niemców odrobinę margaryny, tylko połowę tego produktu wykorzystywała do celów spożywczych. Reszta służyła jej za krem do twarzy. Rachwałowa była religijna, jak wielu ludzi w czasach okołowojennych. Ceniła osoby, które potrafią pokornie się modlić lub przynajmniej uszanować modlitwę innych. W podziemiu współpracowała głównie z mężczyznami. Podczas wojny, a być może i później, dawała schronienie polskim partyzantom. Swoim córkom, które były jednocześnie jej pomocnicami w konspiracji, udzieliła arcyciekawej wskazówki na wypadek “badania“. Otóż miały one wmawiać gestapowcom/ubekom, że liczni panowie, z którymi Rachwał się spotykała, byli jej kochankami. Taktyka Stanisławy, choć niewątpliwie upokarzająca, wyróżniała się skutecznością. Filip Musiał pisze, że to właśnie ta argumentacja (plus łapówka zapłacona przez ZWZ) przesądziła o jej zwolnieniu z nazistowskiego aresztu w 1941 roku.


Mistrzowski styl

Rachwałowa zaliczała się do osób niesłychanie błyskotliwych i elokwentnych. Potrafiła nie tylko snuć intrygujące opowieści, ale również posługiwać się grą słów i formułować cięte riposty. Gdy do więziennej celi w Krakowie przyprowadzono nową osadzoną, Stanisława zadała jej specyficzne pytanie, umiejętnie akcentując wybrane sylaby: “A pani jest WiNna czy nieWiNna?”. Naturalnie, chodziło o przynależność do Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”. Zdarzyło się także, iż to Rachwał została o coś zapytana przez nieznajomą współwięźniarkę. Ciekawska spytała: “Jak pani sobie radzi z paznokciami?”. Stanisława odpowiedziała jej w iście mistrzowskim stylu: “Te u rąk to sobie obgryzam, ale te u nóg pani mi będzie musiała obgryzać”. Nasza Bohaterka bardzo się martwiła o swoje córki. Wiedziała, że one też zostały schwytane przez UB, i to z jej powodu. Aby uspokoić swoje sumienie, zdecydowała się porozmawiać z osiemnastoletnią więźniarką, która znajdowała się w sytuacji analogicznej do jej dzieci (tzn. siedziała w tiurmie ze względu na własną matkę). Próbowała dociec, czy nastolatka ma do swojej rodzicielki jakieś pretensje. I wyraźnie się rozchmurzyła, kiedy usłyszała, że wcale tak nie jest. Na wolności, gdy już było po wszystkim, Rachwałowa nigdy nie robiła z siebie męczennicy. Zachowywała się w taki sposób, jakby bolesne doświadczenia “nie zrobiły na niej większego wrażenia”. A gdy ktoś ją pytał o obóz oświęcimski, “zbywała go pół-żartem”. Była dumna, zacięta, nikomu się nie żaliła.


Making of

Reportaż radiowy “WiNna nieWiNna” Patrycji Gruszyńskiej-Ruman spotkał się z pozytywnym odbiorem słuchaczy zarówno w Polsce, jak i za granicą. Dziennikarski majstersztyk został uhonorowany Główną Nagrodą Wolności Słowa SDP, międzynarodową nagrodą Prix Italia (“radiowym Oscarem”) i Białą Kobrą na Ogólnopolskim Festiwalu Mediów w Łodzi “Człowiek w zagrożeniu”. Reportażystka skomentowała swoje dzieło w kilku wywiadach, tzn. w rozmowie z Jerzym Ignatowiczem (“Dwa totalitaryzmy w jednym życiu”, portal SDP), Markiem Palczewskim (“Rozmowa dnia - 4 stycznia 2012”, portal SDP) i Elżbietą Rutkowską (“Polski reportaż radiowy jest silny”, miesięcznik “Press”). Wyznała swoim kolegom po fachu, że praca nad audycją o Rachwałowej kosztowała ją wiele wysiłku. Przygotowanie tak ambitnego materiału zajęło jej około dziewięciu-dziesięciu miesięcy. Twórczy trud polegał na wertowaniu archiwalnych dokumentów, poszukiwaniu ludzi pamiętających Stanisławę, konsultacjach z historykiem Filipem Musiałem oraz wnikliwej lekturze wspomnień naszej Bohaterki[9]. Dziennikarka dowiedziała się o życiu “WiNnej nieWiNnej” zupełnie przypadkowo. Odkryła tę postać podczas przeglądania listy polskich więźniów KL Auschwitz-Birkenau. Zwróciła uwagę na nazwisko “Rachwał“, gdyż było to rodowe miano jej matki. Tak zaczęła się jej przygoda z badaniem losów Stanisławy. Przeznaczenie? Na pewno kamień milowy w przywracaniu pamięci o niezwykłej Bohaterce.


Bolesław Surówka (cz. 1)

Znając datę i miejsce urodzenia Rachwałowej, jej panieńskie nazwisko, imiona rodziców i zawód ojca, postanowiłam poszukać w Internecie wzmianek na temat jej rodziny. Bardzo szybko znalazłam informacje dotyczące Bolesława Surówki: wybitnego publicysty, krytyka teatralnego, prawnika, żołnierza kampanii wrześniowej. Wszystko wskazuje na to, że dziennikarz ten był bratem naszej Bohaterki. Mistrz pióra urodził się w roku 1905, czyli w tej samej dekadzie, co Stanisława Rachwał. Pochodził z Rudek koło Lwowa. Jego ojciec, Karol, pracował jako adwokat. Matka, Emilia, wywodziła się z rodu Tustanowskich (źródło: Sejm-Wielki.pl/n/Tustanowski). Czyżbym namierzyła bliskiego krewnego Rachwałowej? A może to tylko zbieg okoliczności? Prawdopodobieństwo, że mamy tu do czynienia z dziełem przypadku, nie wydaje mi się wysokie. Szansa na to, że w małych Rudkach trafi się dwóch adwokatów o nazwisku Karol Surówka, raczej nie jest duża. W serwisie MyHeritage.pl opisano kilku mężczyzn noszących dokładnie takie miano. Jedna z notek brzmi: “karol surówka i emilia surówka byli małżeństwem. Mieli 2 córek: stanisława rachwał i jedno inne dziecko. karol zmarł”. Czy nie ma w tym tekście drobnego błędu? Może państwo Surówkowie nie mieli dwóch córek, tylko córkę i syna? Może tajemnicze “jedno inne dziecko” (tutaj rodzaju nijakiego) to właśnie Bolesław Surówka? Twardy charakter, słowiańskie imię i antyniemieckie poglądy również upodabniają Bolesława do Rachwałowej.


Bolesław Surówka (cz. 2)

Osoby, które zainteresowały się postacią domniemanego brata Stanisławy, powinny zajrzeć do artykułu “Zapomniany dziennikarz - zapomniane dziennikarstwo. Górny Śląsk oczami Bolesława Surówki” Krzysztofa Trackiego. Materiał jest dostępny w witrynie internetowej Sołectwa Mikołów - Śmiłowice (Smilowice.Mikolow.eu). Z tekstu wynika, że Bolesław Surówka pochodził z Kresów Wschodnich, ale związał swoje losy z Ziemiami Zachodnimi[10]. Był orędownikiem polskości Śląska, stronnikiem Wojciecha Korfantego, demaskatorem proniemieckich sentymentów utrzymujących się w tym regionie. Mówił stanowcze “NIE” ruchom ślązakowskim, mentalnym przodkom Ruchu Autonomii Śląska. Zarzucał im brak lojalności wobec Polski, pragnienie oderwania Silesii od Macierzy oraz finansowe powiązania z antypolskimi siłami w Niemczech. Deptał po piętach Śląskiej Partii Ludowej, miał też na pieńku z obozem piłsudczykowskim. Przeciwnicy obrzucali go najrozmaitszymi wyzwiskami, np. “wesołek korfantowy”. Surówka cechował się wytrwałością i samozaparciem, dzięki czemu nie pozwolił się uciszyć reżimowi sanacyjnemu. Jak w jego życiu wyglądał 1 września 1939 roku? “Atak niemiecki przywitał Surówkę w zabudowaniach koszar w Oświęcimiu (tam gdzie niedługo niemieccy naziści utworzą obóz zagłady Auschwitz!)” - pisze Krzysztof Tracki. Po wojnie Bolesław pozostał dawnym Bolesławem. Kontynuował karierę dziennikarską. Promował i pielęgnował polski patriotyzm na Śląsku.


Wezwanie do działania

Stanisława Rachwał była ponadprzeciętną jednostką. Wyjątkowo odważną i zasłużoną reprezentantką Polskiego Państwa Podziemnego. Jak długo będziemy godzić się na to, żeby pozostawała jedynie “statystką” w opowieściach o niemieckich barbarzyństwach? Nazwisko Rachwałowej, jako świadka brutalnej okupacji, często przywoływane jest w tekstach dotyczących hitlerowskich zbrodniarek wojennych. Jednocześnie prawie wcale nie pisze się o niej artykułów monograficznych. Dlaczego? Przecież to ona, a nie np. Irma Grese, powinna wzbudzać podziw i fascynację! Nazistowska morderczyni doczekała się licznych wielbicieli, także w naszej Ojczyźnie[11]. Tymczasem Rachwałowa nadal czeka na odpowiednie upamiętnienie. Dobrze, że kilka osób przypomniało o niej w związku z Narodowym Dniem Pamięci “Żołnierzy Wyklętych”, ale to wciąż bardzo mało. Stanisława Rachwał zasługuje na pomnik i najwyższe państwowe odznaczenia. Jej imieniem powinno się chrzcić ulice, aleje, parki i skwery. W miejscach związanych z jej życiem i działalnością powinny wisieć tablice pamiątkowe. Każdego roku aktywni patrioci powinni organizować imprezy (tzn. marsze, biegi) ku jej czci. O Rachwałowej wypadałoby też nakręcić film dokumentalny bądź fabularny. A jeśli nie film, to przynajmniej teledysk, choćby na wzór “Desenchantee” Mylene Farmer lub “Beliy Plaschik (No Mercy Remix)” t.A.T.u. Jak widać, mamy ogrom pracy do wykonania. Nie stójmy więc bezczynnie, tylko weźmy się do roboty!


Natalia Julia Nowak,
14.03. - 26.04. 2016 r.



PS. Rachwałowa bije na głowę wszystkie filmowe, komiksowe i kreskówkowe superbohaterki. Przy niej bledną takie heroiny, jak Lara Croft z “Tomb Raidera” czy Sarah Connor z “Terminatora 2. Dnia Sądu”. W porównaniu z nią, Wonder Woman, Black Canary, She-Ra, Sailor Moon, Superświnka, Czarodziejki W.I.T.C.H., Odlotowe Agentki i Wojowniczki z Krainy Marzeń to cherlawe mimozy dla grzecznych dziewczynek. Jeśli chodzi o umiejętność zdobywania ściśle tajnych danych w ekstremalnie trudnych warunkach, to Trinity, Motoko Kusanagi, Lisbeth Salander i Maggie Chan mogłyby brać od niej korepetycje. Stanisława jest kolejną postacią w naszym narodowym panteonie, która udowadnia, że polscy patrioci nie mają sobie równych. Tak to już jest, że największymi herosami (na skalę globalną) okazują się ci, którzy walczyli pod flagą biało-czerwoną, w cieniu skrzydeł Orła Białego. Nasz Naród nie musi sobie wymyślać fikcyjnych superbohaterów, bo miał ich wystarczająco wielu w prawdziwym życiu. To Amerykanie, Japończycy i Zachodni/Północni Europejczycy odczuwają potrzebę kreowania - na własny użytek i dla poklasku świata - nudnych, tandetnych, nierealistycznych gierojów pełniących funkcję kompensacyjną. Bardzo mi przykro, ale taka jest prawda. Akurat w latach trzydziestych i czterdziestych (czytaj: w czasach, gdy rodziły się Supermany i Batmany) z autentycznymi aktami bohaterstwa było u nich średnio. Co innego u nas. My mieliśmy całe zastępy herosów. Rachwałowa niewątpliwie znajdowała się w ścisłej czołówce polskich megatwardzielek. Cześć jej pamięci. Chwała wszystkim Polakom walczącym z hitleryzmem i/lub stalinizmem.


PRZYPISY

[1] Rok 1903 jest datą błędną, ale został podany na dość wiarygodnej stronie “Archiwum ofiar terroru nazistowskiego i komunistycznego w Krakowie 1939-1956” prowadzonej przez Muzeum Historyczne Miasta Krakowa (Krakowianie1939-56.mhk.pl). Niestety, nie udało mi się ustalić, który rok śmierci Stanisławy Rachwał jest właściwy: 1984 czy 1985? Źródła, z których korzystałam, nie są zgodne co do daty zgonu patriotki. Nawet Instytut Pamięci Narodowej plącze się w zeznaniach. Ech, powiem krótko… Przed historykami-profesjonalistami i historykami-amatorami jeszcze dużo wytężonej pracy!

[2] “Kolejna sadystka, główna nadzorczyni obozu dla kobiet Auschwitz II - Birkenau. (…) Zabijała własnoręcznie, maltretowała, jednym słowem skazywała na śmierć lub zsyłała do domów publicznych funkcjonujących na terenie obozu. Bez litości obchodziła się nawet z noworodkami. Te ginęły od uderzeń, z głodu lub w płomieniach. (…) Postrach kobiet w Auschwitz, osławiona ‘Mańcia Migdał’ - jak ją nazywano w obozie - została osądzona w drugim procesie oświęcimskim. Zawisła na szubienicy” (Waldemar Kowalski, “Sadyści z Auschwitz. Oprawcy, którym zabijanie więźniów sprawiało nieskrywaną radość”, portal NaTemat.pl). “Bicie w paroksyzmie wściekłości sprawiało jej przyjemność i widocznie było dla niej środkiem pielęgnowania piękności, bo po każdej takiej egzekucji robiła się jeszcze piękniejsza; mięśnie, których grę widać było przez bajecznie uszyte, a niesłychanie obcisłe ubranie, chodziły jak żywe węże, zielonkawe oczy świeciły jak gwiazdy, delikatny róż twarzy nabierał żywości, nawet złote włosy zdawały się bardziej błyszczeć” (zeznania Heleny Tyrankiewicz, książka “Fotograf z Auschwitz” Anny Dobrowolskiej, serwer Cyfroteka.pl). “U niej nie było prawa łaski. (…) Posyłała do gazu, jeśli ktoś miał obtartą piętę albo odmarznięty palec. Nic nie pomagały prośby więźniarek, które całowały jej buty” (zeznania Anny Szyller, książka “Fotograf z Auschwitz” Anny Dobrowolskiej, serwer Cyfroteka.pl). “Zna tylko język niemiecki, mówi narzeczem wiedeńskim. (…) Człowiek-okrutnik, znęcała się i katowała osobiście więźniarki. Siła jej uderzenia była okrutna, jednym uderzeniem pięści wybijała szczękę, a specjalnością jej było kopanie w podbrzusze tak kobiet, jak i mężczyzn” (pismo Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, książka “Fotograf z Auschwitz” Anny Dobrowolskiej, serwer Cyfroteka.pl).

[3] Gdyby ktoś pytał: pierwszy fragment “Rozmów z katem” Kazimierza Moczarskiego został opublikowany w 1968 roku. Tekst ukazał się w warszawskim tygodniku “Polityka”. Cały utwór, podzielony na odcinki, był drukowany we wrocławskiej “Odrze” (miało to miejsce w latach 1972-1974). Książkowe wydanie “Rozmów z katem” pojawiło się na księgarskich półkach dopiero w roku 1977. Była to jednak wersja okrojona, zapewne z przyczyn politycznych. Pełna, nieocenzurowana wersja dzieła ujrzała światło dzienne w 1992 roku. Źródło tych informacji: artykuł “Kazimierz Moczarski - autor książki ‘Rozmowy z katem‘” (materiał jest dostępny w serwisie internetowym Polskiego Radia). Zobacz też: przypis dziewiąty niniejszego opracowania.

[4] Według Stanisława Kobieli, Rachwałowa pomyliła Johannę Langefeld (byłą komendantkę obozu kobiecego w Oświęcimiu-Brzezince, poprzedniczkę Marii Mandel) z mniej prominentną Dorotheą Binz. W oryginalnym tekście, napisanym przez Stanisławę, widnieje nazwisko “Binz”, ale jest to ewidentny błąd merytoryczny. Z badań Kobieli wynika, że osoba określona przez Rachwałową jako “Binz” to w rzeczywistości Langefeld. Wskazują na to informacje, jakie autorka podaje na temat rzekomej “Binz”, a także fakt, iż prawdziwej Dorothei Binz nie było wówczas w Krakowie. O paniach Langefeld, Binz, Mandel i Rachwał przeczytamy również w liście otwartym “Joanna Langefeld” Stanisława Kobieli. Pismo wyświetla się na blogu TajemniceHistorii.pl. Nadawca wystosował je w odpowiedzi na artykuł “Tajemnica kobiet” Marty Grzywacz (wydrukowany w “Wysokich Obcasach”, dodatku do “Gazety Wyborczej” z 4 lipca 2015 roku). Zacytuję urywek tego listu: “Stanisława Rachwałowa (…) pisze o swoim pierwszym spotkaniu z Joanną Langefeld i Marią Mandel na korytarzu więzienia Montelupich jak boso, na kolanach myły mokrą szmatą posadzkę korytarza. Bez trudu rozpoznała z KL Auschwitz Marię Mandel, złożyła raport opisując kim Mandel była w KL Auschwitz i Mandel cofnięto do celi, pozbawiając ją przywilejów więźniarki niecelowej. Rachwałowa nie znała natomiast Joanny Langefeld i dlatego pozostała ona nadal więźniarką niecelową. W więzieniu dowiedziała się, że siedzi tam także inna komendantka KL Ravensbruck i błędnie przyjęła, że nazywa się ona Binz i pod takim nazwiskiem wspomina Langefeld“. Frapująca historia, czujny badacz.

[5] Twórcy tekstów dziennikarskich poświęconych nazistowskim zbrodniarkom wojennym chętnie przytaczają charakterystykę Irmy Grese autorstwa Stanisławy Rachwał. Oto co nasza Bohaterka napisała na temat osławionej funkcjonariuszki niemieckich obozów koncentracyjnych: “Grose [powinno być “Grese” - przypis NJN] Irma, lat około 22, wzrost około 163 cm. Zbudowana proporcjonalnie, ładnie. Jasna blondynka o dużej urodzie, oczy duże, niebieskie, brwi ciemne, ładnie zarysowane w łuk; rzęsy ciemne, długie, cera bardzo ładna, jasna o ładnym rumieńcu; nos proporcjonalny, usta proporcjonalne, pełne, czerwone; zęby śliczne, drobne, białe; piękna, ładnie osadzona szyja. Głos miała miły, niski, nogi śliczne, stopy drobne. Była lesbijką. Do mężczyzn SS-manów odnosiła się wprost wrogo, mówiąc, że zna dobrze ten element. Natomiast wśród więźniarek miała sympatię, gustowała w młodych, ładnych dziewczętach, specjalnie Polkach” (cyt. za: Katarzyna Pawlak, “Piękne bestie“, portal DlaStudenta.pl). Irma Grese - masowa morderczyni, sprawczyni tortur, przestępczyni seksualna - została po wojnie osądzona przez Brytyjczyków i powieszona 13 grudnia 1945 roku. Nie jest jednak prawdą, że była lesbijką. Hitlerowska kryminalistka nawiązywała kontakty intymne z przedstawicielami obu płci, a jednym z jej najsłynniejszych kochanków był szalony “naukowiec” Josef Mengele. Maria Mandel również zaliczała się do biseksualistek. W tym miejscu wypada przypomnieć, że władze Trzeciej Rzeszy oficjalnie potępiały ludzi współżyjących z osobami tej samej płci. Za podejmowanie działań o charakterze homoerotycznym można było nawet wylądować w obozie koncentracyjnym (mężczyzn oznaczano różowym trójkątem, a kobiety czarnym). Jak widać, teoria teorią, a praktyka praktyką. Dodatkowym potwierdzeniem tej tezy mogą być: noc długich noży i plotki dotyczące prywatnego życia Rudolfa Hessa.

[6] Cytowany list znajduje się dziś w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej. Materiał był prezentowany na wystawie “Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie w latach 1946-1955” (Kraków 2008-2009). Fotokopię dokumentu można zobaczyć w Internecie na oficjalnej stronie IPN-u. Galeria skanów związanych z Rachwałową, przyporządkowana do kategorii “Działacze opozycji politycznej”, nosi tytuł “Stanisława Rachwał z d. Surówka” (Ipn.gov.pl/strony-zewnetrzne/wystawy/skaz_na_smierc_krakow/galeria.html).

[7] Akcja utworu rozgrywa się w latach 1904-1907 na Wyspach Japońskich. Główną bohaterką jest piętnastoletnia gejsza, Chocho-san*, która w atmosferze skandalu decyduje się poślubić białego, dorosłego, chrześcijańskiego, amerykańskiego oficera Benjamina Franklina Pinkertona. Niestety, cała historia kończy się tragicznie. Warto jednak zaznaczyć, że w opowieści występuje motyw wieloletniego oczekiwania na męża, który nie daje znaków życia (chociaż Pinkerton staje się nieuchwytny z zupełnie innych przyczyn niż Zygmunt Rachwał). “Madame Butterfly” była ulubioną operą Marii Mandel. Nazistka tak bardzo lubiła ten utwór, że wielokrotnie zmuszała lagrową orkiestrę do jego wykonywania na terenie obozu. [*Mirosław Bańko, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, wyjaśnia: “Wynikałoby stąd, że gdy mowa o operze, należałoby stosować formę Chocho-fujin, a gdy mowa o bohaterce, to Chocho-san. To jednak teoria, miłośnicy muzyki przyzwyczaili się już do wersji Cio-Cio-San, znanej z libretta, oraz do obocznego zapisu Cho-cho-san, bliższego systemowi Hepburna, często używanemu na Zachodzie do transkrypcji imion i nazwisk japońskich”. Więcej szczegółów w poradni językowej PWN]

[8] Oba źródła historyczne - liścik do ubeków i prokuratorskie pismo - spoczywają w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Swego czasu pokazywano je na wystawie “Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie w latach 1946-1955” (Kraków 2008-2009). Reprodukcje dokumentów udostępniono w wirtualnym albumie na oficjalnej stronie Instytutu (Ipn.gov.pl/strony-zewnetrzne/wystawy/skaz_na_smierc_krakow/galeria14.html).

[9] Podobno w latach siedemdziesiątych Stanisława Rachwał zgłosiła swój utwór do jakiegoś konkursu zorganizowanego przez Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu (ówczesna nazwa instytucji: Państwowe Muzeum Oświęcim-Brzezinka). Tak przynajmniej twierdzi Patrycja Gruszyńska-Ruman, która przytoczyła tę ciekawostkę w rozmowie z Jerzym Ignatowiczem. W programie radiowym “Studio Reportażu i Dokumentu prezentuje” Gruszyńska-Ruman, odpowiadająca na pytania Małgorzaty Raduchy, podała informację, że w 1972 roku wspomnienia naszej Bohaterki zostały uhonorowane zasłużoną nagrodą. Prowadząca, Raducha, słusznie porównała “Spotkanie z Marią Mandel” Stanisławy Rachwałowej do “Rozmów z katem” Kazimierza Moczarskiego. Nazwała je “drugą, damską wersją” tej wstrząsającej książki. Zapis audycji “Studio Reportażu…”, opublikowany 27 października 2008 roku, czeka na słuchaczy w serwisie internetowym Polskiego Radia.

[10] Krzysztof Tracki odnotowuje, że ojciec Bolesława Surówki, prawnik Karol, również przeniósł się na zachód Polski. Został nawet “adwokatem w Syndykacie Hut Żelaznych” (czyli w Katowicach). Przeprowadźmy porządne googlowanie, posprawdzajmy hasła typu “Karol Surówka”, “Surówka”, “Surówczyna”, “Surówczanka”, “Surówkowa” czy “Surówkówna”. W razie trudności dodajmy do nich słowa kluczowe “Lwów“, “Rudki”, “Śląsk“, “Katowice“ itp. Jaki będzie efekt? Otóż przekonamy się, że istnieje wiele publikacji z pierwszej połowy XX wieku, które wspominają o Surówkach mieszkających na Kresach Wschodnich i na Śląsku. Czy to rodzina Bolesława Surówki i/lub Stanisławy Rachwał? Czy to dowód na pokrewieństwo wybitnego publicysty z naszą Bohaterką? Wyrazy “Surówczyna” i “Surówkowa” często występują wraz z wyrazem “Emilia”. A tak właśnie brzmiało imię matki/matek Bolesława i Stanisławy. Rzeczownik “Emilia” niejednokrotnie idzie też w parze z rzeczownikiem “Karol”. Jest to zgodne z imieniem ojca/ojców Surówki i Rachwałowej. W gazecie “Siedem Groszy. Dziennik Ilustrowany dla Wszystkich o Wszystkiem” z 11 czerwca 1936 roku (fotokopia na stronie DocPlayer.pl) wydrukowano komunikat o śmierci Emilii Surówczyny: działaczki społecznej, narodowej i katolickiej. Czytamy w nim, że “Emilja” zmarła w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Była żoną “radcy Karola Surówki”, a jej panieńskie nazwisko brzmiało “Pustanowska”. Czy nie powinno być “Tustanowska”? Mniejsza z tym… Autor newsa kończy swój wywód słowami: “Osierociła dwie córki i dwóch synów, z których młodszy, Bolesław jest członkiem redakcji ’Polonji’. Dotkniętemu smutkiem Koledze redakcja ’Polonji’ i ’Siedmiu Groszy’ wyraża swe głębokie i serdeczne współczucie”. Heh, nabieram coraz większego przekonania, że Karol, Emilia, Bolesław i Stanisława to jedna rodzina. Zajrzyjmy jeszcze do dwóch popularnonaukowych artykułów Filipa Musiała: “Pilecki w spódnicy” i “Stanisława Rachwałowa: Bohaterka podziemia - prześladowana przez Niemców i komunistów”. Z tego pierwszego dowiadujemy się, że Rachwał “miała swoich ludzi (…) w Katowicach”. W tym drugim znajdujemy następujące zdanie: “Na Śląsku korzystała z wiadomości uzyskiwanych od swojej córki - Krystyny ps. ‘Beata’ (w związku ze sprawą swej matki skazanej na 4 lata więzienia) oraz Bilskiego ps. ‘B’”. Możliwe, że młodziutka Krystyna została oddelegowana na Ziemie Zachodnie, bo najzwyczajniej w świecie miała tam krewnych. A skoro jej wujek był zawodowym dziennikarzem, to na pewno doskonale wiedział, co się dzieje w raczkującej PRL.

[11] Patrz: reportaż “Nadzorczyni z SS“ Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego zamieszczony w elektronicznej edycji “Wysokich Obcasów“. Lektura uzupełniająca: artykuł “Piękne bestie” Małgorzaty Schwarzgruber (materiał z miesięcznika “Polska Zbrojna” przedrukowany przez portale Onet, Interia i Wirtualna Polska). Dodatkowe info o postaci: tekst “Piękna bestia - kim była Irma Grese?” Sylwii Laskowskiej dostępny w archiwum Wirtualnej Polski.

26 kwietnia 2016   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   Inne   polska   historia   patriotyzm   wojna   win   niemcy   prl   ub   komunizm   nazizm   witold pilecki   urząd bezpieczeństwa   stalinizm   żołnierze wyklęci   stanisława rachwał   stanisława rachwałowa   maria mandel   maria mandl   irma grese   auschwitz   birkenau   oświęcim   brzezinka   gestapo   kazimierz moczarski   wolność i niezawisłość  

NSZ. Jak narodowcy zostali Żołnierzami...

“Hardy ich kark, tchórzliwy świat
zamknąć chce w zwojach niepamięci.
Choć tyle już minęło lat,
nadal żołnierze to wyklęci.

Nie zamknie ust cmentarny dół,
niepamięć ran też nie zabliźni,
bo dzięki nim jeszcze się tlą
resztki honoru mej Ojczyzny”


Tadeusz Sikora - “Żołnierzom NSZ”
(fragment tekstu piosenki)



Zaczynając od początku


Przedwojenny obóz narodowy był zjawiskiem szerokim i wewnętrznie zróżnicowanym. Świadczy o tym mnogość i różnorodność działających wówczas ugrupowań nacjonalistycznych. Robert Larkowski, autor artykułu “Organizacje narodowe w Polsce międzywojennej”[1], podjął próbę opisania tego zagadnienia przez pryzmat dziejów i postulatów kilku najważniejszych stowarzyszeń. Według tego autora, pierwszym ugrupowaniem nacjonalistycznym, jakie pojawiło się w II Rzeczypospolitej, był Związek Ludowo-Narodowy. Organizacja, opozycyjna względem Józefa Piłsudskiego, osiągnęła duży sukces w pierwszych wyborach parlamentarnych, uzyskując 1/3 mandatów w Sejmie. ZLN był partią umiarkowaną, uznającą zasady demokracji liberalnej, ale domagającą się ograniczenia praw mniejszości narodowych i działaczy lewicowych. W 1922 r. powstała Młodzież Wszechpolska, stowarzyszenie bardziej radykalne, krytykujące “marazm i zbytnie skostnienie struktur Związku Ludowo-Narodowego”[2]. Cztery lata później narodził się Obóz Wielkiej Polski, który w szczytowym momencie swojego rozwoju liczył od 250 do 300 tysięcy członków. Ugrupowanie miało charakter katolicki, konserwatywny, wolnorynkowy i antykomunistyczny. Jego działacze nosili berety, granatowe spodnie oraz piaskowe koszule.


Dwa ONR-y

Robert Larkowski dużo uwagi poświęca Obozowi Narodowo-Radykalnemu, a właściwie dwóm ONR-om, których drogi ostatecznie rozeszły się w roku 1935. Jakie były przyczyny rozłamu? Pierwsza: nieporozumienia dotyczące tego, w jakim kierunku powinno podążać stowarzyszenie po formalnej delegalizacji i czasowym pobycie liderów w Berezie Kartuskiej. Druga: konflikty między ONR-owcami wynikające z ogromnej różnicy zdań. Umiarkowani członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego (tacy jak Henryk Rossman, Jan Mosdorf, Tadeusz Gluziński, Tadeusz Todtleben czy Edward Kemnitz - proszę zwrócić uwagę na niepolskie brzmienie niektórych nazwisk) utworzyli pozytywistyczny ONR-ABC. Ugrupowanie było nastawione na pracę organiczną i działalność propagandową. Oprócz nacjonalizmu głosiło konieczność modernizacji kraju, ale bez przesadnej urbanizacji. W kwestiach ekonomicznych opowiadało się za łagodnym interwencjonizmem państwowym. Skrajni członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego (m.in. Bolesław Piasecki, Witold Staniszkis, Stanisław Cimoszyński, bracia Reuttowie) powołali do życia ONR-Falangę[3]. Usprawiedliwiali przemoc, rewolucję, totalitaryzm i unifikację kultury. Żądali wywłaszczeń, parcelacji latyfundiów i likwidacji bezrobocia. Gospodarka miała być centralnie planowana[4].


Narodowe Siły Zbrojne

W czasie II wojny światowej działało na ziemiach polskich wiele organizacji wojskowych wywodzących się z największych przedwojennych obozów politycznych. Armia Krajowa była dzieckiem sanacji. Bataliony Chłopskie zostały założone przez ludowców, a Armia Ludowa - przez komunistów. Narodowcy również mieli swoją reprezentację wojskową. Zbyszek Koryewo, twórca tekstu “Wyklęci Żołnierze”[5], pisze, że pierwszą nacjonalistyczną formacją militarną, powołaną do obrony okupowanego kraju, był Związek Jaszczurczy. Organizacja przez pewien czas szukała porozumienia z AK. Do współpracy jednak nie doszło ze względu na zbyt dużą różnicę poglądów. Członkowie ZJ byli zdroworozsądkowcami. Nie podobały im się “silne naciski aliantów, zmierzających do jak największej aktywności bojowej podziemnych armii w Polsce, bez względu na cenę krwi oraz sens polityczny takich zmagań”[6]. Kilka lat później Związek Jaszczurczy przekształcił się w Narodowe Siły Zbrojne. Żołnierze NSZ nie zgadzali się na jakąkolwiek współpracę z ZSRR, ponieważ uważali, że jest on wrogiem Polski, groźniejszym nawet od Niemiec. Narodowym Siłom Zbrojnym udało się dokonać wielu bohaterskich czynów. Przykładowo, Brygada Świętokrzyska NSZ wyzwoliła żeński obóz koncentracyjny w czeskim Holiszowie[7].


NSZ - NOW - NZW

Ważną datą w historii Narodowych Sił Zbrojnych był rok 1944, kiedy to doszło do istotnych zmian organizacyjnych w obrębie ich struktury. Omówieniem tego tematu zajął się Rafał Drabik w publikacji “Obóz narodowy po 1944 roku”[8]. Według autora, w analizowanym okresie część NSZ połączyła się z Armią Krajową. Pozostała część, wywodząca się ze Związku Jaszczurczego, zachowała jednak niezależność. To właśnie ona, znana jako NSZ-ZJ, powołała do życia wspomnianą wcześniej Brygadę Świętokrzyską (partyzantkę o charakterze antyniemieckim, antysowieckim i antykomunistycznym). Kolejne zmiany organizacyjne w Narodowych Siłach Zbrojnych nastąpiły po upadku powstania warszawskiego. W listopadzie 1944 r. większość oddziałów nacjonalistycznych została podporządkowana nowopowstałemu Narodowemu Zjednoczeniu Wojskowemu. Formacja, o której mowa, składała się nie tylko z NSZ-owców, ale również z żołnierzy Narodowej Organizacji Wojskowej i członków konspiracyjnych ugrupowań poakowskich (np. WiN-u). Nic więc dziwnego, że “w różnych częściach kraju funkcjonowały odmienne nazwy, stąd w jednym Okręgu będzie to NZW, w drugim NOW, a w trzecim NSZ”[9]. Partyzantka narodowa działała jeszcze kilkanaście lat po zakończeniu wojny. Ostatniego “leśnego” aresztowano w Sylwestra 1961 r[10].


Historia “Bartka”

Jednym z najsłynniejszych żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych był Henryk Flame “Bartek”. Burzliwe życie tego patrioty opisał Tomasz Greniuch w artykule zatytułowanym nazwiskiem i pseudonimem bohatera[11]. Flame urodził się w roku 1918. Jako osiemnastolatek wstąpił do Podoficerskiej Szkoły Lotniczej w Grudziądzu. Po jej ukończeniu został przydzielony do 123 eskadry 2 Pułku Lotniczego w Rakowicach. Podczas kampanii wrześniowej walczył jako pilot w obronie Warszawy. Gdy Polska została zaatakowana przez Związek Sowiecki, 123 eskadra otrzymała rozkaz wycofania się w stronę Rumunii. Niestety, samolot Flamego był już wówczas uszkodzony, a Armia Czerwona odcięła żołnierzowi drogę w wyznaczonym kierunku. Flame przedostał się na terytorium Węgier. Tam trafił do obozu dla internowanych, jednak zdołał z niego uciec. Zadenuncjowany, wpadł ponownie w ręce Niemców i został umieszczony w obozie jenieckim na ziemiach austriackich. Odzyskawszy wolność, wrócił do Polski i związał się z ruchem oporu (AK). Na przełomie lat 1943/1944 został dowódcą partyzanckim. W październiku 1944 r. przyłączył swój oddział do NSZ. Po wojnie nie złożył broni, decydując się na walkę z komunistami. Zginął w 1947 r., skrytobójczo zamordowany przez milicjanta. Niepotrzebnie skorzystał z oszukańczej “amnestii”.


Historia dwóch prawników

Do znanych przedstawicieli Narodowych Sił Zbrojnych należeli także Lech Neyman i Stanisław Kasznica. Ich życiorysy przedstawił Rafał Sierchuła w tekście “Poznańscy prawnicy”[12]. Obaj żyli w tych samych latach (1908-1948) i ukończyli studia prawnicze na tym samym uniwersytecie. Wspólnie działali w różnych organizacjach, m.in. Młodzieży Wszechpolskiej. Kiedy wybuchła wojna, zostali zmobilizowani do obrony Ojczyzny. Neyman poniósł ciężkie rany. Do końca życia zmagał się z kalectwem: niedowładem stopy i niedosłuchem ucha. Kasznica miał więcej szczęścia. Zachował dobre zdrowie i doczekał się Krzyża Srebrnego Orderu Virtuti Militari 5 Klasy. Każdy z interesujących nas prawników udzielał się w Organizacji Polskiej, Związku Jaszczurczym i Służbie Cywilnej Narodu. Stanisław Kasznica współpracował ponadto z konspiracyjnym ugrupowaniem “Nie” prowadzonym przez gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila”[13]. Neyman i Kasznica mieli poglądy zdecydowanie antyniemieckie. Ten pierwszy krzewił nawet ideę przywrócenia Polsce Ziem Zachodnich. Obaj byli też antykomunistami. I właśnie za tę działalność zostali aresztowani przez MBP, poddani torturom, skazani na śmierć oraz straceni w więzieniu mokotowskim. Dwóch prawników pochowano w jednej jamie grobowej. Ich szczątki odnaleziono w 2012 r.


Kampania nienawiści

Powojenne losy żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych toczyły się podobnie jak losy żołnierzy Armii Krajowej. NSZ-owcy, tak jak ich rodacy z AK, doświadczali okrutnych prześladowań. Byli również fałszywie oskarżani o różne niegodziwości, w tym o kolaborację z hitlerowcami i współudział w Holocauście. Sęk w tym, że o ile AK-owcy zostali ostatecznie zrehabilitowani, o tyle Narodowe Siły Zbrojne wciąż czekają na sprawiedliwość. Problemami związanymi z wizerunkiem NSZ zajął się Marek Jan Chodakiewicz w artykule “Rocznica powstania Narodowych Sił Zbrojnych” (tekst został napisany w roku 1997. Ja jednak skorzystałam z jego przedruku opublikowanego trzynaście lat później. Fakt, że do takiego przedruku doszło, świadczy o tym, iż materiał nadal jest aktualny)[14]. Zdaniem autora, od czasów PRL nagminnie ukazują się publikacje, które sugerują, że żołnierze NSZ mordowali Żydów ocalałych z zagłady. Przed 1989 r. tego typu treści pojawiały się nie tylko w periodykach wydawanych przez władze komunistyczne, ale również w książkach i czasopismach podziemnych oraz emigracyjnych. Widać jednak pewien postęp. Część autorów oczerniających NSZ odwołała już swoje tezy. Przykład? Prof. Krystyna Kersten, która w 1993 r. zaprzeczyła swoim słowom sprzed ośmiu lat. Powołała się na brak dowodów.


Sprawiedliwi “antysemici”

Chodakiewicz potwierdza, że wśród osób, do których strzelali Żołnierze Wyklęci, trafiały się jednostki żydowskiego pochodzenia[15]. Były one jednak karane za współpracę z okupantami, a nie za narodowość (“Podziemie niepodległościowe likwidowało bowiem ludzi uznanych za bandytów, szpiegów czy ‘rewolucjonistów’ nie oglądając się na pochodzenie etniczne skazanych”[16]). Twórca tekstu wspomina o przypadkach pomagania Żydom przez Narodowe Siły Zbrojne. Weźmy na przykład Feliksa Pisarewskiego-Parry, który “został odbity przez NSZ z transportu na Pawiak. Później służył jako oficer w jednej z komend NSZ”[17]. Innym przykładem może być Eljahu (Aleksander) Szandcer. Był to “uciekinier z getta, którego przygarnęli partyzanci NSZ”[18]. Chodakiewicz wymienia nazwiska powstańców warszawskich, którzy mieli żydowskie korzenie, a jednak walczyli w szeregach interesującej nas formacji (Żmidygier-Konopka, Natanson). Przypomina też, że prof. Wiesław Chrzanowski powiedział w jednym z wywiadów, iż znał NSZ-owca, który dał schronienie żydowskiej rodzinie. Sami Żydzi potrafili docenić heroizm członków NSZ. Julian Tuwim napisał kiedyś poruszający list do Józefa (Jacka) Różańskiego. “Poeta prosił o darowanie życia jednemu z żołnierzy NSZ, który bezinteresownie pomagał w czasie wojny jego matce“[19].


Cena odwagi

Marek Jan Chodakiewicz poświęca dużo uwagi martyrologii polskich narodowców. I to martyrologii, którą komuniści za wszelką cenę próbowali zatuszować. Cenzura PRL nie zdołała jednak wymazać prawdy z ludzkiej pamięci. Według Chodakiewicza, wielu autorom udało się opisać bohaterstwo i męczeństwo nacjonalistów, ale “bez wspominania [ich - przyp. NJN] przynależności organizacyjnej”[20]. W 1964 r. ukazał się “Pamiętnik lekarzy”, w którym dr Władysław Fejkiel przywołał historię dra Jana Mosdorfa, więźnia KL Auschwitz, straconego przez SS-manów za pomaganie Żydom i udział w lagrowej konspiracji. Publikacja nie zawierała wzmianki o fakcie, że był to ten sam Jan Mosdorf, który przed wojną współdecydował o losach ONR-ABC. Innym ONR-owcem, którego historię opisano, ale bez napomknięcia o nacjonalistycznej przeszłości, był mec. Tadeusz Fabiani. Leon Wanat, twórca książki “Za murami Pawiaka”, napisał o nim tylko tyle, że był działaczem młodzieżowym rozstrzelanym w Palmirach w czerwcu 1940 r. Chodakiewicz informuje, że “narodowcy ponieśli z rąk niemieckiego okupanta procentowo największe straty ze wszystkich polskich stronnictw”[21]. Należy tutaj dodać, że liczebność Narodowych Sił Zbrojnych była 15-krotnie większa niż liczebność Armii Ludowej. Ofiara krwi robi więc wrażenie.


Endecja a Żydzi

O Narodowych Siłach Zbrojnych napisano wiele krytycznych słów. Pewnie dlatego, że formacja ta wywodziła się z przedwojennego obozu narodowego. Faktem jest, że ówcześni narodowcy nie pałali do Żydów miłością. Publicyści endeccy często ukazywali tę mniejszość jako zagrożenie. Ale czy faktycznie chodziło im o Żydów jako Żydów? Czy kierowali się wrogością do konkretnego narodu, czy raczej przeświadczeniem, że w Polsce to Polacy powinni mieć monopol na władzę polityczną i ekonomiczną? Czy endecy zachowywaliby się inaczej, gdyby wpływową mniejszością w Polsce byli Arabowie, Latynosi lub Wietnamczycy? Zapewne nie. Pisaliby wówczas nieprzychylne artykuły o Arabach, Latynosach bądź Wietnamczykach. Żydami mogliby się nawet nie interesować, wszak nie byli programowymi antysemitami. Możliwe, że w przypadku niektórych endeków nacjonalistyczne poglądy szły w parze z autentyczną niechęcią do narodu żydowskiego. Ale czy to, że się kogoś nie lubi, automatycznie oznacza, iż życzy mu się śmierci? Oczywiście, że nie. Potwierdzają to historie narodowców, którzy uchodzili za antysemitów, a jednak pomagali Żydom, gdy znaleźli się oni w śmiertelnym niebezpieczeństwie (rozprawiałam o tym w poprzednich akapitach). Są takie sytuacje, kiedy naprawdę nie ma czasu na uprzedzenia[22].


Antysemityzm w II RP

Nie próbuję nikogo przekonać, że w II Rzeczypospolitej relacje polsko-żydowskie zawsze układały się wzorowo. Nie zaprzeczam, że istniały wówczas pewne formy dyskryminacji mniejszości żydowskiej (getta ławkowe, numerus clausus, numerus nullus). Nie spieram się z faktem, że w okresie międzywojennym zdarzały się różnorakie wystąpienia antyżydowskie. Jestem również skłonna uwierzyć w tezę, że prości ludzie dokuczali czasem Żydom jako odmieńcom (społeczności ludzkie, zwłaszcza tradycyjne i homogeniczne, bywają nietolerancyjne wobec osób, które w jakiś sposób się wyróżniają. Ofiarami szykan wcale nie muszą być przedstawiciele mniejszości narodowych lub religijnych). Nigdy jednak nie uwierzę w to, że przedwojenna Polska była krajem, w którym Żydów represjonowano, pozbawiano elementarnych praw, spychano na margines, traktowano w poniżający sposób i wykluczano z ludzkiej wspólnoty. Jeśli ktoś tak twierdzi, to jest perfidnym oszczercą albo ignorantem, któremu II Rzeczpospolita pomyliła się z III Rzeszą. Gdyby Polacy powszechnie nienawidzili Żydów, Skamandryci nigdy nie zrobiliby kariery. Tymczasem stali się oni szalenie popularną grupą poetycką. Wielu Żydów było lekarzami i prawnikami. A Polacy korzystali z ich usług i żadnego Holocaustu nie planowali. Powinno to być dla wszystkich jasne.


Krecia robota

Jak już wspomniałam, żołnierze NSZ i AK stali się po wojnie ofiarami haniebnej kampanii zniesławień. W filmie “Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego[23] znajdziemy scenę, w której ubecy torturują pewnego człowieka, żeby zmusić go do opowiadania kłamstw podczas rozprawy sądowej przeciwko Augustowi Emilowi Fieldorfowi. Niestety, widmo tamtej epoki wydaje się ciągle powracać. Polscy bohaterowie narodowi nadal bywają oczerniani. Sęk w tym, że teraz oszczerstwa obiegają świat, choćby za sprawą niemieckiego serialu “Nasze matki, nasi ojcowie”. Na Zachodzie często używa się krzywdzących określeń typu “polskie obozy zagłady” czy “nazistowska Polska”. Aby poznać skalę tego problemu, wystarczy zajrzeć do polskojęzycznej Wikipedii[24]. Krecią robotę wykonują również niektórzy polscy artyści i intelektualiści (np. twórcy filmów “Ida”, “Pokłosie” i “W ciemności“. A także dr Alina Cała, która kilka lat temu stwierdziła, że “Polacy są odpowiedzialni za śmierć wszystkich 3 milionów Żydów“[25]). Wrabianie Polaków w Holocaust zaczęło się w okresie stalinizmu. Zmarły niedawno Władysław Bartoszewski uważał, że pogrom kielecki z 1946 r. był zbrodnią UB popełnioną na potrzeby zachodniej opinii publicznej[26]. Chodziło w nim o przekonanie cudzoziemców, że Polacy to dzicz niezasługująca na wolność.


Czas na egzorcyzmy!

Co tu dużo mówić. Musimy - bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - bronić honoru tych, którzy walczyli, cierpieli i umierali za naszą Ojczyznę. Jesteśmy im to winni. Musimy też zabiegać o własne dobre imię, bo przecież większość z nas nie identyfikuje się z poglądami i barbarzyństwami Adolfa Hitlera. A właśnie taką łatkę próbują nam przypiąć niektóre osoby publiczne. Duchy ubeków wychodzą dzisiaj z grobów i uprawiają szatańskie harce. Poczytajmy, co o AK-owcach wypisują zagraniczni autorzy, a poczujemy obecność Józefa “Akowera“ Czaplickiego[27]. Obejrzyjmy fragment oscarowej “Idy”, a zobaczymy twarz Heleny Wolińskiej[28]. Możemy jednak te demony wypędzić. Wystarczy, że opowiemy światu, jak naprawdę wyglądała nasza przeszłość. A kysz, mary nieczyste! A kysz! Tu jest Polska, a nie Matrix - pora zniszczyć symulakry!


Natalia Julia Nowak,
12.04. - 06.05. 2015 r.



PS 1. Wracając jeszcze do Narodowych Sił Zbrojnych… O formacji wojskowej, będącej tematem niniejszego artykułu, pisze się, że traktowała Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich jako głównego wroga Polski. Niewykluczone, że tak było w istocie. Przyjrzyjmy się jednak deklaracji ideowej NSZ z lutego 1943 r. Można ją znaleźć na oficjalnej stronie Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ.com.pl). Oto dwa zdania z tego dokumentu: “NSZ - zbrojne ramię Narodu Polskiego, realizując wolę jego olbrzymiej większości, stawiają za swój pierwszy cel, zdobycie granic zachodnich na Odrze i Nissie Łużyckiej, jako naszych granic historycznych, jedynie i trwale zabezpieczających byt i rozwój Polski. Do tego celu NSZ dążyć będą bezpośrednio i natychmiast po złamaniu się Niemiec i po wypędzeniu okupantów z Kraju”. Zacytowane słowa sugerują, że Narodowe Siły Zbrojne były przede wszystkim organizacją antyniemiecką. W deklaracji nie ma wzmianek o walce ze Związkiem Sowieckim. Są jednak napomknięcia o zwalczaniu komunizmu, anarchii i terroru politycznego.

PS 2. Wszystkim, którzy lubią tzw. piosenki zaangażowane, polecam dwie płyty poświęcone Narodowym Siłom Zbrojnym. Pierwsza z nich to krążek “Biało-czerwona krew. W hołdzie Narodowym Siłom Zbrojnym” grupy Leszek Bubel Band (2008). Druga to składanka “Twardzi jak stal. Muzyczny hołd dla Narodowych Sił Zbrojnych” (2009). Odnośniki do innych utworów dotyczących NSZ można znaleźć w elektronicznej publikacji “Piosenki o Narodowych Siłach Zbrojnych”. Zamieścił ją Darek Matecki w serwisie Prawicowy Internet (PrawicowyInternet.pl). Jeśli chodzi o płyty “Biało-czerwona krew” i “Twardzi jak stal”, słuchałam ich jeszcze w liceum (obecnie jestem na piątym roku studiów. “Piątym” - tzn. drugim drugiego stopnia). Było to bardzo hipsterskie z mojej strony. Interesowałam się Żołnierzami Wyklętymi zanim stało się to modne!

PS 3. Miłośników krótkich form audiowizualnych namawiam do obejrzenia filmiku “NSZ 1942-2012” dostępnego w serwisie YouTube na profilu “nszcompl”. Jest to materiał historyczno-propagandowy nakręcony z inicjatywy Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Dziełko trwa 5 minut i 44 sekundy. Warto zwrócić uwagę na jego formę. Twórcom filmiku udało się, mimo ograniczonego budżetu, zastosować chwyty realizacyjne rodem z hollywoodzkiej superprodukcji. Charakterystyczne ujęcia, jazdy kamerowe, przejmująca muzyka, atmosfera doniosłości i dramatyzmu… Nie zaszkodzi zobaczyć. Ja zobaczyłam i nie żałuję.

PS 4. Załóżmy na chwilę, że hipoteza, zgodnie z którą niektórzy NSZ-owcy mordowali Żydów, jest prawdziwa (wszędzie przecież mogły się trafić “czarne owce”). Czy poziom moralny garstki odszczepieńców przesądzałby o poziomie moralnym całej formacji wojskowej? Nie, gdyż byłoby to nielogiczne. Równie dobrze można by powiedzieć: “Jan jest rudy. Jan jest Polakiem. Zatem wszyscy Polacy są rudzi” (“Jan jest NSZ-owcem. Jan jest mordercą Żydów. Zatem wszyscy NSZ-owcy są mordercami Żydów“). Żeby obalić takie twierdzenie, wystarczyłoby znaleźć jednego Polaka, który nie jest rudy (albo jednego NSZ-owca, który nie jest mordercą Żydów). Przyjrzyjmy się zdaniu: “Jeżeli Jan jest Polakiem i jest rudy, to wszyscy Polacy są rudzi” (“Jeżeli Jan jest NSZ-owcem i jest mordercą Żydów, to wszyscy NSZ-owcy są mordercami Żydów“). Skoro z prawdy wynika fałsz, to całe zdanie jest fałszywe. Według informacji, podanej w materiale “NSZ 1942-2012”, liczba żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych wynosiła 90.000. Płyną z tego dwa ważne wnioski. Pierwszy: nie jest możliwe, że wszyscy NSZ-owcy mordowali Żydów. Mógł to robić co najwyżej niewielki odsetek nacjonalistów (o ile w ogóle to robił, w co wątpię). Drugi: garstka odszczepieńców to nic w porównaniu z wielotysięczną armią sprawiedliwych patriotów. Jeden złoczyńca nie może się równać z setką bohaterów.


PRZYPISY

[1] R. Larkowski, “Organizacje narodowe w Polsce międzywojennej”, “Ściśle tajne” 2004, nr 3, s. 47-65.

[2] Tamże, s. 49.

[3] Obóz Narodowo-Radykalny “Falanga” był również znany pod nazwą Ruch Narodowo-Radykalny (RNR).

[4] Ośmielam się mniemać, że program gospodarczy ONR-Falangi był dość “komunizujący”. Może to właśnie dlatego Bolesław Piasecki, wódz Falangistów, umiał się później odnaleźć w powojennej rzeczywistości? To przecież on założył słynne Stowarzyszenie PAX (katolickie, ale lojalne względem stalinowców). Jednak… czy Piasecki kiedykolwiek zapomniał o swojej nacjonalistycznej i antysemickiej przeszłości? Człowiek, o którym rozmawiamy, pomógł wielu narodowcom wydostać się z ubeckich kazamatów. W 1968 r. wziął udział w antyżydowskiej akcji kierowanej przez Mieczysława Moczara. Nie zawsze był jednak wynagradzany przez system. Czasem doświadczał z jego strony okrucieństw (w 1957 r. komuniści zabili mu syna). Więcej ciekawostek o Piaseckim i innych sławnych nacjonalistach zawiera artykuł Roberta Larkowskiego [R. Larkowski, “Dziesięciu wybranych narodowców”, “Ściśle tajne” 2004, nr 3, s. 66-88]. Pozwolę sobie zauważyć, że Bolesław Piasecki nie był pierwszym ani ostatnim narodowcem flirtującym z komunizmem. Podobnym życiorysem legitymował się Ho Chi Minh, wietnamski nacjonalista, który ostatecznie został przywódcą komunistycznym. Pytanie: czy Ho Chi Minh kiedykolwiek przestał być wietnamskim nacjonalistą? Nawet w filmie “Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli słyszymy opinię, zgodnie z którą poplecznicy Ho Chi Minha żądają własnej, oryginalnej, narodowej wersji komunizmu. Co więcej, domagają się oni niezależności, zarówno od Stanów Zjednoczonych, jak i od Związku Radzieckiego. Spójrzmy na Vietcong, czerwoną partyzantkę, postrach amerykańskich komandosów (kinomani pamiętają, jak Vietcong zalazł za skórę Johnowi Rambo i Jamesowi Braddockowi!). Tak się składa, że Vietcong wyewoluował z patriotycznego, niepodległościowego, antykolonialnego Vietminhu. Skąd pozyskać dodatkowe informacje na temat wietnamskich nacjonalistów-komunistów? Polecam książkę “Korea i Wietnam 1950-1974” wydaną w ramach cyklu wydawniczego “Wojny, które zmieniły świat. Wielka kolekcja” (2009). Inne źródło, które pragnę zarekomendować, to publikacja “Wietnam 1962-1975” Artura Dmochowskiego (Dom Wydawniczy “Bellona”, Warszawa 2003). Jeśli chodzi o relacje nacjonalistyczno-komunistyczne, interesujący jest również casus XX-wiecznych Chin. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że Chińska Partia Narodowa i Komunistyczna Partia Chin były kiedyś sojuszniczkami. Niestety, w ich przypadku “przyjaźń” skończyła się wojną domową. Zaintrygowanych odsyłam do mojego artykułu “Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady” (można go znaleźć w Internecie).

[5] Z. Koryewo, “Wyklęci Żołnierze”, “Ściśle tajne” 2004, nr 3, s. 93-98.

[6] Tamże, s. 94.

[7] Wśród ocalonych więźniarek było ponad dwieście Żydówek.

[8] R. Drabik, “Obóz narodowy po 1944 roku”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 25-26.

[9] Tamże, s. 25.

[10] Chodzi tutaj o Andrzeja Kiszkę “Dęba”. Nie zaszkodzi jednak przypomnieć, że ostatnim ze wszystkich Żołnierzy Wyklętych był Józef Franczak “Lalek” zastrzelony w roku 1963 (zob. J. Szarek, “Ostatni z niezłomnych”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 109-110).

[11] T. Greniuch, “Henryk Flame ‘Bartek’”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 60-62.

[12] R. Sierchuła, “Poznańscy prawnicy”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 74-76.

[13] O losach gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila” pisałam w artykule “Obejrzałeś ‘Idę‘? Obejrzyj ‘Generała Nila’!” z lutego 2015 r. Tekst jest ogólnodostępny w Internecie.

[14] M.J. Chodakiewicz, “Rocznica powstania Narodowych Sił Zbrojnych”, “Tylko Polska” 2010, nr 29, s. 14-15.

[15] Prawdopodobieństwo, że w tej grupie znajdzie się Żyd lub Żydówka, było dość wysokie. Świadczą o tym słowa dra hab. Krzysztofa Szwagrzyka cytowane przez Oskara Marię Bramskiego w wirtualnej edycji miesięcznika “Moja Rodzina” (chodzi o artykuł “Ministerstwo terroru”. Tekst został pierwotnie opublikowany w papierowym wydaniu “Mojej Rodziny” z listopada 2013 r). “W okresie największego terroru i bezprawia w Polsce, w latach 1944-1954, na 450 osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) aż 167 było pochodzenia żydowskiego. Biorąc pod uwagę, że po wojnie Żydzi i osoby pochodzenia żydowskiego stanowili niespełna 1 proc. ludności kraju, to ich 37 proc. udział w kierownictwie MBP stanowi trudną do ukrycia nadreprezentację osób jednej narodowości” - brzmią słowa Szwagrzyka. Bramski pisze, że do ubeków żydowskiego pochodzenia należeli m.in. Helena Wolińska, Roman Romkowski, Anatol Fejgin, Józef (Jacek) Różański i Julia “Krwawa Luna” Brystygierowa. Uwaga: proszę nie czynić z tych informacji podstawy jakiejkolwiek antysemickiej teorii. O czym świadczy fakt, że 37% ważnych pracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego miało żydowskie korzenie? Tylko o tym, że 63% ich NIE miało. Po co się zafiksowywać na punkcie Żydów? Dla mnie większym zmartwieniem jest wysoki odsetek rdzennych Polaków. [Uwaga! Istnieje coś takiego, jak “Stenogram z Tajnego Referatu tow. Jakuba Bermana”. Dokument pochodzi rzekomo z 1945 r. Pod względem merytorycznym przypomina nieco “Protokoły Mędrców Syjonu”. Nie ma jednak dowodów na jego autentyczność, tak jak w przypadku samych “Protokołów…”. Dlatego nie warto się nim ekscytować]

[16] M.J. Chodakiewicz, “Rocznica…”, s. 14.

[17] Tamże, s. 15.

[18] Tamże.

[19] Tamże.

[20] Tamże.

[21] Tamże.

[22] Tych, którzy nie mogą tego zrozumieć, zachęcam do obejrzenia filmu “Jin ling shi san chai” (“The Flowers of War”, “Kwiaty wojny”) w reżyserii Yimou Zhanga. Akcja dzieła rozgrywa się w czasie masakry nankińskiej, kiedy to japońscy żołnierze masowo mordowali, okaleczali i gwałcili chińską ludność cywilną. Produkcja mówi o ludziach, którzy muszą wzajemnie sobie pomagać, nie zważając na istniejące między nimi różnice. Cóż więc robią bohaterowie, żeby ratować życie swoje i innych? Zaciekły antyklerykał przebiera się za księdza, uczennice szkoły katolickiej udzielają schronienia prostytutkom, a prostytutki wcielają się w role uczennic szkoły katolickiej i słuchają poleceń fałszywego duchownego (który chwilowo zrezygnował ze swobody i upodobnił się do szacownego duszpasterza). O filmie “Jin ling shi san chai” wypowiadałam się już w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Tekst jest dostępny online. Chciałabym, żeby powstał dramat o “endeckich antysemitach” ratujących Żydów i nie-Żydów. Proponuję produkcję o Janie Mosdorfie. Albo o Edwardzie Kemnitzu, który otrzymał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata (można to sprawdzić na stronie Instytutu Yad Vashem). Film o św. Maksymilianie Marii Kolbem - nacjonalistycznym zakonniku, który oddał życie za Polaka Franciszka Gajowniczka - już istnieje. Mam tu na myśli dzieło “Życie za życie” Krzysztofa Zanussiego.

[23] Zrecenzowałam tę produkcję w artykule, o którym była mowa w przypisie 13.

[24] Hasło “Polskie obozy koncentracyjne”.

[25] Proszę to sprawdzić w wywiadzie “Polacy jako naród nie zdali egzaminu” dostępnym w internetowym wydaniu dziennika “Rzeczpospolita”. Publikacja została zamieszczona 25 maja 2009 r. Autorem wywiadu z dr Aliną Całą jest Piotr Zychowicz.

[26] Powołuję się na wypowiedź Bartoszewskiego będącą elementem trzyczęściowego filmu dokumentalnego “Bezpieka 1944-1956” w reżyserii Iwony Bartólewskiej (rok produkcji: 1997. Instytucja sprawcza: Telewizja Polska).

[27] Oto dwie próbki “możliwości” antyakowskich autorów. Pierwsza: “Wielu z polskich nazistów, to byli polscy oficerowie i jako takim dano im dowództwo nad oddziałami Armii Krajowej, gdzie robili wszystko, aby zintensyfikować antyżydowską nienawiść” (źródło: Rauben Ainsztein, “Jewish Resistance in Nazi Occupied Eastern Europe”, 1974 r. Zdanie było cytowane przez Henryka Pająka w książce “Strach być Polakiem”). Druga: “Dla Niemców zbędne było polskie SS - wystarczyła Armia Krajowa, denuncjująca lub sama mordująca Żydów. Ponadto rząd polski na uchodźstwie celowo opóźniał przekazanie na zachód informacji o okrucieństwach popełnianych na Żydach. Powstanie w getcie trwało dłużej niż powstanie warszawskie” (źródło: Andrew Kendall, gazeta “The Toronto Star”, 1994 r). Oba fragmenty zaczerpnęłam z polskojęzycznej Wikipedii (hasło “Polskie obozy koncentracyjne”). Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że napisali to ludzie natchnieni duchem ubeckim…

[28] Pierwowzorem Wandy, jednej z głównych bohaterek filmu “Ida”, była Helena Wolińska - stalinowska prokurator, która maczała palce w zgładzeniu gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. Paweł Pawlikowski, reżyser produkcji, znał Wolińską osobiście i bardzo ją lubił. Więcej informacji na ten temat zawiera artykuł “Pudrowanie bestii” Tadeusza M. Płużańskiego [tygodnik “wSieci”, nr 2 (111), 2015 r]. Skoro jestem już przy “Idzie”, wspomnę o ciekawostce, którą zauważyli polscy Internauci. Otóż w scenie, w której oglądamy zdjęcia krewnych Idy i Wandy, wykorzystano fotografię Ireny Sendlerowej (Polki, która w czasie Holocaustu uratowała 2500 żydowskich dzieci. Kobieta została po wojnie aresztowana przez UB i poddana okrutnym torturom. Później jednak wstąpiła do PZPR). Czy to przypadek, czy jakaś manipulacja? Dlaczego zasugerowano, że Sendlerowa była spokrewniona z Wolińską? Problemem zdjęcia Sendlerowej zajmował się również Marek Pyza w tekście “Paskudne! Irena Sendlerowa też ‘zagrała’ w ‘Idzie‘. Kilka smutnych pooscarowych uwag” (portal wPolityce.pl). Ale to jeszcze nie wszystko, co trzeba wiedzieć o najnowszych dziełach filmowych dotyczących ciemnej strony PRL-u. Mam dla Czytelników dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobrą wiadomością jest to, że Ryszard Bugajski (twórca “Generała Nila”, “Przesłuchania” i “Śmierci Rotmistrza Pileckiego”) zdecydował się nakręcić film będący przeciwwagą dla “Idy”. Można o tym poczytać w newsie “BUGAJSKI kręci film o KRWAWEJ LUNIE. GAJOS w obsadzie!” zamieszczonym w serwisie wNas.pl. Złą wiadomością jest to, że Piotr Dzięcioł, współproducent “Idy”, pracuje wraz z amerykańskimi filmowcami nad kinową biografią rtm. Witolda Pileckiego. Poinformował o tym Krzysztof Kłopotowski w artykule “’Ida’ idzie w świat, a Witold Pilecki?” (felieton ukazał się na stronie internetowej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich). Kto nam zagwarantuje, że film o Pileckim będzie rzetelny historycznie? Nie ufam twórcom “Idy”. I boję się efektu końcowego.


ANEKS (rozszerzenie przypisu 15)
Luźne refleksje o żydowskich ubekach


Czy ubecy żydowskiego pochodzenia faktycznie byli Żydami? To pytanie, wbrew pozorom, nie jest głupie. Pamiętajmy, że rozmawiamy o osobach, które wyznawały ideologię marksistowską. Marksiści potępiali nacjonalizm, odrzucali tożsamość narodową, negowali zasadność patriotyzmu, dążyli do zniesienia podziałów narodowościowych, granic państwowych i samych państw. Posługiwali się hasłami typu “Proletariusze nie mają ojczyzny” czy “Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. Ich hymn nosił tytuł “Międzynarodówka” (mianem Międzynarodówki, inaczej Kominternu, określano też organizację skupiającą komunistów z całego świata). Czy ubecy, niezależnie od pochodzenia etnicznego, poczuwali się do jakiejkolwiek narodowości? Czy faktycznie byli Żydami, Polakami, Rosjanami, Ukraińcami itd.? A może byli po prostu kosmopolitami, obywatelami świata, internacjonałami, wynarodowieńcami, ludźmi sowieckimi? Pochodzenie etniczne to jedno, narodowość to drugie.

Czy o kimś, kto ma rodziców Polaków, ale nie czuje więzi z polskością, powiemy, że jest Polakiem? Raczej stwierdzimy: “To nie jest Polak” albo “To jest Antypolak”. Cóż więc z licznymi ubekami - marksistami, w których płynęła żydowska krew? Czy byli to Żydzi, czy raczej Antyżydzi? Ubecy nie krzywdzili ludzi w imię żydowskiego nacjonalizmu, tylko w imię tradycyjnie rozumianego marksizmu (“tradycyjnie rozumianego” - bo są też ideologie łączące komunizm/socjalizm z nacjonalizmem/patriotyzmem. Przykłady: dżucze, nazbol, dengizm, moczaryzm, gomułkowszczyzna, w pewnym sensie również koncepcje Mao Zedonga i Ho Chi Minha). Oczywiście, istnieją argumenty podważające moją hipotezę o beznarodowości ubeków mających żydowskie korzenie. Wielu z nich sympatyzowało przecież z syjonizmem, czyli ideologią postrzeganą jako żydowski nacjonalizm. Czy byli oni żydowskimi nacjonalistami? I czy nie podpadało to pod “odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”? Można by ten temat roztrząsać, ale niekoniecznie tutaj i teraz.

Historia ubeków żydowskiego pochodzenia jest historią resentymentu. Czy we wszystkich przypadkach? Nie wiem, czy we wszystkich, ale w trzech na pewno. Chodzi mi o Helenę Wolińską, Józefa Światłę i Jakuba Bermana. Casus Wolińskiej omówiłam w artykule “Obejrzałeś ‘Idę’? Obejrzyj ‘Generała Nila’!”, więc nie będę go tutaj analizować. Przejdę zatem do pozostałych delikwentów. Najpierw Józef Światło. Ten prominentny funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - który zasłynął z tego, że ostatecznie uciekł za granicę i został spikerem Radia Wolna Europa - bestialsko torturował ludzi. Do metod, stosowanych w kierowanym przez niego więzieniu, należało m.in. bicie metalowymi prętami, okładanie pałką wykonaną ze stalowych drutów oraz zmuszanie do wielogodzinnego klęczenia z podniesionymi rękami. Według Jerzego Roberta Nowaka (autora książki “Zbrodnie UB” z 2001 r., której fragmenty można znaleźć w Internecie), wspomniany ubek był wyjątkowo okrutny wobec narodowców, przedstawicieli przedwojennego Stronnictwa Narodowego. Czy krył się za tym resentyment?

A cóż innego mogło się kryć, skoro przesłuchujący katował przesłuchiwanych, wygłaszając stwierdzenia typu: “Teraz popamiętacie, co to jest antysemityzm”? Jeden z męczonych aresztantów odpowiedział mu ponoć: “Antysemityzm nigdy u nas nie prowadził do tortur, jak wasz antypolonizm”. Jerzy Robert Nowak zacytował oba zdania, powołując się na pewną książkę wydaną w drugim obiegu (C. Leopold, K. Lechicki, “Więźniowie polityczni w Polsce w latach 1945-1956“, Gdańsk 1981, s. 15). Historia Józefa Światły pokazuje, co uraza i żądza zemsty mogą zrobić z człowiekiem. Idźmy jednak dalej. Jakub Berman był jednym z trzech najważniejszych polityków w stalinowskiej Polsce, członkiem Kierownictwa Partii, zwierzchnikiem całej bezpieki. Wiele lat później udzielił ciekawego wywiadu Teresie Torańskiej (rozmowa została opublikowana w książce “Oni” z 1985 r. Omówienia wywiadu dokonał zaś John Sack, amerykańsko-żydowski dziennikarz, w publikacji “Oko za oko“). Z fragmentów dialogu, przytoczonych przez Jerzego Roberta Nowaka, wynika, że Berman również nosił w sobie swoistą gorycz i pragnienie odwetu. Miał bowiem poczucie doświadczenia “polskiego antysemityzmu”.

Przypadki Wolińskiej, Światły i Bermana powinny być przywoływane w przypisach, przedmowach lub posłowiach do dzieła “Z genealogii moralności” Fryderyka Nietzschego. W jakim kontekście? Jako autentyczne przykłady resentymentu. Oczywiście, resentyment nie usprawiedliwia zbrodni, ale bardzo wiele wyjaśnia. Uraza połączona z żądzą zemsty to pierwszy stopień do piekła. Na wszelki wypadek, powinniśmy uważać, żeby jej w nikim nie rozbudzić. Polaku, nie doprowadzaj Żyda do resentymentu! Żydzie, nie doprowadzaj Polaka do resentymentu! Takie postępowanie nie wróży bowiem niczego dobrego. Grozi za to efektem błędnego koła. Uwaga: moje słowa dotyczące resentymentu odnoszą się nie tylko do relacji polsko-żydowskich/żydowsko-polskich, ale w ogóle do relacji ludzko-ludzkich. A z tymi jest coraz gorzej.

N.J. Nowak

PS. Jeśli wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, w latach 1945-1948 Mieczysław Moczar był kierownikiem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi, mieście postrzeganym jako “bastion” mniejszości żydowskiej w Polsce. Piastował wysokie stanowisko, ale to nie zmienia faktu, że był podporządkowany swoim warszawskim zwierzchnikom, z których wielu miało żydowskie korzenie (dość wspomnieć o Bermanie, który sprawował pieczę nad całą ubecją. A także o Romkowskim i Różańskim, którzy mieli więcej do powiedzenia niż minister Radkiewicz, rdzenny Polak). Sam Moczar był mieszańcem polsko-ukraińskim. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Demko lub Diomko. Czy istnieje możliwość, że ten człowiek czuł się jakoś stłamszony przez swoich żydowskich przełożonych? Podobno już wtedy, w czasach stalinizmu, zdarzały mu się antysemickie wypowiedzi. Niewykluczone, że Moczar, będąc podwładnym Żydów, nabawił się resentymentu. To by wyjaśniało, dlaczego dwadzieścia lat później, kiedy poczuł się naprawdę silny, dokonał antyżydowskiej czystki partyjnej. Oto efekt błędnego koła, coś w rodzaju powracającej karmy.

06 maja 2015   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   historia   patriotyzm   żydzi   prl   niepodległość   suwerenność   nacjonalizm   ub   urząd bezpieczeństwa   narodowcy   endecja   narodowy radykalizm   żołnierze wyklęci   antysemityzm   nsz   narodowe siły zbrojne   żołnierze niezłomni   nacjonaliści  

Japoński punkt widzenia: druga wojna światowa...

Oświecony Pokój

Michał Klimecki, autor książki “Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945”[1], zawarł w swojej publikacji stwierdzenie, że “dla Europejczyków II wojna światowa rozpoczęła się o świcie 1 września 1939 r. atakiem Niemiec na Polskę”. Zasugerował jednak, że początków drugiej wojny światowej należy upatrywać w Azji, i to już na początku lat ‘30 XX wieku. To właśnie wtedy Cesarstwo Japonii zainicjowało swoją drapieżną politykę zagraniczną. Wszystko zaczęło się od najazdu na chińską Mandżurię, w której ostatecznie utworzono marionetkowe państwo Mandżukuo. Klimecki opisuje Japończyków jako naród “przekonany o własnej wyjątkowości i doskonałości”. Megalomania i ksenofobia, zdiagnozowane przez autora, miały być widoczne już w XVII wieku, kiedy to władze Kraju Kwitnącej Wiśni wprowadziły “zakaz przebywania na wyspach cudzoziemców”. Burzliwe wydarzenia XIX i początku XX wieku sprawiły, że po pierwszej wojnie światowej Japonia stała się mocarstwem. W 1926 r. na tron Kraju Wschodzącego Słońca wstąpił książę Hirohito, wielki zwolennik militaryzmu i imperializmu. Zapanowała wówczas epoka o dość mylącej nazwie Showa (Oświecony Pokój). W roku 1927 japoński premier przedstawił tamtejszym elitom tajny plan podboju świata. Pierwszym krokiem do tego podboju miało być opanowanie Państwa Środka[2].


Apetyt na Chiny

Według Klimeckiego, Mandżukuo zostało proklamowane 1 marca 1932 r. Nie było wielkie, ale zawierało znaczną część ważnych chińskich surowców naturalnych. Na czele państwa teoretycznie stał cesarz Chin. W praktyce musiał on być posłuszny wobec okupantów, którzy, co bardzo wymowne, unikali tytułowania go cesarzem. Kolejnym celem japońskiej ekspansji okazał się Szanghaj. Japończycy planowali, że najpierw go zdobędą, a potem się z niego wycofają, żeby pokazać Lidze Narodów swoją rzekomą wspaniałomyślność. Chińczycy bronili Szanghaju z męstwem i zawziętością, jakich agresorzy nie przewidzieli. Japoński najeźdźca, zgodnie ze swoim postanowieniem, opuścił Szanghaj, ale bardziej osłabiony niż mógł się tego spodziewać. W lutym 1933 r. Liga Narodów rozwścieczyła Imperium Słońca, ogłaszając, że podbój Mandżurii był działaniem bezprawnym. Japoński delegat, słysząc tę opinię, ostentacyjnie wyszedł z sali obrad. Miesiąc później Kraj Kwitnącej Wiśni wystąpił z Ligi. Od tej pory Japonia nie była już skrępowana traktatami międzynarodowymi. Mogła zatem kontynuować swoją ekspansję. W 1936 r. azjatyckie mocarstwo stało się sojusznikiem Adolfa Hitlera, podpisując wraz z nim pakt antykominternowski. Rok później Japończycy zaatakowali Nankin. Dokonali tam potwornej rzezi 300.000 Chińczyków[3].


Jednostka 731

Jacek Solarz, twórca książki “Armia japońska 1875-1945”[4], daje czytelnikom do zrozumienia, że dalekowschodni agresor nie cofał się przed niczym. Wiedział jednak, że jeśli chce podbić świat, to zwykła broń może mu nie wystarczyć. Potrzebował czegoś znacznie potężniejszego. Jego wybór padł na broń biologiczną. Już w 1931 r. Japończycy utworzyli w Mandżurii Jednostkę 731: ośrodek badawczy, w którym prowadzono doświadczenia na bezbronnych jeńcach wojennych[5]. Ofiary były zarażane ciężkimi chorobami oraz badane pod kątem odporności na różne warunki klimatyczne. “Więźniów przywiązywano na dworze przy temperaturach schodzących nawet poniżej minus 20 stopni i, aby przyspieszyć zamarzanie, polewano im kończyny wodą. Dla sprawdzenia, jak postępuje zamarzanie, opukiwano im ramiona i nogi młotkiem. Następnie zanurzano więźniów w ciepłej wodzie o różnych temperaturach, aby znaleźć jak najlepsze środki leczenia odmrożeń. W najgorszych przypadkach skóra i mięśnie odpadały, powodując natychmiastową śmierć” - pisze Solarz[6]. Shiro Ishii, szef Jednostki 731, nigdy nie poniósł kary za swoje zbrodnie. Wyniki jego eksperymentów trafiły w ręce Amerykanów, którzy również dążyli do opracowania broni biologicznej. Ale to jeszcze nie wszystko. Jankesi uczynili Ishii wykładowcą Fort Detrick.


Azja dla Azjatów

Przejdźmy jednak do problemu, który nas najbardziej interesuje, czyli do japońskich działań zbrojnych w czasie drugiej wojny światowej (chodzi mi o to, co na Zachodzie rozumie się pod pojęciem “druga wojna światowa”). Omówienia tego tematu dokonał Zbigniew Kwiecień w artykule “Pod hegemonią Japonii. ‘Azja dla Azjatów’ 1941-1945”[7]. Zdaniem autora, Kraj Wschodzącego Słońca kierował się swoistym mesjanizmem. Chciał być postrzegany jako bohater, wręcz zbawiciel, który wyzwoli Azję spod kulturowych, politycznych i gospodarczych wpływów Europy i Ameryki. Japończycy pragnęli usunąć ze swojego kontynentu kolonializm, komunizm i chrześcijaństwo. Realizując te panazjatyckie hasła, podbijali kolejne ziemie. To, oczywiście, nie podobało się Europejczykom i Amerykanom, albowiem ich pozycja na tamtych terenach była bardzo silna (kolonie upadły dopiero po wojnie). Japończycy dość łatwo poradzili sobie na ziemiach kontrolowanych przez Europejczyków. Prawdziwym wyzwaniem pozostali dla nich Jankesi. Stany Zjednoczone robiły, co mogły, żeby powstrzymać Imperium Słońca. Początkowo konflikt amerykańsko-japoński toczył się wyłącznie w sferze politycznej i ekonomicznej. Kiedy stało się jasne, że Japonia nie ustąpi, oba kraje rozpoczęły przygotowania do wojny. Było to w roku 1941.


Przyjaciel czy wróg?

O tym, że Kraj Kwitnącej Wiśni zdecydował się napaść na USA, przesądziła jego trudna sytuacja związana z amerykańskim embargiem paliwowym. Zbigniew Kwiecień tłumaczy, że Japonia, chcąc prowadzić wojnę, potrzebowała dużych ilości paliwa. Gdyby przyjęła warunki Stanów Zjednoczonych, odzyskałaby dostęp do paliwa, ale musiałaby zrezygnować z podbijania Azji. Gdyby odrzuciła warunki i kontynuowała ekspansję, szybko poniosłaby klęskę ze względu na deficyt paliwowy. Japończycy doszli do wniosku, że muszą się wyrwać z tego błędnego koła. Postanowili, że dokonają tego wskutek zmasowanego ataku na Pearl Harbor[8] i liczne punkty w Azji (m.in. Singapur). Akcja zakończyła się sukcesem i pociągnęła za sobą dalsze zwycięstwa. Przez pół roku Imperium Słońca odnosiło tryumfy, które wskazywały, że sen o Azji uwolnionej od wpływów europejsko-amerykańskich może się ziścić. Japończycy - w niemal wszystkich zakątkach kontynentu, do których docierali - wspierali lokalne ruchy antyeuropejskie i antyamerykańskie. Chociaż sami byli najeźdźcami, cieszyli się poparciem wielu mieszkańców państw podbitych. Można powiedzieć, że Kraj Wschodzącego Słońca niósł Azjatom jednocześnie wyzwolenie i zniewolenie. Przypominał Armię Czerwoną, która miażdżyła reżim hitlerowski, ale zastępowała go własnym.


Yamato i Musashi

W czasie japońsko-amerykańskiego konfliktu zbrojnego ogromną rolę odgrywała marynarka wojenna obu mocarstw. Jeśli chodzi o Japonię, do historii przeszedł wyprodukowany przez nią pancernik Yamato[9], o którym można poczytać w artykule “Yamato - gigant ze stali”[10]. Według tego źródła, rzeczony statek był “najpotężniejszym w historii pancernikiem”. Wyróżniał się wypornością, która wynosiła aż 64000 ton. Był też wyposażony w działa kalibru 457 milimetrów[11]. Prace nad konstrukcją okrętu trwały od 1937 do 1941 r. Budowa pancernika była poprzedzona inwestycją w nowe maszyny do konstruowania statków. Oprócz nich, ufundowano specjalny frachtowiec, który transportował do stoczni arcyciężkie uzbrojenie. Okrętów takich jak Yamato miało być w sumie pięć. Ostatecznie, udało się stworzyć “tylko” dwa. Ten drugi nosił nazwę Musashi. Maciej Michałek, autor tekstu “Pierwsi kamikadze, superpancernik na dnie. Tak zatopiono flotę japońskiego imperium”[12], pisze, że Yamato i Musashi wzięły udział w największej bitwie powietrzno-morskiej analizowanego okresu. Musashi został posłany na dno zanim zdążył wyrządzić Amerykanom jakąkolwiek szkodę[13]. Yamato przetrwał starcie, ale kilka miesięcy później został zatopiony w trakcie swojego samobójczego ataku. Nawet nie zdołał dopłynąć do jankeskiej floty.


Boski Wiatr

Grzechem byłoby nie wspomnieć również o pilotach-samobójcach, czyli kamikaze (kamikadze). Według Macieja Michałka, dalekowschodni straceńcy “zadebiutowali” podczas omówionej wcześniej bitwy w zatoce Leyte. Umyślnie rozbili swoje samoloty o pokłady trzech amerykańskich lotniskowców. Jeden okręt został wówczas zatopiony, a dwa - uszkodzone. Więcej informacji na temat niezwykłych lotników zawiera publikacja “Kamikaze - kim byli piloci samobójcy?” Rafała Natorskiego[14]. Twórca tekstu podaje, że nazwa słynnego szwadronu oznaczała “boski wiatr”. Pochodziła od tajfunów, które w XIII wieku przeszkodziły mongolskiej flocie nacierającej na Japonię. Statki agresorów poszły wtedy na dno, a Kraj Kwitnącej Wiśni został uratowany. W roku 1944, kiedy władze Japonii zrozumiały, że ich szansa na wygranie wojny jest coraz mniejsza, piloci kamikaze uzyskali specjalny status. Zaczęto ich postrzegać jako ostatnią nadzieję na zwycięstwo, a także jako wielkich patriotów, którzy w imię Ojczyzny są gotowi pójść na pewną śmierć. Lotnicy mieli się kierować etosem samurajskim. Początkowo przyjmowano do szwadronu wyłącznie ochotników. Później zarządzono jednak przymusowy pobór. Liczbę pilotów-samobójców, którzy zginęli w czasie wojny, szacuje się na 4000. Ci, którzy przeżyli, do dziś miewają rozterki moralne.


Ideał sięgnął bruku

Michał Klimecki twierdzi, że Japończykom marzył się podbój całej Ziemi. Zbigniew Kwiecień przekonuje, że Krajowi Wschodzącego Słońca chodziło, przynajmniej w sferze deklaratywnej, o wyzwolenie Azji spod europejskiej i amerykańskiej dominacji. Szumna idea uwolnienia kontynentu azjatyckiego od euroamerykańskiego kolonializmu i imperializmu niewątpliwie była szlachetna. Łatwo ją zrozumieć, gdy się na nią patrzy przez pryzmat patriotyzmu, nacjonalizmu i antyglobalizmu. Ja sama mam antyeuropejskie i antyamerykańskie poglądy (chociaż uwielbiam serię filmową o Johnie Rambo. No, ale Rambo - skądinąd wielki amerykański patriota[15] - został dwukrotnie zdradzony przez USA. Później na stałe zamieszkał w Tajlandii i chyba czuł się tam lepiej niż w Ameryce). Jednak… czy wizja Azji wyswobodzonej spod europejsko-amerykańskiego jarzma to wystarczający powód, żeby atakować inne azjatyckie krainy? Czy jest to argument za tym, żeby je podporządkowywać Japonii? Jak się mają panazjatyckie hasła do wycinania w pień nankińczyków i do eksperymentowania na ludziach w Mandżurii? Kategorycznie potępiam działania Kraju Kwitnącej Wiśni prowadzone w pierwszej połowie XX wieku. Żądam, żeby Japonia przyznała się wreszcie do swoich okrucieństw. Bo nawet Rosja przyznała się do zbrodni katyńskiej.


Japoński punkt widzenia

Skoro już wyjaśniłam, jak przebiegała druga wojna światowa na kontynencie azjatyckim… Skoro wytłumaczyłam, jaką rolę w całej historii odgrywało Imperium Słońca… Mogę zająć się tym, co najważniejsze, czyli recenzją dwóch japońskich filmów wojennych. Produkcje fabularne, o których będzie mowa w następnych akapitach, to “Otoko-tachi no Yamato” i “Eien no Zero”. Życzę miłej lektury (a potem - przyjemnych seansów).


Tytuł oryginalny: “Otoko-tachi no Yamato”
Tytuł międzynarodowy: “Yamato”
Tytuł polski: “Yamato”
Reżyseria: Junya Sato
Produkcja: Japonia (2005)

Nie od dziś wiadomo, że forma dzieła powinna być adekwatna do treści. Jeśli chcemy nakręcić film o pancerniku Yamato, to musimy pamiętać, że wymaga on odpowiedniej - zapierającej dech w piersiach - oprawy. Temat jest wszak niebagatelny. I to dosłownie. Twórcy dramatu wojennego “Otoko-tachi no Yamato” (“Ludzie Yamato”) stanęli na wysokości zadania i nakręcili swoje dzieło z olbrzymim rozmachem. Zanim przejdę do analizy produkcji, pozwolę sobie zauważyć, że filmowa rekonstrukcja okrętu robi ogromne wrażenie. A filmowcy doskonale o tym wiedzą, bo pokazują nam ją ze wszystkich stron, pozwalając zajrzeć tu i ówdzie, a nawet pobawić się uzbrojeniem (patrz: sceny, w których żołnierze korzystają z dział). Ale “Otoko-tachi no Yamato” to nie tylko film o wielkiej, pływającej bestii. Już sam oryginalny tytuł produkcji wskazuje, że jest to przede wszystkim dzieło o ludziach, którzy służyli na pokładzie stalowego giganta. I o ludziach, którzy wiązali z nim pewne nadzieje. Czyli o Japończykach, Narodzie Japońskim jako takim. “Otoko-tachi…” to film wypełniony głębokim patriotyzmem (nacjonalizmem?). Stanowi on pochwałę uczuć narodowych, gotowości oddania życia za Ojczyznę i Cesarza. Ogólny klimat produkcji jest bardzo patetyczny. Dużo tu powagi, wzniosłych słów i symbolicznych gestów.

Oczywiście, można mieć wątpliwości co do tego, czy patriotyzm żołnierzy napadających jest tym samym co patriotyzm żołnierzy napadanych. Jak wiemy, Japonia nie była pacyfistycznym państwem, które zostało zaatakowane i stanęło przed koniecznością obrony swojego terytorium. Przeciwnie: Kraj Kwitnącej Wiśni był agresorem, sprawcą ekspansji terytorialnej, wyjątkowo brutalnym okupantem. Rola Cesarstwa Japonii w Azji była taka jak rola Trzeciej Rzeszy w Europie. Oba mocarstwa były zresztą sojusznikami. W filmie “Otoko-tachi no Yamato” dokonano zabiegu, który można by określić jako “odwrócenie kota ogonem”. Na pierwszy rzut oka, nie jest on jakoś szczególnie zakłamany. Zawiera przecież fragmenty nagrań dokumentalnych, a narrator podaje odbiorcom kilka podstawowych faktów i dat związanych z wojną na Pacyfiku. Mimo to, produkcja jest nakręcona w taki sposób, że nijak nie wskazuje, iż Kraj Wschodzącego Słońca był bezlitosnym, nienasyconym, megalomańskim najeźdźcą. W dramacie występują cztery typy Japończyków: “bohaterowie” (większość marynarzy z Yamato), “męczennicy” (jeden z żołnierzy, który zostaje ciężko okaleczony), “ofiary” (ludność cywilna ginąca w wyniku amerykańskich nalotów) i “strażnicy pamięci” (wrażliwi patrioci pamiętający o poległych). A gdzie “zbrodniarze wojenni”?!

Twórcy filmu koncentrują się na losach zwykłych żołnierzy, którzy walczyli, aż w końcu zginęli na pokładzie Yamato. Podkreślają, że wielu z nich to byli nastoletni chłopcy mający przed sobą całe życie. Ci młodzieńcy - uczuciowi, idealistyczni, posiadający plany na przyszłość - zapłacili najwyższą cenę za wierność Ojczyźnie. Podczas gdy oni ginęli na oceanie, na lądzie traciły życie ich matki, siostry i narzeczone. Dobrze, ja to rozumiem, ale Imperium Słońca samo doprowadziło do takiej sytuacji, decydując się na politykę podbojów. Japońscy żołnierze nie oddawali ducha w obronie umiłowanego kraju. Ginęli z rąk ludzi, którzy bronili własnych krajów przed ich agresją. Faktem jest, że cała historia ociekała tragizmem i doniosłością. Marynarze z Yamato naprawdę kochali swoją Ojczyznę, naprawdę tęsknili, naprawdę cierpieli i naprawdę umierali. Ale… hola! To samo dałoby się powiedzieć o Niemcach i Włochach! Nie ma nic złego w tym, że pokazuje się żołnierzy, nawet tych walczących po stronie najeźdźcy, jako istoty z krwi i kości. Jednak tak radykalne relatywizowanie historii jest niebezpieczne. Dzisiaj pochylamy się nad losem Imperialnej Armii Japonii, a jutro przyjdzie czas na hitlerowców (zresztą, to już się dzieje. Istnieją wszak niemieckie filmy typu “Upadek” Olivera Hirschbiegela czy “Okręt” Wolfganga Petersena).

“Otoko-tachi…” jest także dziełem gloryfikującym samą japońskość. Zobaczymy w nim to, co charakterystyczne dla tamtejszej kultury: waleczność, honorowość, kolektywizm, surowe zasady i bezwzględne posłuszeństwo wobec zwierzchników. Filmowcy nie zapomnieli również o takich symbolach Japonii, jak kwitnące wiśnie czy postać gejszy. Analizowana produkcja zawiera liczne podobieństwa do “Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga[16]. W obu filmach występuje starzec będący łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością. I tu, i tu pojawia się motyw młodego “wybrańca”, który musi przeżyć wojnę, chociaż sam wolałby kontynuować walkę. Elementem każdego z filmów jest długa, dynamiczna, wysokobudżetowa sekwencja bitwy. Czy opowieść o dalekowschodnim pancerniku jest więc dziełem banalnym? W dużej mierze tak. Co gorsza, zawiera wiele ckliwych fragmentów, jest pełen słabo zarysowanych postaci, chwilami sprawia wrażenie przegadanego i przedłużanego na siłę. A jednak ma w sobie “to coś”. Niejednokrotnie wzrusza i zachwyca. Wadą “Otoko-tachi…” jest fakt, że nie przedstawiono w nim punktu widzenia przeciwnika. Ba! Nie pojawia się w nim ani jeden amerykański żołnierz! Wróg został w tym filmie zdepersonalizowany, wręcz zdehumanizowany. Nigdy nie widzimy Amerykanów. Są tylko atakujące samoloty.


Tytuł oryginalny: “Eien no Zero”
Tytuł międzynarodowy: “The Eternal Zero”
Tytuł polski: /brak oficjalnego/
Reżyseria: Takashi Yamazaki
Produkcja: Japonia (2013)

“Eien no Zero” (“The Eternal Zero” - dosłownie “Wieczne Zero”) to kolejny japoński dramat poświęcony wojnie na Oceanie Spokojnym. Pod pewnymi względami jest on podobny do “Otoko-tachi no Yamato”. Są w nim jednak elementy, które czynią go nie tylko odmiennym od “Otoko-tachi…”, ale wręcz stawiają go w opozycji do omówionej wcześniej produkcji. “Eien no Zero”, zupełnie jak film o słynnym superpancerniku, bazuje na schemacie zapożyczonym z “Szeregowca Ryana”. Oglądając to dzieło, znów natkniemy się na motyw starszego człowieka, którego wspomnienia stanowią most między “dzisiaj” a “wczoraj” (sęk w tym, że tutaj takich pośredników jest kilku). Naszym oczom ponownie ukaże się młody żołnierz, który - mimo szczerego pragnienia walki - zostanie zmuszony do przeżycia i opowiedzenia swojej historii przyszłym pokoleniom. W “Eien no Zero”, tak jak w “Otoko-tachi no Yamato”, uwzględniono wyłącznie japoński punkt widzenia. Amerykańscy wojskowi są wprawdzie widoczni, ale tylko raz, i to przez kilka sekund. Film nie mówi nam zbyt wiele o prawdziwej roli Japonii w czasie drugiej wojny światowej. Nie ma w nim nic, co dawałoby do zrozumienia, że Kraj Kwitnącej Wiśni był brutalnym imperialistą. Są za to wypowiedzi, które sugerują, że Japończycy musieli się bronić i ponosić ofiary.

Ale tutaj podobieństwa do “Otoko-tachi…” się kończą. Po pierwsze: inny jest zasadniczy temat produkcji. Uwaga filmowców nie koncentruje się bowiem na marynarzach, tylko na pilotach kamikaze. Po drugie: problematyka dzieła oscyluje wokół całkowicie innych idei. Ośmielę się wręcz stwierdzić, że pod względem światopoglądowym jest to twór z zupełnie innego porządku. Mniej tradycyjny, bardziej rewolucyjny. W filmie o pancerniku Yamato najistotniejsze były takie wartości, jak kraj, honor czy lojalność wobec przełożonych. Miłość do Japonii, wierność ojczyźnianym ideałom… To były rzeczy święte i oczywiste, czyli takie, z którymi się nie dyskutuje. W “Eien no Zero” liczą się nie tyle idee patriotyczne, ile humanistyczne. A te drugie wchodzą nawet w konflikt z tymi pierwszymi. Twórcy dzieła prezentują punkt widzenia, który jest daleki od żarliwego patriotyzmu, a już na pewno nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem. Poświęcenie dla Ojczyzny nie jest, oczywiście, całkowicie potępione (współcześni młodzi ludzie, wyśmiewający wojennych herosów, zostają ukazani w negatywnym świetle). Filmowcy przedstawiają jednak patriotyzm jako ideologię, która ciągnie za sobą krwawe żniwo: przynosi ludziom cierpienie i śmierć, rozbija rodziny, wymusza określone postawy i napiętnuje indywidualistów próbujących się wyłamać.

Już sama koncepcja, na której opiera się fabuła, sprawia wrażenie co najmniej kontrowersyjnej. Osią kompozycyjną opowieści jest bowiem postawa żołnierza, który służył w japońskim lotnictwie, ale cechował się tak silnym instynktem samozachowawczym, że stawiał ludzkie życie - własne i cudze - na pierwszym miejscu. Ponad ideałami wojennymi. “Eien no Zero” nie jest tylko sentymentalnym pochyleniem się nad jednostkami, które złożyły swoje młode lata na ołtarzu Ojczyzny. Nie jest też po prostu pytaniem o konkretne wydarzenia lub decyzje polityczne (choć filmowcy rzeczywiście wydają się pytać, czy utworzenie szwadronu takiego jak kamikaze było słuszne i konieczne). Ten twór idzie jeszcze dalej, brnie coraz głębiej. Choć nie jest to wyrażone wprost, produkcja stawia odbiorcę przed następującym problemem… Czy idee i ideologie, w których człowiek (a co za tym idzie - ludzkie życie) jest jedynie środkiem do celu, są moralne? Jestem polską patriotką i nacjonalistką, więc seans dramatu, w którym postawiono sprawę w ten sposób, był dla mnie porażający. Niemniej jednak film został nakręcony, a skoro już go obejrzałam, muszę się z nim zmierzyć. Nie mam czasu ani miejsca, żeby wyłuszczyć mój prywatny punkt widzenia. Ale wiem jedno: autorzy scenariusza (tudzież twórca książkowego pierwowzoru) włożyli kij w mrowisko.

I na samym włożeniu kija w mrowisko nie poprzestali. Filmowcy nieustannie dolewają oliwy do ognia, pokazując sytuacje, które uzasadniają przekonania centralnej postaci. Później komplikują sprawę, wyjawiając powody, dla których główny bohater tak bardzo chciał przeżyć wojnę. W końcu robią widzowi wodę z mózgu, przypominając to, co zostało powiedziane na początku dzieła. A mianowicie to, że protagonista - ten wielki obrońca życia podważający fundamenty japońskiej cywilizacji - ostatecznie został kamikaze i zginął w samobójczym ataku na amerykańską flotę. Dlaczego to zrobił? Jakie przyniosło to skutki? Tego akurat nie zdradzę, żeby nie zostać posądzoną o spoilerowanie. Osoby odpowiedzialne za “Eien no Zero” doskonale wiedzą, że poruszyły delikatną tematykę. Widać to w samej konstrukcji fabuły. Akcja opowieści rozgrywa się bowiem na dwóch płaszczyznach: współcześnie i podczas wojny. W obu epokach dużo się mówi o głównym bohaterze. Zdania na jego temat są podzielone, a emocje - silne i zróżnicowane. Postawa i czyny centralnej postaci stanowią przedmiot dyskusji, która w każdej chwili może się przerodzić w prawdziwą wojnę światopoglądową. Wojna ta może się zaś przenieść do realnego świata. Cóż, bohater dał “zagwozdkę” nie tylko postaciom, ale także widzom. Trudno przejść obok niego obojętnie.


Gorąco zachęcam do obejrzenia omówionych filmów
i do wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat.


Natalia Julia Nowak,
8-20 marca 2015 r.


PRZYPISY


[1] Wydawnictwo “Bellona“, Warszawa 2008. Książka została opublikowana w ramach cyklu wydawniczego “Historyczne bitwy”.

[2] “W celu samoobrony, jak też dla obrony innych, Japonia (…) nie będzie mogła usunąć trudności istniejących we Wschodniej Azji inną drogą jak polityką krwi i żelaza. Jednakże realizując taką politykę, staniemy twarzą w twarz przeciwko Stanom Zjednoczonym. Jeżeli chcemy w przyszłości uchwycić w swoje ręce kontrolę nad Chinami, będziemy musieli złamać Stany Zjednoczone, to znaczy postąpić z nimi tak samo jak podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Aby opanować Chiny, musimy najpierw zdobyć Mandżurię i Mongolię. Aby zawojować świat, musimy najpierw dokonać podboju Chin. Jeżeli uda się nam opanować Chiny, wówczas z obawy przed nami skapitulują wszystkie inne państwa w Azji i kraje Mórz Południowych” - miał powiedzieć premier Giichi Tanaka w specjalnym przemówieniu skierowanym do decydentów politycznych, gospodarczych i wojskowych. Cytuję jego słowa za Michałem Klimeckim, który z kolei powołuje się na książkę “Śmierć w Tokio. Z dziejów terroryzmu politycznego” Franciszka Bernasia (Warszawa 1989).

[3] O masakrze nankińskiej, znanej także jako gwałt nankiński, pisałam w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Pozwolę sobie przytoczyć dwa cytaty, które wykorzystałam również w tamtym tekście. Oba fragmenty pochodzą z książki “Smutny kontynent” Jakuba Polita: “Masakry w Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość. Ofiary zakopywano żywcem, traktowano końmi i czołgami, wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas, kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew i słupów telegraficznych, obdzierano im pasy skóry, odcinano nosy i uszy”, “Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy drewnianych domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie. (…) Inny rodzaj rozrywki polegał na wpędzaniu nago do lodowatej w grudniu i styczniu wody Yangzi; (…) próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano granatami. Dzieci, a nawet niemowlęta nadziewano na bagnety” (cyt. za: Wiktor Ferfecki, “Zapomniane krwawe zbrodnie”, portal TVP Info).

[4] Wydawnictwo “Militaria“, Warszawa 2001.

[5] Historią Jednostki 731 zajmowałam się już w artykule “Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731”. Tekst stanowi rozbudowaną recenzję filmu “Hei tai yang 731“ aka “Men Behind the Sun” (reż. Tun Fei Mou, Chiny-Hongkong 1988).

[6] Eksperymenty z zamrażaniem kończyn, opisane przez Jacka Solarza, to tylko wierzchołek góry lodowej. Aby uświadomić czytelnikom, jak strasznych barbarzyństw dopuszczali się japońscy pseudonaukowcy, zacytuję kilka zdań z artykułu “Jednostka z piekła rodem” Kamila Nadolskiego: “Jednym z najbardziej zwyrodniałych eksperymentów były wiwisekcje, czyli wszelkiego rodzaju operacje dokonywane na żywym pacjencie, bez znieczulenia. Więźniom amputowano kończyny, przeszywano je nawzajem (np. w miejscu nogi - rękę), sprawdzając, czy się zrosną. Wycinano narządy wewnętrzne, dokonywano zabiegów na otwartym mózgu - wszystko to przy pełnej świadomości operowanych. Oprócz tego celowo wywoływano u więźniów choroby, symulowano zawały serca i udary. Sprawdzano ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia, a ile bez wody. Przebywające w obozie kobiety gwałcono po to, by później dokonywać na nich aborcji. (…) Na więźniach testowano również nowe rodzaje broni takie jak granaty czy miotacze ognia”. Publikacja, której fragment przywołałam, znajduje się w dziale “Wiadomości” portalu Onet.pl.

[7] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Zarys dziejów Afryki i Azji. Historia konfliktów 1869-2000” pod redakcją naukową Andrzeja Bartnickiego (wydanie drugie poprawione i rozszerzone. Wydawnictwo “Książka i Wiedza“, Warszawa 1996-2000).

[8] Pojęcie “Pearl Harbor” odnosi się do amerykańskiej bazy wojskowej usytuowanej na Hawajach. Japończycy, dowodzeni przez admirałów Yamamoto i Nagumo, zbombardowali ją 7 grudnia 1941 r. “Tora! Tora! Tora!” - brzmiało hasło, które nadali o godzinie 7:53. Stanowiło ono komentarz do faktu, że Amerykanie okazali się totalnie zaskoczeni atakiem. Japoński nalot doprowadził do śmierci 2345 żołnierzy i 68 osób cywilnych. Rannych zostało 1247 wojskowych i 35 cywilów. Konsekwencją ataku na Pearl Harbor było wypowiedzenie (przez Stany Zjednoczone i ich sprzymierzeńców) wojny Imperium Słońca. Doszło do tego dzień później, tj. 8 grudnia 1941 r. Przypis zredagowany na podstawie notatki “7 grudnia 1941 roku, miał miejsce japoński atak na Pearl Harbor” zamieszczonej w serwisie Historykon.pl.

[9] Co oznacza słowo “Yamato”? Polskojęzyczna Wikipedia podaje, że wyraz ten posiada wiele znaczeń. Jest on stosowany w różnych dziedzinach japońskiego życia społecznego. Oto niektóre ze znanych zastosowań: “Yamato – jedna z hist. nazw Japonii”, “Yamato-damashii, duch Yamato – duch narodowy Japonii, poczucie narodowej godności i ducha bojowego”, “Yamato – według mitologii japońskiej nazwa lądu, na którym wylądowali pierwsi ludzie po stworzeniu świata”, “Yamato – okres w historii Japonii”, “Yamato – dynastia japońska”, “Yamato – jeden z japońskich rodów, z niego wywodzi się dynastia Yamato”, “Yamato – rzeka w Japonii”, “Yamato – jedna z japońskich grup etnicznych”, “Prowincja Yamato – jedna z hist. japońskich prowincji w regionie Kansai (obecnie prefektura Nara)”, “Yamato Nadeshiko – personifikacja wyidealizowanej kobiety japońskiej; podczas II wojny światowej ideologia propagandowa, polegająca na utrwaleniu przekonania o konieczności poświęcenia kobiet dla męża/żołnierza i kraju; w szerszym znaczeniu apelowała o poświęcenie do wszystkich, którzy uważali się za Japończyków”. Znaczeń słowa “Yamato” jest dużo, dużo więcej. Przykładowo, istnieje wiele miejscowości o takiej nazwie.

[10] Publikacja, podpisana “mjm”, jest dostępna na stronie internetowej Polskiego Radia SA.

[11] Info dla tych, którzy potrzebują dokładniejszych danych. Pełna wyporność pancernika: 71650 t. Długość całkowita: 263 m. Szerokość: 38,9 m. Maksymalna prędkość: 27,4 w. Zapas paliwa: 6400 t. Zanurzenie: 10,4 m. Liczba działek o największym kalibrze: 9. Przytoczone dane pochodzą z tekstu “Japoński pancernik Yamato” Kamila Walarowskiego (portal WWII.pl).

[12] Publikacja, podpisana “Maciej Michałek//gak”, jest dostępna na stronie internetowej TVN24.

[13] Wrak pancernika Musashi udało się odnaleźć dopiero w marcu 2015 r. Chociaż na przestrzeni 70 lat organizowano wiele misji poszukiwawczych, żadna z dotychczasowych ekspedycji nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Dopiero ostatnia wyprawa - sfinansowana przez Paula Allena, współzałożyciela Microsoftu - zakończyła się sukcesem. Allen, organizując akcję poszukiwania okrętu, kierował się jego międzynarodową sławą. Więcej o tym wyjątkowym wydarzeniu można przeczytać w artykule “Zdjęcia i nagrania odnalezionego monstrum cesarskiej floty” opublikowanym w serwisie TVN24. Tekst, podpisany “mk//gak”, ukazał się 6 marca 2015 r.

[14] Jest ona dostępna w dziale “Facet” portalu Wirtualna Polska. Opatrzono ją podpisem “Rafał Natorski/PFi”.

[15] Nie tylko wielki amerykański patriota, ale również rodowity Amerykanin (Native American). Pamiętajmy o indiańskim pochodzeniu bohatera. Skoro już mówimy o Rambo, polecam mój artykuł zatytułowany “Pesymizm żołnierza-tułacza. Recenzja filmu ‘John Rambo’”.

[16] Napisałam kiedyś recenzję tej produkcji. Nosi ona tytuł “Wojna może zniszczyć, ale też uwznioślić” i jest ogólnodostępna w Internecie.

20 marca 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Polityka   historia   patriotyzm   film   wojna   recenzja   kultura   chiny   nacjonalizm   wojsko   japonia   azja   jednostka 731   unit 731   yamato   musashi   kamikaze   kamikadze  

Obejrzałeś "Idę"? Obejrzyj "Generała...

Numerologia historyczna

Luty i marzec 2015 r. to idealny czas, żeby zająć się historiami Żołnierzy Wyklętych, a zwłaszcza biografią generała Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. 1 marca będziemy po raz piąty obchodzić Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Data tego Święta ma związek z faktem, że 1 marca 1951 r. rozstrzelano siedmiu członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość[1]. Wcześniej, 1 lutego, była 71 rocznica zamachu na Franza Kutscherę, esesmana zwanego “katem Warszawy”. Człowiekiem, który wydał rozkaz zabicia nazisty, był właśnie generał “Nil“[2]. August Emil Fieldorf urodził się w marcu, a został zamordowany w lutym (20 marca 1895 - 24 lutego 1953). Podobnie wyglądają daty narodzin i śmierci majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki” (12 marca 1910 - 8 lutego 1951). W dniach 27-28 marca będziemy wspominać ponure wydarzenie, jakim było aresztowanie w Moskwie 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego (1945). 14 lutego minęła 73 rocznica przekształcenia Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową. W nocy z 22 na 23 lutego odbędzie się rozdanie Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, czyli Oscarów. Polskim filmem, nominowanym do tej Nagrody w aż dwóch kategoriach, jest “Ida” Pawła Pawlikowskiego. Co jest nie tak z “Idą”? Wyjaśnię to w dalszej części artykułu.


Bohater dwóch wojen

August Emil Fieldorf “Nil” przyszedł na świat w Krakowie, gdzie ukończył szkołę podoficerską organizacji “Strzelec”. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, wstąpił do Legionów Polskich. Za odwagę, którą wykazał się w tamtym okresie, został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Fieldorf z powodzeniem kontynuował karierę wojskową. W czasie drugiej wojny światowej odegrał ważną rolę jako pierwszy emisariusz Naczelnego Wodza i rządu RP w Londynie. W latach 1942-1944 pełnił funkcję dowódcy Kedywu (Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK). O jego dalszych losach przesądziła działalność w antysowieckiej organizacji “Nie” (“Niepodległość”). Z jednej strony, awansował wówczas na stopień generała brygady. Z drugiej - poważnie naraził się “czerwonym“. W 1945 r. został aresztowany przez NKWD i umieszczony w łagrze na Uralu. Do Ojczyzny powrócił dwa lata później. Nie przyłączył się do podziemnego ruchu antykomunistycznego. Ale to go nie uratowało. W 1950 r. został pojmany przez UB. Spotkały go tortury, fałszywe oskarżenia o współpracę z Niemcami, sfingowany proces i kara śmierci przez powieszenie. Pięć lat po egzekucji został oficjalnie zrehabilitowany, jednak miejsce jego pochówku wciąż pozostaje nieznane[3].


Na przekór światu

Wiele ciekawych faktów dotyczących Augusta Emila Fieldorfa “Nila” zawiera publikacja “Opowieść o moim mężu, Emilu Fieldorfie” - transkrypcja ustnej wypowiedzi Janiny Fieldorf z roku 1977[4]. Materiał powinien zainteresować wszystkich miłośników polskiej historii. Nie tylko dlatego, że jest obszerny, ale również dlatego, iż przedstawia punkt widzenia osoby, która doskonale znała bohatera i była z nim emocjonalnie związana. Z opowieści pani Fieldorfowej wynika, że Emil miał tak drobną budowę ciała, iż nikt nie wróżył mu udanej kariery wojskowej. Mimo to, od początku radził sobie bardzo dobrze, wziął udział w wielu bitwach pierwszej wojny światowej. Był mężczyzną pogodnym, obdarzonym poczuciem humoru. Najistotniejsze były dla niego wartości patriotyczne rozumiane jako miłość do Polski. Mówił, że nie odczuwa lęku (i pewnie dlatego nigdy nie brakowało mu dzielności żołnierskiej). Należał do ludzi stworzonych do walki: lepiej czuł się w czasie wojny niż w czasie pokoju. Irytowało go, że w spokojnych czasach wymaga się od oficerów pedantyczności. Sam nie przywiązywał wagi do takich drobiazgów, jak poprawnie zapięty płaszcz czy starannie wyczyszczone buty. Inni żołnierze mieli mu za złe, że nie zawsze był regulaminowo ubrany i że czasem nie chciało mu się salutować. A jednak darzyli go sympatią.


Hierarchia wartości

Według Janiny Fieldorf, August Emil odznaczał się szerokimi zainteresowaniami. Posiadał coś, co ona sama określiła jako “zdolności politechniczne”. Lubił reperować, udoskonalać, montować różne przedmioty. Fascynował się również muzyką, rybołówstwem i filatelistyką. Uwielbiał dzieci, dzięki czemu świetnie sprawdzał się w roli ojca (miał dwie córki). Ale rodzina nie była dla niego najważniejsza. Na pierwszym miejscu zawsze stawiał Polskę, a na drugim - Józefa Piłsudskiego[5]. Fieldorf był jednym z uczestników przewrotu majowego z 1926 r. Gdy dowódca, Jan Kruszewski, zapytał go, czy podczas tamtych wydarzeń myślał o rodzinie, Emil odpowiedział: “Nie, nie myślałem“. Przyszły generał, mimo wrodzonej wojowniczości, posiadał talent dyplomatyczny. Potrafił pertraktować z przeciwnikami politycznymi i unikać konfliktów z mniejszościami narodowymi. W okresie powojennym, kiedy było jasne, że akowcom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, pani Fieldorfowa zachęcała swojego męża do wyjazdu za granicę. On jednak odmawiał, argumentując, że jego miejsce jest w Polsce i że nie może być tchórzem. Gdy został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, komuniści szybko zauważyli jego twardą i nieugiętą postawę. Żałowali nawet, że nie jest jednym z nich, ponieważ chcieli mieć kogoś takiego w swoich szeregach.


Kto zabił generała “Nila”?

Jak to było z aresztowaniem, oskarżeniem, skazaniem i straceniem Augusta Emila Fieldorfa “Nila”? Krótko, ale treściwie opisał to Tadeusz M. Płużański w artykule “Mordercy generała ‘Nila’”[6]. Zdaniem autora, w zgładzeniu Żołnierza Wyklętego uczestniczyło tak wielu ludzi, że trudno byłoby wskazać głównego sprawcę mordu. Jest jednak kilka osób, które odegrały w tej zbrodni istotną rolę. Pierwsza z nich to podpułkownik Helena Wolińska z Naczelnej Prokuratury Wojskowej: kobieta, która wydała nakaz aresztowania generała (mniejsza z tym, że zrobiła to 11 dni po jego faktycznym zatrzymaniu). Podjęła taką decyzję, chociaż nie posiadała żadnych dowodów świadczących o winie podejrzanego. Później, z niewiadomych przyczyn i znów z opóźnieniem, zadecydowała o przedłużeniu osadzonemu aresztu. Uczyniła to 15 lutego 1951 r., chociaż w świetle prawa miała czas do 9 lutego. Inne osoby, o których należy wspomnieć: pułkownik Józef/Jacek[7] Różański (dyrektor Departamentu Śledczego MBP, który przyczynił się do umieszczenia Fieldorfa w więzieniu mokotowskim), podporucznik Kazimierz Górski (oficer śledczy, który zajmował się torturowaniem generała), Benjamin Wajsblech (wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL, który podpisał fałszywy akt oskarżenia) i Maria Gurowska (sędzia, która wydała wyrok śmierci).


Film twórcy “Przesłuchania”

August Emil Fieldorf “Nil” był jednym z pierwszych Żołnierzy Wyklętych, którym zwrócono honor i należne miejsce w panteonie polskich bohaterów narodowych. Już w 1977 r. postawiono mu pomnik przy symbolicznym grobie. Obecnie posiada on kilka pomników w różnych miastach Polski. Poświęcono mu także wiele tablic pamiątkowych. Fieldorf jest bohaterem utworu muzycznego nagranego przez rapera Tadeusza “Tadka” Polkowskiego. Imieniem generała nazwano również Muzeum Armii Krajowej w Krakowie. W niniejszym artykule chciałabym omówić film fabularny opowiadający o powojennych losach “Nila“. Produkcja nie należy do najnowszych (powstała w roku 2009). Myślę jednak, że warto ją przypomnieć. I to właśnie teraz, ze względu na “numerologię historyczną”.

Tytuł: “Generał Nil”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Produkcja: Polska (2009)
Gatunek: dramat, biograficzny,
wojenny, polityczny

Z reguły nie oglądam polskich filmów. Zauważyłam bowiem, że trudno jest znaleźć dzieło wartościowe pod każdym względem. Produkcje, które odznaczają się wysokimi walorami artystycznymi, często wzbudzają zastrzeżenia natury merytorycznej. I odwrotnie: filmy dobre pod względem treści niejednokrotnie okazują się słabe pod względem formy. Optymiści, którzy wierzą, że tym razem będzie lepiej, srodze się rozczarują. “Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego stanowi przeciwieństwo “Idy” Pawła Pawlikowskiego. “Ida” jest znakomicie zrealizowana, jednak zawarte w niej wątki mogą irytować. “Generał Nil” nie zachwyca wykonaniem, ale porusza istotny temat (i robi to we właściwy sposób. Polscy patrioci i narodowcy raczej nie będą mieli powodu, żeby narzekać na zaproponowaną w nim wizję historii. Ważna rzecz: dzieło nie zawiera elementów prowokacyjnych ani obrazoburczych). Reżyserem omawianej produkcji jest Ryszard Bugajski, który w latach osiemdziesiątych stworzył wstrząsający film “Przesłuchanie” z Krystyną Jandą w roli głównej. Motywy, które się tam znalazły, powróciły później w telewizyjnym spektaklu Bugajskiego “Śmierć Rotmistrza Pileckiego” (2006). “Generał Nil” to już trzecie podejście do tematu prześladowania akowców przez Urząd Bezpieczeństwa. Pożeranie własnego ogona? Być może.

Pierwsza godzina filmu ukazuje losy Augusta Emila Fieldorfa “Nila” od jego powrotu z Uralu aż do momentu aresztowania przez UB. Druga godzina przedstawia więzienną gehennę generała oraz ukartowany proces sądowy. W części pierwszej nie dzieje się zbyt wiele. Stanowi ona przedłużoną prezentację głównego bohatera, jego charakteru, poglądów na życie i relacji z innymi ludźmi. Widz poznaje różne postawy Polaków względem nowych warunków politycznych. Podejście głównego bohatera można określić jako fatalistyczne. Fieldorf nie podziela entuzjazmu ludzi, którzy pragną kontynuować walkę rozpoczętą w czasie wojny. Uważa, że w obecnych okolicznościach każdy zryw jest skazany na klęskę. Bunt nie tylko nie przyniósłby efektów, ale również doprowadziłby do pogorszenia sytuacji. “Nil” wyraźnie przeczuwa, że ubecy prędzej czy później go dopadną. Ma jednak nadzieję, że jakimś cudem uniknie mrocznego przeznaczenia. Gdy generał zostaje uwięziony, sprawa jest szeroko komentowana przez enkawudzistów i pepeerowców. Jeden z komunistów wpada na pomysł: “A może go tak… po prostu?”. Wówczas odzywa się Józef Różański: “Generała Kedywu, niestety, nie można tak po prostu. (…) Zrobimy to legalnie, panowie. (…) Najpierw proces, świadkowie, dowody, akt oskarżenia. A potem go… tak po prostu”.

To, o czym mówi Różański, przypomina książkę “Symulakry i symulacja” Jeana Baudrillarda (wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005). Dyrektor Departamentu Śledczego MBP dopuszcza korzystanie z dwóch form: znaków i symulakrów. Znaki odwołują się do rzeczywistości, symulakry - do samych siebie. W tym przypadku znakami będą podstawowe dane dotyczące konkretnych osób, grup i wydarzeń. Symulakrami: fałszywe zeznania, kłamliwe protokoły i wmówione winy. Ze znaków i symulakrów powstanie spójna całość. Jednolita papka, w której granice między prawdą a fałszem zostaną zatarte. Całą tę papkę będzie się promować jako rzeczywistość. Ale to już nie będzie rzeczywistość, tylko hiperrzeczywistość. Model wyprzedzi sytuację faktyczną. Zazwyczaj jest tak, że najpierw istnieją fakty, a później na ich podstawie konstruuje się modele. Tutaj sytuacja ulegnie odwróceniu: zostanie przygotowany model, do którego będzie się dostosowywać fakty. Śledztwo nabierze cech procesu twórczego, nie badawczego. Jego celem będzie nie tyle wydobywanie prawdy, ile jej generowanie na potrzeby rozprawy i wyroku śmierci. W jaki sposób będzie się to odbywać? Wszelkimi dostępnymi metodami. Jednak cały ten wielki projekt jest symulakrem. Chodzi w nim de facto o zaspokajanie sadystycznych i morderczych potrzeb ubeków.

W drugiej części filmu ubowcy oskarżają Fieldorfa o czyny wyssane z palca. W tym o ostatnią rzecz, jaka mogłaby mu przyjść do głowy: o współpracę z niemieckim okupantem. Jego - człowieka, który dzięki owocnej walce z hitlerowcami zyskał powszechny szacunek! Próbują go zmusić, żeby opowiadał o wydarzeniach, w których nie uczestniczył. Żeby przyznał się do przestępstw, których nie popełnił. Żeby uwierzył, że jest kimś, kim nigdy nie był. W tym celu posuwają się do coraz większych niegodziwości. Biją go, poniżają, zamykają w mokrym karcerze. Ale jeszcze gorzej traktują “świadków”. Bo to “świadkowie”, którzy wszystko “widzieli” i “zapamiętali”, mają być najbardziej wiarygodni dla opinii publicznej. Oczywiście, w przyrodzie tacy “świadkowie” nie występują. Dlatego trzeba ich stworzyć. Nieważne, w jaki sposób. Byle skutecznie. Najlepiej niech się rodzą w bólu, krzyku i krwi, jak Matka Ziemia przykazała. Rozprawa sądowa to już tylko formalność. Naturalnie, zawsze mogą się trafić obrońcy, którzy będą pytać o sprawy niewygodne, ale wtedy wystarczy uchylić ich pytania. Od czego są Niezawisłe Sądy? Od tego właśnie. A od zadawania pytań są ubecy. Bajka o “zdrajcy-Fieldorfie” ma być przewidywalna i ekscytująca. Dla kogo? Dla zdegenerowanych jednostek lubiących się znęcać nad bliźnimi. Przedstawienie musi trwać.

Jak już wspomniałam, “Generał Nil” nie jest dziełem wybitnym pod względem formy. Ze wszystkich trzech produkcji, w których Ryszard Bugajski zajął się okresem stalinizmu, analizowany film jest najsłabszy. Widzowie, którzy uważnie obejrzeli “Przesłuchanie” i “Śmierć Rotmistrza Pileckiego”, spostrzegą, że reżyser wyraźnie się powtarza (korzysta ze sprawdzonych, ale już zgranych schematów). Nie oznacza to, oczywiście, że “Generał Nil” jest wiernym odwzorowaniem wcześniejszych tworów. Bugajski wprowadził odrobinę innowacji. Trudno nie zauważyć, że analizowana produkcja jest jeszcze bardziej drastyczna niż “Przesłuchanie“ i “Śmierć Rotmistrza Pileckiego“. O jednej ze scen można powiedzieć, że jest naprawdę przerażająca. Mimo to, dzieło nie porusza tak, jak mogłoby poruszać. Może to kwestia gry aktorskiej, która nie dorasta do pięt genialnej kreacji Krystyny Jandy z lat osiemdziesiątych. Pierwsza połowa “Generała Nila” jest dość nudna i sprawia wrażenie przydługiego wstępu do drugiej połowy. Dużo w niej ckliwości i banałów, z których niewiele wynika. Kompletnie nieudana jest “scena akcji” - retrospekcja ukazująca zamach akowców na Franza Kutscherę. Nie wiem, skąd to się bierze. Może z ograniczonego budżetu, który nie pozwolił na odtworzenie tego wydarzenia w sposób bardziej brawurowy.

Bohaterowie produkcji nie są zbyt spsychologizowani. W filmie Ryszarda Bugajskiego pojawia się wiele postaci, które są słabo zarysowane, chociaż mogłyby być przedstawione w sposób głębszy i ciekawszy. Nie podoba mi się, że Bugajski wprowadził wiele postaci epizodycznych, o których zupełnie nic nie wiadomo. W zasadzie, tylko protagonista, August Emil Fieldorf “Nil” (w tej roli Olgierd Łukasiewicz), został ukazany interesująco i wielowymiarowo. Jednak nawet on nie jest tak “prawdziwy”, jak można by tego oczekiwać. Dobrze, że przynajmniej wzbudza sympatię widza. Jawi się bowiem jako miły, pogodny, inteligentny, nieulegający emocjom starszy pan o zdroworozsądkowym podejściu do życia. Jeśli chodzi o “ciemną stronę mocy”, w filmie Ryszarda Bugajskiego występuje kilka postaci, które są wyraziste, intrygujące i zapadają w pamięć. No, ale taka jest ich funkcja jako czarnych charakterów. Schwarzcharaktery niemal zawsze takie są (użyłam tego określenia nieprzypadkowo. W omawianej produkcji bohaterowie negatywni nie są zbyt rozbudowani. Przypominają “papierowych” złoczyńców z amerykańskich produkcyjniaków). Jacek Rozenek, który już po raz drugi wcielił się w rolę Józefa Różańskiego, zagrał podobnie jak w “Śmierci Rotmistrza Pileckiego”. Ale tutaj jego postać jest znacznie płytsza.

Mimo wszystko, polecam ten film. Bardzo polecam. Po pierwsze: ze względu na istotny temat i godne podejście do niego. Po drugie: ze względu na głęboko patriotyczne i niepodległościowe przesłanie. Po trzecie: ze względu na wartościowy głos w dyskusji o Żołnierzach Wyklętych i ich oprawcach. Najbardziej jednak polecam ten film jako alternatywę dla “Idy” Pawła Pawlikowskiego. Poczekajcie, wkrótce się dowiecie, co mi przeszkadza w “Idzie”.


Brakujące ogniwo

W filmie Ryszarda Bugajskiego nie pojawia się Helena Wolińska. A szkoda, bo to ciekawa postać. Według Tadeusza M. Płużańskiego[8], stalinowska prokurator tłumaczyła swoje niegodziwości… własnymi bolesnymi doświadczeniami. Wolińska twierdziła, że jako Żydówka wielokrotnie doświadczała antysemityzmu. Nie tylko ze strony Niemców, którzy zamknęli ją w getcie, ale także ze strony Polaków. Czy Wolińska poszła drogą zbrodni, bo w młodości stykała się z nietolerancją, a podczas wojny została uznana przez niemieckich nazistów za podczłowieka? Resentyment wiele wyjaśnia, ale niczego nie usprawiedliwia. Fakt, że się przeszło przez coś okropnego, nie jest powodem, żeby w identyczny (lub jeszcze gorszy) sposób traktować bliźnich. To nie jest ani słuszne, ani logiczne. Może nawet wywołać efekt błędnego koła. Każdy okrutnik, nie tylko zbrodniarz sądowy, mógłby się zasłaniać swoimi trudnymi przeżyciami. Ale czy w każdym przypadku byłaby to okoliczność łagodząca? Pamiętajmy, że istnieją osoby, które wskutek własnego nieszczęścia stały się szlachetne. Traumatyczne wspomnienia to jedno, indywidualne decyzje to drugie. “X” nie musi przesądzać o “Y”. Mimo wszystko, starajmy się żyć tak, żeby nie wzbudzać w innych ludziach resentymentu. Bo to właśnie z niego bierze się podłość. Pisał o tym Fryderyk Nietzsche[9].


Gdzie jest Helena?

Mówi się, że w przyrodzie nic nie ginie. Gdzie więc jest Helena Wolińska, która zniknęła z opowieści o Fieldorfie niczym Lew Trocki ze starych sowieckich fotografii (naprawdę dziwi mnie fakt, że w dziele Bugajskiego nie wspomniano o niej ani słowem)? Według Tadeusza M. Płużańskiego[10], Helena Wolińska jest obecna w filmie “Ida” Pawła Pawlikowskiego. Ukrywa się pod imieniem Wanda. Krwawa prokurator opuściła Polskę w roku 1968. Razem z mężem, profesorem Włodzimierzem Brusem, zamieszkała w Oxfordzie, gdzie zrobiła zawrotną karierę na salonach. Stała się personą znaną i lubianą, podejmowała gości z Polski. Niektóre media, nawet w naszej Ojczyźnie, zaczęły ją ukazywać w pozytywnym świetle. Dziennikarze wyolbrzymiali jej zalety i bagatelizowali zbrodnie. Przedstawiali ją jako niewinną ofiarę, która przypadkowo została katem. Tymczasem władze III RP bezskutecznie starały się o jej ekstradycję. A ona… No cóż, interpretowała to jako prześladowanie na tle etnicznym. Tam, w Wielkiej Brytanii, poznał ją Paweł Pawlikowski, który bardzo ją polubił. Jadał u niej nawet podwieczorki. Gdy dowiedział się o jej przeszłości, wcale nie zmienił swojej postawy. Helena Wolińska, spokojna i bezkarna, zmarła w 2008 r. Pawlikowski postanowił zaś uwiecznić ją w filmie. Tak powstała (nie)sławna “Ida”.


Haftowanie hiperrzeczywistości

Z “Idą” jest jeszcze jeden problem. Zauważyła to Reduta Dobrego Imienia - Polska Liga Przeciw Zniesławieniom. W petycji, adresowanej do dyrektorki Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, członkowie Reduty napisali, że treść “Idy” może wprowadzać w błąd cudzoziemców nieorientujących się w polskiej historii. “Po pierwsze, nie ma wzmianki o tym, że rodzice głównej bohaterki zostali zamordowani podczas okupacji niemieckiej - o Niemcach nie ma w tym filmie ani słowa (!). Widz nie znający historii odnosi wrażenie, że zabójstwa Żydów w Polsce są na porządku dziennym i że historyczne wydarzenie jakim był Holokaust jest zawiniony przez Polaków. Po drugie - przedstawiona w filmie historia mogłaby się wydarzyć, lecz autorzy filmu przedstawiają motywację zabójców rodziców bohaterki w sposób, w który widzowie zagraniczni odbiorą w sposób niezgodny z prawdą historyczną - że zabójcy działali z żądzy zysku, podczas gdy kontekst historyczny dla widza polskiego jest oczywisty - chodzi o strach przed wykryciem, że ukrywali Żydów przed Niemcami. (…) Film ten (…) doprowadza widza do fałszywych wniosków i fałszywego obrazu Polski i wydarzeń podczas II wojny światowej” - stwierdzili autorzy petycji[11]. Pawlikowski, łącząc znaki z symulakrami, przyczynił się do poszerzenia hiperrzeczywistości. Wsparł Symulatrix.


Przypadek? Nie sądzę!

Powiem prosto z mostu: głupio by było, gdyby “Ida” Pawła Pawlikowskiego otrzymała Oscara dwa dni przed 62 rocznicą śmierci Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. Sześć dni przed 96 rocznicą urodzin Heleny Wolińskiej. Dokładnie w 111 rocznicę urodzin hitlerowca Franza Kutschery. Gdyby tak się stało… Cóż, nie zaliczam się do teoretyków spiskowych, ale byłabym skłonna uwierzyć, że pewne siły umyślnie dobierają daty swoich niecnych czynów (liczby muszą się zgadzać)[12]. Już sam fakt, że “Ida” została nominowana do Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej, i to w dwóch kategoriach, jest bardzo zastanawiający. Ech, to trochę przykre, że kiedyś polscy bohaterowie musieli bronić nas, a teraz to my musimy bronić polskich bohaterów. Świat stoi na głowie i macha nogami. No future. Nie ma przyszłości.


Natalia Julia Nowak,
13-20 lutego 2015 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi tutaj o podpułkownika Łukasza Cieplińskiego, majora Adama Lazarowicza, majora Mieczysława Kawalca, kapitana Józefa Batorego, kapitana Franciszka Błażeja, porucznika Karola Chmiela i porucznika Józefa Rzepkę. O dokładnych okolicznościach wprowadzenia do polskiego kalendarza Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych można poczytać w artykule “Dzień Niezłomnych” Dariusza Piotra Kucharskiego. Tekst jest częścią książki “Do końca wierni. Żołnierze Wyklęci 1944-1963” napisanej pod redakcją Dariusza Piotra Kucharskiego i Rafała Sierchuły (Społeczny Komitet Upamiętnienia “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu, Poznań 2014). Publikacja znajduje się na stronie Fundacji im. Kazimierza Wielkiego (Fkw.edu.pl/wp-content/uploads/2014/09/Do-ko%C5%84ca-wierni.pdf).

[2] Dodatkowe dane na ten temat zawiera news “Zamach na Kutscherę. 71. rocznica brawurowej akcji AK” dostępny w serwisie internetowym Polskiego Radia SA (Polskieradio.pl/5/3/Artykul/1366909,Zamach-na-Kutschere-71-rocznica-brawurowej-akcji-AK).

[3] Notkę biograficzną poświęconą Augustowi Emilowi Fieldorfowi “Nilowi” zredagowałam na podstawie książki “Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” (wydawnictwo Buchmann Sp. z o.o., Warszawa 2012). Autorem rozdziału, z którego skorzystałam, jest doktor Piotr Kardyś. Informacja o tym, że szczątków Fieldorfa nie udało się odnaleźć, nadal jest aktualna. Świadczy o tym tekst “Wyjątkowa lekcja historii” z 10 lutego 2015 r. Krótka notatka, w której powołano się na słowa profesora Krzysztofa Szwagrzyka, znajduje się na stronie II Liceum Ogólnokształcącego w Legnicy (2lo-legnica.info/print.php?type=N&item_id=696).

[4] Opowieść pani Fieldorfowej została spisana i opracowana przez Andrzeja M. Kobosa. Ukazała się w “Zeszytach Historycznych” [nr 101, 1992 r.] i periodyku kulturalnym “Zwoje” [nr 1 (34), 2003 r]. Internauci mogą znaleźć tę transkrypcję w wirtualnym wydaniu “Zwojów” (Zwoje-scrolls.com/zwoje34/text02p.htm).

[5] Z tego, co widzę w “Opowieści…”, wynika, że pani Fieldorfowa również miała poglądy zdecydowanie piłsudczykowskie i prosanacyjne. Pozwolę sobie przytoczyć dwa “kwiatki” z jej wypowiedzi: “Piłsudski szkalowany, niedoceniany przez ludzi, którzy rwali się do władzy, usunął się, zamieszkał w Sulejówku i czekał. (…) Nie udało się przekonać ówczesnego rządu, żeby ustąpił dobrowolnie. 1 Dywizja wyruszyła z Wilna, aby wesprzeć swojego Komendanta”, “Ludzie wytrąceni z równowagi, zrozpaczeni, wyszukują winnych. Zaciekli, w sposób okrutny załatwiają osobiste porachunki. Mszczą się za rzekome krzywdy ze strony obozu sanacyjnego. I to wszystko przejmuje obrzydzeniem”. Janina Fieldorf posłużyła się również rzeczownikiem “endecy”. Warto pamiętać, że w dwudziestoleciu międzywojennym było to pejoratywne określenie sympatyków Narodowej Demokracji. Na koniec zacytuję fragment “Opowieści…” dotyczący Narodowych Sił Zbrojnych (formacji wojskowej wywodzącej się ze środowisk narodowodemokratycznych). Poniższe zdania odnoszą się do rzekomego zachowania NSZ-owców więzionych przez Urząd Bezpieczeństwa: “Chociaż jak twierdzi pan Lichtszajn, tchórzostwo i płaszczenie się wobec wroga cechowało NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. To był, według niego, okropny element, sprzedajny, za cenę lepszego wyżywienia, ćwiartki masła, czy czegoś tam, wydawali lub oskarżali nawet najbliższą rodzinę”. Ach, te wojny polsko-polskie! One nigdy się nie skończą!

[6] Tekst został po raz pierwszy opublikowany w “Tygodniku Solidarność” [nr 13, 1999 r]. Elektroniczna wersja opracowania jest dostępna na stronie Marii Fieldorf-Czarskiej, córki bohatera (Fieldorf.pl/index.php/Artyku%C5%82y-wyro%C5%BCnione/mordercy-generaa-nila.html).

[7] Żadne z imion nie jest prawdziwe. “Józef Różański” i “Jacek Różański” to pseudonimy ubeka o nazwisku Josek Goldberg. Jak widać, zbrodnia niejedno ma imię. Nieludzkiej działalności Goldberga i jemu podobnych - polegającej na torturowaniu, zastraszaniu i fałszywym oskarżaniu polskich patriotów - można by poświęcić osobny artykuł. Tym, którzy chcieliby się czegoś na ten temat dowiedzieć, polecam książkę “Zbrodnie UB” Jerzego Roberta Nowaka (wydawnictwo MaRoN, Warszawa 2001). Fragmenty publikacji zamieszczono na oficjalnej stronie autora (Jerzyrobertnowak.com/ksiazki/zbrodnie_ub.htm).

[8] Powołuję się tutaj na artykuł “Oprawcy polskich bohaterów” wchodzący w skład pracy zbiorowej “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963” pod redakcją Dariusza Piotra Kucharskiego i Rafała Sierchuły (Społeczny Komitet Upamiętnienia “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu, Poznań 2015). Link do elektronicznej wersji książki można znaleźć na stronie NSZZ “Solidarność” - Region Zagłębie Miedziowe (Solidarnosc.org.pl/legnica/nowa/?p=5269).

[9] Refleksje o podobnym charakterze zawiera moja recenzja “Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?” (dostępna online). Zagadnienia traumy i resentymentu są tam opisane w kontekście jednego z najbardziej kontrowersyjnych japońskich seriali animowanych. Cytat: “Dlaczego ludzie zostają przestępcami? Czy zależy to od ich genów, czy od tego, w jakim środowisku się znaleźli lub wychowali? A jak to jest z potomkami zbrodniarzy? (…) Dicloniusy manifestują swoją ciemną stronę, kiedy zostają do tego doprowadzone wskutek jakiejś krzywdy. Swoimi ofiarami czynią ludzi, bo tylko ludzie potrafią krzywdzić świadomie, umyślnie i konsekwentnie. Stworzenia, które urządzają krwawe jatki w laboratoriach, nie posuwałyby się do takich skrajności, gdyby nie były długotrwale więzione i torturowane. Gehenna, przeżywana przez Dicloniusy, wydaje się tak straszna, że gdy nieszczęsnym istotom puszczają hamulce, jest to całkiem zrozumiałe. Bywa, że ktoś, kto doświadcza zła, sam tym złem nasiąka. Upodabnia się do swoich dręczycieli. (…) Innymi poważnymi problemami, zasygnalizowanymi w japońskiej produkcji, są nadużycia seksualne, takie jak gwałt, molestowanie czy pedofilia. Motyw skrzywdzonej dziewczynki, która nadal miłuje swoich bliźnich, udowadnia, że nie wszystkie ofiary stają się katami. Czasem własne cierpienie uwrażliwia nas na krzywdę innych”.

[10] Skorzystałam z materiału “Pudrowanie bestii” wydrukowanego w tygodniku “Tylko Polska” [nr 5 (743), 2015 r]. Tekst Płużańskiego ukazał się wcześniej w czasopiśmie “wSieci” [nr 2 (111), 2015 r].

[11] Zgadzacie się z przesłaniem listu? Chcecie go przeczytać w całości, a następnie podpisać? Jeśli tak, to możecie to zrobić na oficjalnej stronie Reduty Dobrego Imienia (Reduta-dobrego-imienia.pl/?p=996). Ja już to uczyniłam i jestem z siebie bardzo dumna.

[12] Franz Kutschera urodził się 22 lutego 1904 r. Ceremonia rozdania Oscarów rozpocznie się w nocy z 22 na 23 lutego 2015 r., czyli w 111 rocznicę jego urodzin. Jeśli chcemy się bawić w numerologię/konspiracjonizm… 11 i 111 to magiczne liczby. Ta druga jest m.in. symbolem jednej linii w gwieździe 6-ramiennej. 22 to wielokrotność 11. 23 to liczba demoniczna (2 podzielone przez 3 równa się 0,666). Data urodzenia Heleny Wolińskiej: 28. 02. 1919 r. Policzmy: 2 + 8 + 0 + 2 + 1 + 9 + 1 + 9 = 32 (odwrócone 23). Rocznica urodzin Wolińskiej przypada dokładnie 6 dni po 22 lutego. W tym roku będzie to 96 rocznica (dwie szóstki: jedna odwrócona, druga normalna). Zsumujmy to: 9 + 6 = 15. Jeszcze raz: 1 + 5 = 6. Liczbie 6 odpowiada litera “W” (jak “Wolińska” i “Wanda”) bądź “F” (jak “Fajga Mindla Danielak” - prawdziwe nazwisko zbrodniarki. Zauważmy, że kobieta posługiwała się także imieniem “Felicja”. Nawet na jej grobie w Wielkiej Brytanii widnieje imię “Felicia“). “W” jest 23 literą alfabetu łacińskiego, “F” jest 6. Wolińska wyjechała z Polski w roku 1968. Małe dodawanie: 1 + 9 + 6 + 8 = 24. Jeszcze mniejsze dodawanie: 2 + 4 = 6. Generała Fieldorfa zamordowano 24 lutego. 2 + 4 = 6. Przyjrzymy się teraz liczbom i datom, które podałam w akapicie “Kto zabił generała ‘Nila’?”. Jest tam bowiem fragment o Helenie Wolińskiej. “11 dni” to magiczna liczba. 15. 02. 1951 r. da się przeliczyć numerologicznie: 1 + 5 + 0 + 2 + 1 + 9 + 5 + 1 = 24. A zatem: 2 + 4 = 6. Przeliczmy też samą 15. Prosty rachunek: 1 + 5 = 6. Kolejna data, która pojawiła się we wspomnianym akapicie: 9. 02. 1951 r. Liczymy: 9 + 0 + 2 + 1 + 9 + 5 + 1 = 27. Teraz tak: 2 + 7 = 9 (odwrócone 6). Może być jeszcze data bez roku. 9 lutego (dziewiątka to odwrócona szóstka): 9 + 0 + 2 = 11. Wychodzi magiczna liczba. Z drugiej strony, po co odwracać dziewiątkę? Ona także ma niebagatelne znaczenie, zwłaszcza w połączeniu z jedenastką (9/11 - September Eleven). Data urodzenia Bolesława Bieruta sprowadza się do liczby 33, czyli najwyższego stopnia masonerii. A tak w ogóle, to 3 + 3 = 6. Data śmierci Bieruta sprowadza się do 9 (odwróconej szóstki. Lecz, jak już ustaliliśmy, dziewiątki nie trzeba odwracać). Jakub Berman urodził się 23 grudnia, a data jego zgonu redukuje się do 9 (czyli 6). Z daty urodzin Hilarego Minca wychodzi magiczne 11. Innymi magicznymi/masońskimi liczbami są 13 i 3. Weźmy pod uwagę fakt, że do wielokrotności 3 należą 6 i 9. Józef Różański przyszedł na świat 13 lipca. Z daty jego śmierci wychodzi zaś 3 (jeśli pominiemy rok, wyjdzie 11). Stanisław Radkiewicz zmarł 13 grudnia. Data jego urodzin redukuje się do 6, a data zgonu do 32 (odwróconego 23). Jeśli chodzi o Anatola Fejgina, datę jego śmierci można sprowadzić do 3. Julia Brystiger: data jej urodzin redukuje się do 3. Sprawdźmy jeszcze Józefa Światłę. Z daty jego urodzin wychodzi 9 (odwrócone 6). Teoretycy spiskowi wierzą, że Hollywood - miejsce, w którym wręcza się Oscary - jest zdominowane przez Zakon Iluminatów (Illuminati). Iluminaci dążą do zbudowania globalnego supermocarstwa. Nie jest im po drodze z polskimi patriotami, tylko z internacjonalistycznymi komunistami. Zamiłowanie do liczb i geometrii, charakterystyczne dla Illuminati, wywodzi się z kabały, czyli mistycyzmu żydowskiego. Helena Wolińska, podobnie jak wielu innych budowniczych PRL, była Żydówką. Założyciele Hollywood również mieli żydowskie korzenie. Film “Ida” Pawła Pawlikowskiego porusza problematykę żydowską. A Gwiazda Dawida ma 6 ramion. Wracamy do punktu wyjścia, bo jedną linię gwiazdy 6-ramiennej symbolizuje liczba 111. Stąd już tylko jeden krok do daty 22 lutego 2015 r. Wszystkim miłośnikom teorii spiskowych polecam anonimowy artykuł “Numerologia okultystyczna Illuminati” opublikowany w serwisie Eioba na profilu “ligaswiata” (Eioba.pl/a/46qe/numerologia-okultystyczna-illuminati). Twórca materiału zaprezentował czytelnikom analizy wielu dat historycznych.

20 lutego 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   historia   patriotyzm   film   recenzja   kultura   nil   ub   komunizm   illuminati   stalinizm   żołnierze wyklęci   niepodległość suwerenność   august emil fieldorf   fieldorf   ida   helena wolińska   zakon iluminatów   urząd bezpieczeństwa  

Sekrety sanitariuszki "Inki"

Autor: Piotr Szubarczyk
Tytuł: “Inka. Zachowałam się jak trzeba…”
Rok wydania: 2013
Miejsce wydania: Kraków
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy “Rafael”
Patroni medialni: “Gość Niedzielny”, “W Sieci”,
Fronda.pl, wNas.pl, Niezalezna.pl



Nie tylko dla katolików

Krótka, ale treściwa - takimi słowami można podsumować książkę “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka (nazwisko autora nie jest podane ani na okładce, ani na stronie tytułowej. Widnieje ono jednak pod wstępem zatytułowanym “Od autora”). 64-stronicowa pozycja ukazała się w 2013 roku nakładem Domu Wydawniczego “Rafael”. Chociaż wydawcą książki jest instytucja katolicka, a patronat medialny nad publikacją objęło kilka mediów prawicowych, nie jest ona przeznaczona wyłącznie dla katolików i prawicowców. Omawiana książka nie ma charakteru religijnego ani politycznego. Jest pozycją informacyjną: trochę dziennikarską, trochę popularnonaukową. No dobrze… Na podstawie kilku przesłanek da się wywnioskować, że jej autor sympatyzuje z “opcją smoleńską” (najsilniejszą z nich jest sformułowanie “to byłoby uczczenie […] poległego prezydenta” umieszczone na stronie 62). Mimo to, publikacja zawiera wiele ciekawych i wartościowych faktów, które mogą być przydatne także dla osób spoza kręgu prawicowo-katolickiego. Pozycja, wbrew pozorom, nie jest monotematyczna. Występuje w niej nie tylko wątek główny, ale również wiele wątków pobocznych.


Szeroka perspektywa

Wątkiem głównym jest - jak nietrudno wywnioskować z tytułu - życie, śmierć i upamiętnienie sanitariuszki Danuty Siedzikówny “Inki”, niespełna osiemnastoletniej ofiary stalinowskich represji, zaliczanej do panteonu Żołnierzy Wyklętych. Historia “Inki” (1928-1946) nie jest jednak wyrwana z kontekstu. Szubarczyk przedstawił ją na tle 5 Wileńskiej Brygady AK, skądinąd bardzo precyzyjnie zarysowanym (nastolatka działała w oddziale podporucznika Zdzisława Badochy “Żelaznego“, który z kolei był podwładnym majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki“). Autor ukazał również Siedzikównę na tle środowiska społecznego, które ukształtowało jej patriotyczny i antykomunistyczny światopogląd. Zwrócił uwagę na tragiczne dzieje i niepodległościowe tradycje rodziny bohaterki. Szubarczyk nie omieszkał się napisać także o tym, co dzisiaj (w III RP) dzieje się z pamięcią o “Ince” i innych Żołnierzach Wyklętych. Omawiana książka, chociaż przygotowana starannie i rzetelnie, nie jest do końca wolna od emocji i prywatnych komentarzy autora. Szubarczyk używa niekiedy mocnych sformułowań, ocenia postępowanie różnych osób, przedstawia własne pomysły dotyczące uczczenia Żołnierzy Wyklętych.


Aspekt formalny

Pisząc o książce “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka, nie należy zapominać o formie. A ta robi wrażenie. Pozycja została opublikowana w formacie A4. Co więcej, wydano ją w twardej oprawie. Okładka książki prezentuje się bardzo dobrze. Widzimy na niej duże, czarno-białe, lekko przechylone, jakby wyjęte z albumu zdjęcie legitymacyjne Danusi Siedzikówny. Znajduje się ono na tle kolorowego fotomontażu. Dolną część tego fotomontażu stanowi pokolorowana fotografia szwadronu Zdzisława Badochy “Żelaznego” (wśród uwiecznionych żołnierzy jest sanitariuszka “Inka”). Górną część - zdjęcie lasu, wysokich drzew. Tytuł publikacji zapisano w następujący sposób: wielki, biały napis “INKA”, a pod nim nieduży, biały podtytuł “Zachowałam się jak trzeba…”. Po obu stronach słowa “INKA” znajdują się polskie flagi. Spójrzmy teraz na środek książki. Dziełko Szubarczyka wydrukowano na wysokiej jakości kredowym papierze. Strony są gładkie, lśniące, pachnące i kolorowe (pergaminowe z ciemnymi marginesami). Książka obfituje w zdjęcia, grafiki i skany różnorakich dokumentów. Takie wydanie idealnie nadaje się na prezent. Z pewnością przypadnie do gustu sentymentalistom.


Z pierwszej ręki

Przejdźmy jednak do treści publikacji, bo to ona jest tutaj najważniejsza. Piotr Szubarczyk, pracując nad swoją książką, korzystał z wielu zróżnicowanych źródeł. Najbardziej wartościowe są informacje, które autor otrzymał “z pierwszej ręki” - od świadków życia i śmierci Danuty Siedzikówny. Jedną z osób, do których dotarł twórca publikacji, był ksiądz Marian Prusak. Człowiek ten, gdański kapelan wojskowy, wysłuchał ostatniej spowiedzi Danki i podporucznika Feliksa Selmanowicza “Zagończyka” (żołnierza straconego razem z sanitariuszką). Polski ksiądz doskonale zapamiętał głęboki smutek Selmanowicza i wyjątkowy spokój Siedzikówny. Ostatni raz towarzyszył im… już na samym końcu, w chwili egzekucji. Podobno duchowny nie był w stanie patrzeć na tę drastyczną scenę. Zorientował się jednak, że za pierwszym razem rozstrzelanie się nie powiodło i że musiano je powtórzyć. Inne osoby, z którymi rozmawiał Szubarczyk, to m.in. Wiesława Siedzik-Korzeniowa (siostra Danusi), Wanda z Górskich Artwichowa (przyjaciółka bohaterki) i Jerzy Łytkowski (człowiek, który obserwował “Inkę” udającą się na ostatnią wyprawę po lekarstwa). Ich wiedza, pochodząca z osobistego doświadczenia, jest nieoceniona.


Zwyczajna-niezwyczajna

Danuta Siedzikówna “Inka” urodziła się w Guszczewinie/Huszczewinie koło Narewki. Pochodziła z rodziny, która dużo wycierpiała za działalność niepodległościową. Ojca dziewczyny dwukrotnie (w czasach carskich i bolszewickich) wywożono w głąb Rosji. Matka Danki została aresztowana i poddana torturom przez gestapo. Widok skatowanej kobiety - rannej, z wybitymi zębami - był dla Siedzikówny traumatycznym przeżyciem. Doświadczenia najbliższych (i poczucie obowiązku wobec nich) przesądziły o drodze życiowej samej Danusi. Ale “Inka” nie była tylko bohaterką walki o suwerenną Polskę. Była również… zwyczajną dziewczyną. Miała swoje marzenia i problemy. Wielkim zmartwieniem Danki, które towarzyszyło jej przez całe życie, było zniekształcenie lewej części twarzy. Siedzikówna, której podczas narodzin uszkodzono mięśnie, miała “usta ściągnięte w nienaturalnym grymasie i lekko wklęśnięty policzek” (s. 6). Złośliwi rówieśnicy często szydzili z jej nieszczęścia. Danusia wiedziała jednak, że gdy skończy osiemnaście lat, będzie mogła się poddać specjalnej operacji. Niecierpliwie czekała na te urodziny. Ale ich nie doczekała. Została zabita sześć dni przed swoją “osiemnastką”. Gorzka ironia losu.


Czy wiecie, że…?

Zarówno Danka, jak i jej siostry (Wiesia i Irenka) były bardzo zdolnymi uczennicami. Mieszkały tak daleko od szkoły, że musiały do niej dojeżdżać konno. Wiesława Siedzik-Korzeniowa zapamiętała, że wszystkie trzy “wskakiwały na konia z płotu, bo były za małe, żeby wsiadać normalnie” (s. 12). Danusia Siedzikówna miała w swoim życiu kilka bliskich koleżanek. Jedną z nich nazywano “Inką”. I to właśnie na jej cześć przyszła Żołnierka Wyklęta przyjęła swój słynny pseudonim. Działalność konspiracyjna, jaką prowadziła Siedzikówna, wymagała posługiwania się fałszywymi nazwiskami. Nasza bohaterka była więc również znana jako “Danuta Obuchowicz” i “Ina Zalewska”. Konspiracja działała tak dobrze, że podporucznik Olgierd Christa “Leszek” (dowódca Danusi, następca “Żelaznego”) dopiero w III Rzeczypospolitej dowiedział się, jak brzmiało prawdziwe nazwisko “Inki”. Niestety, było już za późno. Christa zdążył bowiem ufundować tablicę pamiątkową, na której widniało nazwisko “Danuta Obuchowicz”. Siedzikówna miała uzdolnienia muzyczne. Grała na gitarze, śpiewała solo w kościele. W noc aresztowania uczyła swoje przyjaciółki nowej pieśni. Był to patriotyczny utwór ze słowami Andrzeja Trzebińskiego.


Pamięć i prawda

Dzieje Danuty Siedzikówny “Inki” wcale nie zakończyły się w momencie śmierci. Dankę spotkało to samo, co wielu innych akowców: była obrażana i zniesławiana w komunistycznych mediach. Próbowano z niej zrobić bandytkę i terrorystkę. Krzywdząca propaganda, rozpowszechniana przez środki masowego przekazu, brzmiała tym bardziej niedorzecznie, że Siedzikówna nigdy nie walczyła z bronią w ręku. Była tylko sanitariuszką… I to w typie “dobrej Samarytanki”. Zdarzało jej się pomagać nie tylko własnym kompanom, ale również rannym milicjantom. Wiesława Siedzik-Korzeniowa przez wiele lat obawiała się, że pamięć o jej siostrze całkowicie zaginie. Tak się jednak nie stało. Po upadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pamięć i prawda o “Ince” zaczęły wychodzić na światło dzienne. Już w 1990 roku wyrok śmierci, wydany na niewinną sanitariuszkę, został oficjalnie unieważniony. Prawdziwa sława Danuty Siedzikówny “Inki” zaczęła się w XXI wieku. W 2001 roku nazwano jej imieniem skwer w Sopocie. W 2009 roku Danusia stała się patronką Szkoły Podstawowej w Podjazach, a rok później - Gimnazjum nr 2 w Ostrołęce. W 2012 roku umieszczono jej popiersie w krakowskim parku Jordana.


Brygada “Łupaszki”

Przyjrzyjmy się teraz 5 Wileńskiej Brygadzie AK: formacji wojskowej, w której służyła Siedzikówna. Antykomunistyczny oddział partyzantów powstał jeszcze w czasie drugiej wojny światowej (w 1943 roku). Wszystko zaczęło się od partyzanckiego oddziału Antoniego Burzyńskiego “Kmicica”. Oddział ten próbował współpracować z Sowietami, towarzysząc im w walce z niemieckim okupantem. Ale Sowieci zdradzili swoich polskich kolegów. Część z nich wymordowali, a z pozostałej części utworzyli marionetkową jednostkę “ludową”. Tryumf stalinowców nie trwał długo, gdyż jednostka szybko się rozpadła, a na jej gruzach powstała antykomunistyczna i antysowiecka partyzantka. Tą partyzantką była 5 Wileńska Brygada AK z majorem Zygmuntem Szendzielarzem “Łupaszką” na czele. Oddział prowadził liczne akcje przeciwko Sowietom i ich sprzymierzeńcom. Po oficjalnym zakończeniu wojny żołnierze nie porzucili swoich zmagań. Wierzyli, że sytuacja, jaka panowała na Kresach Wschodnich, jest tylko stanem przejściowym. Niestety - mimo optymizmu i zaangażowania - przegrali. Sam Zygmunt Szendzielarz został aresztowany w 1948 roku. Trzy lata później odebrano mu życie, skazawszy go uprzednio na 18-krotną karę śmierci.


Dodatek - płyta DVD

Grzechem byłoby nie wspomnieć o fakcie, że do ekskluzywnego (i chyba jedynego) wydania książki “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka dołączono płytę DVD z telewizyjnym spektaklem “Inka 1946”. Jest to sztuka Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. Widowisko zostało zrealizowane w 2006 roku przez Telewizję Polską. W rolę Danuty Siedzikówny wciela się Karolina Kominek-Skuratowicz. Warto wiedzieć, że jest to aktorka z mojego miasta, Starachowic. O samym spektaklu pisać nie będę, gdyż zrecenzowałam go już pół roku temu (moja recenzja jest dostępna w Internecie. Wystarczy jej dobrze poszukać). Przytoczę za to słowa, które umieszczono na okładce plastikowego pudełka: “Wzruszający spektakl o heroizmie i poświęceniu młodej dziewczyny, która za marzenia o niepodległej Polsce zapłaciła najwyższą cenę…”. A teraz ciekawostka. Konsultantem historycznym, który pomógł w realizacji widowiska, jest sam Piotr Szubarczyk. Jak się okazuje, książka “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” i spektakl “Inka 1946” mają wiele punktów wspólnych. Oba dzieła bazują na wiedzy tego samego historyka. Myślę, że pozycję książkową można uznać za uzupełnienie spektaklu.


Polscy Spartanie

Gorąco zachęcam do lektury książki i seansu widowiska. Papierowa publikacja z pewnością poszerzy wiedzę Szanownych Czytelników. Spektakl okaże się zaś dostarczycielem wzruszeń i refleksji. Dzieje Żołnierzy Wyklętych - nie tylko Danusi Siedzikówny - to ciekawy, ważny i popularny temat. Historie poruszające i inspirujące… Ale czy na pewno motywujące? Jeśli chodzi o mnie, uważam je za przypadki niesamowicie pesymistyczne, wręcz potwierdzające fatalistyczną historiozofię. Czy to nie jest tak, że w ostatecznym rozrachunku sprowadzają się one do morału: “Możesz się starać, ale i tak nic z tego nie wyjdzie”? Mimo wszystko, Żołnierzom Wyklętym należy się podziw i szacunek za postawę spartańską. Trzystu greckich wojowników, o których wspominają źródła starożytne, również nie miało szans na zwycięstwo. A jednak walczyli oni do końca - zaciekle i niestrudzenie, wykazując się męstwem i patriotyzmem. Tacy sami byli Żołnierze Wyklęci. Zamiast przewagi nad wrogiem mieli szlachetne intencje i idealistyczne dusze. Partyzanci z 5 Wileńskiej Brygady AK walczyli na Kresach Wschodnich jak Grecy pod Termopilami. Byli, można by rzec, polskimi Spartanami. I to jest fascynujące. O tym trzeba pamiętać.


Natalia Julia Nowak,
23-29 listopada 2014 r.


PS.
Wszystkim, którzy zainteresowali się dziejami 5 Wileńskiej Brygady AK, polecam cykl powieści historycznych Jana Stanisława Smalewskiego: “Pod komendą Łupaszki”, “Żołnierze Łupaszki”, “U boku Łupaszki” i “Więzień Kołymy” (książki, wydane przez Oficynę Wydawniczą “Mireki”, nie są ponumerowane, ale właśnie w takiej kolejności należy je czytać, żeby zachować chronologię wydarzeń). Głównym bohaterem serii jest porucznik Antoni Rymsza “Maks” - jeden z ocalałych łupaszkowców. Smalewski stworzył swoje dzieło na podstawie osobistych rozmów z Rymszą. Warto zajrzeć do tych książek, choćby po to, żeby poznać realia historyczne, w których działała Danuta Siedzikówna “Inka”.

30 listopada 2014   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   patriotyzm   recenzja   książka   kultura   prl   niepodległość   suwerenność   komunizm   polska rzeczpospolita ludowa   inka   danuta siedzikówna   żołnierze wyklęci   antykomunizm  

Moje wspomnienie o Robercie Larkowskim

Dziwny początek

Roberta Larkowskiego poznałam w drugiej połowie 2009 roku. Oboje byliśmy wówczas związani z nacjonalistycznym tygodnikiem “Tylko Polska” będącym oficjalnym organem prasowym Polskiej Partii Narodowej. Robert miał wtedy czterdzieści trzy lata, był głównym felietonistą “TP” i wiceprezesem PPN. Ja byłam początkującą, osiemnastoletnią publicystką, wówczas jeszcze prawicową i konserwatywną. Nasza znajomość zaczęła się w dość nietypowych okolicznościach. Otóż lewicowy dziennikarz Jaś Kapela napisał o mnie zjadliwy felieton “Najcnotliwsza w klasie” i zamieścił go w internetowym wydaniu “Krytyki Politycznej”. Niedługo po tym zdarzeniu otrzymałam ważnego e-maila od Leszka Bubla (redaktora naczelnego tygodnika “Tylko Polska”, prezesa Polskiej Partii Narodowej). Chodziło w nim o to, że Robert Larkowski stworzył o mnie pozytywny artykuł, będący odpowiedzią na nieprzychylny tekst Kapeli. Co więcej, felieton Larkowskiego ukazał się na łamach “TP”.

Listy i rozmowy

Poprosiłam pana Leszka, żeby dał mi jakieś namiary na autora, bo chciałabym mu osobiście podziękować. Wkrótce Robert i ja byliśmy już internetowymi znajomymi. Początkowo kontaktowaliśmy się wyłącznie za pośrednictwem poczty elektronicznej. Mimo różnicy wieku i doświadczenia, doskonale się rozumieliśmy. Listy, które do siebie pisaliśmy, były długie i ciekawe. Po pewnym czasie zaczęłam zachęcać Roberta, żeby założył sobie konto w serwisie społecznościowym Facebook. Mój korespondencyjny przyjaciel uparcie odmawiał. Zupełnie nie był zainteresowany taką formą komunikacji interpersonalnej. Ja jednak bardzo go namawiałam i w końcu Larkowski dał za wygraną. Facebook, w przeciwieństwie do tradycyjnej poczty elektronicznej, stwarzał możliwość rozmowy w czasie rzeczywistym. Od tej pory Robert i ja mogliśmy całymi godzinami dyskutować o naszych wspólnych zainteresowaniach: polityce, filozofii, historii, ideologiach, problemach społecznych itd.

Trudne czasy

Można powiedzieć, że aż do końca 2011 roku Larkowski i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Zaufanymi oraz połączonymi wspólnotą przekonań i zamiłowań. W pierwszej połowie 2012 roku zaczęliśmy się od siebie oddalać. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy był rozpad mojego prawicowo-konserwatywnego światopoglądu. Zawalił się wówczas fundament naszej znajomości, jakim była zbieżność poglądów i dążeń. Robert doceniał to, że nadal jestem patriotką, nacjonalistką, eurosceptyczką i antyglobalistką. Problem polegał na tym, że w pozostałych kwestiach byłam już zdecydowanie lewicowa (zaczęłam się nawet określać mianem Narodowej SocjalDemokratki). Larkowski i ja nie byliśmy już przedstawicielami tej samej opcji politycznej. Co gorsza, w niektórych sprawach staliśmy się przeciwnikami. Nie zakończyliśmy, oczywiście, naszej znajomości, ale rozmawialiśmy coraz rzadziej i coraz krócej. W ostatnich miesiącach życia Roberta miałam z nim naprawdę słaby kontakt. A jednak wiadomość o jego odejściu okazała się dla mnie bardzo bolesnym ciosem.

Robert - romantyk


Larkowski nie bał się śmierci. Był typem romantyka, przekonanego, że najwyższą wartością nie jest życie, tylko zbiór idei, dla których warto poświęcić własną egzystencję. Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. W wywiadzie, udzielonym mi przez Roberta w 2010 roku, znalazło się nawet stwierdzenie: “Ze względu na heroiczną śmierć i postawę ideową, otaczam nieomal kultem japońskiego pisarza Yukio Mishimę” (pełny tekst wywiadu jest dostępny w Internecie. Żeby go znaleźć, wystarczy wpisać w Google hasło „Rozmowa z Robertem Larkowskim”). To jedno, proste zdanie przypomina japońską formę poetycką, haiku. Jest bowiem krótkie, lecz zawiera w sobie niesłychanie dużo treści. Robert zawsze mi mówił, że śmierć Mishimy była czymś wielkim, ponieważ miała charakter męczeński i przyczyniła się do narodowego przebudzenia Japończyków. Pisarz zginął w sposób straszliwy, ale jego zgon nie poszedł na marne. Przeciwnie: umożliwił Narodowi Japońskiemu wzniesienie się na moralne wyżyny, a samemu Mishimie przyniósł wieczną chwałę. Fascynacja Larkowskiego orientalnym autorem trochę mnie przerażała, albowiem Yukio Mishima popełnił seppuku/harakiri.

Robert - wojownik

Robert uważał, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno ulegać wrogom. Opowiadał się za postawą spartańską, polegającą na walce do samego końca, nawet mimo braku szans na zwycięstwo. W felietonie zatytułowanym „Uświadomiony bojkot” Larkowski napisał: „Tradycjonalistyczna myśl głosi, że trzeba stać na posterunku i walczyć, pomimo iż bitwa wydaje się materialnie przegrana. To nasz obowiązek i powinność wobec niewidzialnego świata bohaterskich i pracujących ciężko przodków”. Czym dla mojego przyjaciela była Ojczyzna - jedna z najbardziej cenionych przez niego wartości? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w jego tekście „Rozważania o Polsce” (opublikowanym w 2004 roku na łamach czasopisma „Ściśle Tajne”). „Polska jest pojęciem geograficznym i metafizycznym, bo istnieje na poły w świecie materialnym oraz w duszach Polaków” - brzmi pierwsze zdanie artykułu. Jak widać, Larkowski należał do ludzi niezwykle uduchowionych. Nic więc dziwnego, że istotną rolę w jego życiu odgrywała religia.

Robert - myśliciel

Robert był przedsoborowym katolikiem i sekretarzem redakcji bloga GlosTradycji.blogspot.com. Kolegował się ponadto z kontrowersyjnym księdzem Rafałem Trytkiem. Larkowski nie zamykał się jednak na inne systemy filozoficzne i religijne. Wykazywał zainteresowanie szeroko pojętą myślą wschodnią. „To bardzo ciekawe, sam jestem zwolennikiem kołowego postrzegania czasu - wiele cywilizacji już powstało i umarło, umarło i powstało. (…) Czytam Wedy i poznaję dziwne podobieństwa pracywilizacji Ariów z dzisiejszymi ludami Europy, z Polakami włącznie” - wyznał w komentarzu zamieszczonym na stronie NowyEkran.net. Robert chciał wnieść własny wkład nie tylko do polityki, ale także do chrześcijaństwa. W tekście zatytułowanym „Ariokatolicyzm” wysunął postulat stworzenia nowego modelu wiary katolickiej. Tytułowy ariokatolicyzm miał być katolicyzmem pozbawionym elementów judaistycznych. Larkowski stanowczo sprzeciwiał się ekumenizmowi i koncepcji judeochrześcijaństwa. Co z wierzeniami dawnych Słowian? Robert pisał, że nie ma nic przeciwko „umiarkowanym rodzimowiercom bez antykatolickiego fanatyzmu”. Źródło: felieton „Europejska jedność”.

Człowiek kulturalny

Robert Larkowski był działaczem politycznym i publicystą piszącym głównie o polityce. Gdyby jednak ktoś powiedział, że mój przyjaciel nie miał innych zainteresowań, popełniłby ogromny błąd. Robert kochał kulturę polską i zagraniczną, o czym zresztą mówił we wspomnianym wcześniej wywiadzie. Pasjonowały go literatura, poezja, film i muzyka. Jego ulubionym pisarzem był - obok Mishimy - Fiodor Dostojewski. Bliskie mu były przeżycia i rozterki takich twórców, jak Marek Hłasko czy Andrzej Bursa. Najdobitniej świadczy o tym fakt, że nazywał ich swoimi “opiekunami-bohaterami”. Jeśli chodzi o muzykę, Larkowski słuchał najrozmaitszych brzmień: chorałów gregoriańskich, klasyki mistrzów, poezji śpiewanej, marszy wojskowych, cold wave, gothic metalu, viking metalu, martial industrialu, rocka skinheadowskiego, rocka tożsamościowego i pieśni współczesnych bardów. Robert miał dojrzałe, sprecyzowane i zróżnicowane upodobania. Kilka tygodni przed śmiercią poprosił mnie, żebym napisała artykuł o zespole Joy Division. Nie był zadowolony z tego, że tworzyłam teksty o grupach spod znaku New Romantic, zatem wskazał mi interesującą alternatywę. Czuję, że powinnam spełnić jego życzenie. To chyba była jego ostatnia wola.

Przemoc psychiczna

Larkowski zmarł 20 lipca 2013 roku. Miał czterdzieści siedem lat. Jego śmierć nastąpiła w wyjątkowo nieprzyjemnych okolicznościach, o których rozpisały się prawicowe media. Robert Wit Wyrostkiewicz, autor artykułu “Tajemnicza śmierć Larkowskiego” z wirtualnego wydania tygodnika “Nasza Polska”, poinformował, że na kilka dni przed zgonem Roberta pojawiły się w Internecie plotki o rzekomym samobójstwie publicysty. Administratorzy facebookowej strony Xpornchan.pl/b/ (RemoveKrautze) zamieszczali grafiki zawiadamiające o “śmierci” Larkowskiego. Wcześniej przez wiele miesięcy ukazywały się na Facebooku złośliwe wpisy dotyczące Roberta. Autorzy postów śmiali się z przekonań, aparycji i stylu wypowiedzi publicysty. Według jednego z dziennikarzy portalu wSumie.pl, to właśnie internetowe złośliwości przyczyniły się do nagłej śmierci pokrzywdzonego. “Larkowski bardzo przejął się pogłoskami o... własnej śmierci. To doprowadziło do pogorszenia jego stanu zdrowia (bloger cierpiał na cukrzycę). Mężczyzna nie przespał całej nocy z 19 na 20 lipca, był zdenerwowany. (…) Wkrótce zmarł” - czytamy w newsie zatytułowanym “Zabiły go trolle”. Co było bezpośrednią przyczyną zgonu Roberta? Wyrostkiewicz sugerował, że zawał serca. Strona GazetaWarszawska.com podała, że udar mózgu.

Patriota wyklęty


Robert Larkowski marzył o pięknym finale własnej egzystencji. W jednym z ostatnich, facebookowych wpisów stwierdził: “Chamy się wieszają, szlachta ginie pod sztandarami” (cyt. za: R.W. Wyrostkiewicz - “Tajemnicza śmierć Larkowskiego”). Publicysta był przygotowany na ewentualną śmierć za wyznawane idee. “My broni, myśli i czynu narodowego nie złożymy, do ostatniej garstki nacjonalistów. Jeżeli przyjdzie za ideę oddać nawet własne życie” - zadeklarował w felietonie “Nacjonalizm elitarny”. W pewnym sensie, Larkowski faktycznie stał się bohaterem i męczennikiem, gdyż wrogowie, gardzący jego światopoglądem, zadręczyli go na śmierć. Robert nie poległ w bitwie. Zakończył swoje życie jako patriota wyklęty, ofiara bezwzględnych przeciwników politycznych. Do końca pozostał wierny swoim zasadom: tak jak obiecywał w artykułach i prywatnych rozmowach. Był prawdziwym narodowcem, a takich pozostało już niewielu. Myślę, że jego niezłomność powinna służyć za wzór dla wszystkich osób identyfikujących się z poglądami patriotycznymi, nacjonalistycznymi, eurosceptycznymi i antyglobalistycznymi. Pamiętajmy o Robercie Larkowskim. I działajmy dalej na rzecz naszej Ojczyzny. On tego od nas wymagał.

Natalia Julia Nowak
(lewicowa nacjonalistka)
25-26 lipca 2013 roku

 

28 lipca 2013   Dodaj komentarz
Polityka   Społeczeństwo   nacjonalizm   ppn   leszek bubel   polska partia narodowa   publicystyka   robert larkowski   nacjonalista   publicysta  
< 1 2 >
Njnowak | Blogi