• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Kategoria

Film, strona 2

< 1 2 3 4 5 >

Pesymizm żołnierza-tułacza. Recenzja filmu...

Tytuł polski: “John Rambo”
Tytuł angielski: “Rambo”
Tytuł nieoficjalny: “Rambo IV”
Reżyseria: Sylvester Stallone
Rok produkcji: 2008
Gatunek: akcja, wojenny



Schemat i analogia

“John Rambo” (znany również jako “Rambo IV”) to czwarta część kultowej serii filmów z Sylvestrem Stallone’em w roli głównej. Produkcja ujrzała światło dzienne w roku 2008, a więc dwadzieścia lat po premierze trzeciej części cyklu (“Rambo III”). Scenariusz dzieła opiera się na schemacie podobnym do tego z części poprzednich. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest on analogiczny do historii opowiedzianych w filmach drugim i trzecim. Tytułowy bohater produkcji - amerykański żołnierz, weteran wojny wietnamskiej - znów wyjeżdża w dalekie strony, żeby ocalić swoich rodaków przetrzymywanych i dręczonych przez wschodnie wojsko. W drugiej części serii John Rambo ratował amerykańskich jeńców wojennych więzionych w Socjalistycznej Republice Wietnamu. W trzeciej ruszył na pomoc swojemu przyjacielowi, pułkownikowi Trautmanowi, który trafił w ręce Sowietów okupujących Afganistan (proszę nie robić aluzji do amerykańskiej polityki zagranicznej prowadzonej po roku 2001! To zupełnie inna historia!). W części czwartej, będącej tematem niniejszego artykułu, Rambo jest potrzebny w Birmie, gdzie czekają na niego pojmani protestanccy misjonarze.


Więcej niż strzelanina

Opisując film “John Rambo”, nie będę unikać spoilerów, ponieważ jest on tak przewidywalny, że można samodzielnie odgadnąć rozwój wypadków i ich ostateczny finał. Po co ukrywać szczegóły opowieści, skoro z góry wiadomo, że dojdzie do brawurowej akcji, która zakończy się zwycięstwem protagonisty? Tak będzie, bo tak musi być, i chyba nikt nie liczy na to, iż będzie inaczej. Produkcja, którą wybrałam do recenzji, jest typowym filmem akcji, bazującym na tradycyjnym szkielecie fabularnym, w którym dobro zawsze zwycięża ze złem. Nie oznacza to jednak, że amerykańska pełnometrażówka, wyreżyserowana przez samego Stallone’a, jest tworem słabym i niegodnym uwagi. Przeciwnie, jest to jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w ostatnim czasie. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że cała saga o Rambo jest ciekawa i warta obejrzenia. Nie tylko dlatego, że zawiera mnóstwo znakomitych scen akcji, ale również dlatego, iż porusza wiele ważnych tematów przemyconych pod płaszczem sensacyjnej superprodukcji. Cykl, o którym rozmawiamy, wcale nie jest zbiorem płytkich strzelanin. Zawiera bowiem sporo mądrych treści, które trzeba dostrzec i docenić[1].


Niespokojny duch

“John Rambo” rozpoczyna się prezentacją materiałów dokumentalnych ukazujących najbardziej drastyczne aspekty wojny domowej, jaka toczy się od sześćdziesięciu lat na terenie Birmy (Azja Południowo-Wschodnia). Widz zostaje poinformowany o dramatycznej sytuacji Karenów: mniejszości etnicznej uciskanej przez birmańskie wojsko i bezskutecznie walczącej o niepodległość. Z materiałów wynika, że birmańscy żołnierze traktują Karenów z niebywałym okrucieństwem, nie oszczędzając kobiet, dzieci i mnichów. Gdy dokumentalny prolog dobiega końca, rozpoczyna się właściwa, fabularna część produkcji. Akcja przenosi się do sąsiedniej Tajlandii, gdzie od ponad dwudziestu lat mieszka główny bohater, John Rambo. Wypada odnotować, że Rambo mieszkał tam już w trzeciej części serii. Ten niespokojny duch, którego los zaprowadził aż do egzotycznej krainy, ima się bardzo różnych zajęć. O ile w części trzeciej pracował na budowie i uprawiał sporty walki, o tyle teraz zajmuje się łowieniem ryb, łapaniem węży, trochę kowalstwem i przeprawianiem ludzi przez rzekę. Tylko taki użytek może tutaj robić ze swoich największych atutów: sprytu, zręczności, odwagi i siły fizycznej.


Małomówny samotnik

Ludzie, otaczający tytułowego bohatera, nie mają pojęcia o jego heroicznych czynach z przeszłości. Nie wiedzą również, że ten małomówny samotnik potrafi - ilekroć zachodzi taka potrzeba - być brutalny, bezlitosny i nieustępliwy. Sam Rambo nie tylko nie chwali się swoimi dokonaniami, ale również unika opowiadania o sobie. Bohater nie ufa ludziom, bo ma zbyt wiele złych doświadczeń związanych z przedstawicielami tego gatunku. Tyle już przez nich wycierpiał, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Był katowany i upokarzany, doświadczał rażącej niesprawiedliwości, kiedyś został nawet oszukany i pozostawiony na pastwę losu. Poza tym, jako żołnierz niejednokrotnie stawał się naocznym świadkiem bezsensownego bestialstwa i bezwstydnego cynizmu. Jak on teraz ma ufać innym? Jak on ma być otwarty i życzliwy? Nikt mu nie wmówi, że ludzie są z natury dobrzy, a życie piękne. Zdanie o ludziach i życiu wyrobił sobie już dawno temu. Chociaż Rambo stara się funkcjonować normalnie, pewną ranę będzie miał już do końca swoich dni. To rana nieuleczalna: jak złe wspomnienia, jak wyrzuty sumienia. Tej rany, najcięższej ze wszystkich, nie widać gołym okiem, gdyż znajduje się na duszy.


Żołnierz-tułacz

John Rambo już w poprzednich częściach cyklu wydawał się introwertyczny, ale teraz sprawia wrażenie, jakby popadł w depresję i mizantropię. Często bywa przygnębiony, ale nie chce o tym rozmawiać ani otwarcie tego okazywać. Woli dusić wszystko w sobie, szukając pocieszenia w codziennej ciężkiej pracy. Nuży go towarzystwo innych ludzi, a zwłaszcza czcza gadanina idealistów, którym się wydaje, że mogą zbawić świat. On, w całym swoim życiu, zrobił bardzo wiele, a jednak nie udało mu się zmienić ponurej rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że stracił wiarę we wszystko: w ludzi, w lepsze jutro, w sens podejmowania jakichkolwiek akcji. Jedyne, na czym mu obecnie zależy, to spokój i stabilizacja. Ale czy na pewno są one pisane właśnie jemu, żołnierzowi-tułaczowi? Jedno jest pewne: skromna, monotonna egzystencja bohatera zostaje przerwana, gdy przybywa do niego grupa misjonarzy-wolontariuszy, pochodząca ze Stanów Zjednoczonych, ale działająca na terenie Azji. Słudzy Chrystusa chcą, żeby Rambo - posiadający łódź i doskonale znający rzekę - pomógł im się dostać do Birmy. Stary wiarus, który bardziej od serca ceni rozum, jest negatywnie nastawiony do tego pomysłu.


Nihilizm vs altruizm

John uważa, że wyprawa do kraju pogrążonego w wojnie domowej to szaleństwo, niepotrzebne ryzyko, z którego nic dobrego nie może wyniknąć. Bardzo sceptycznie podchodzi do faktu, że misjonarze chcą tam jechać całkowicie bezbronni… no, “uzbrojeni” jedynie w modlitewniki, bandaże i lekarstwa dla cierpiącej ludności. Jako doświadczony żołnierz wie, jak się może skończyć taka podróż. Odmawia, ale spotyka się z oporem i uporem. Misjonarze koniecznie chcą jechać do Birmy. Argumentują, że byli tam już kilka razy, a birmańska ludność pilnie potrzebuje ich pomocy materialnej i duchowego wsparcia. Osobą, która szczególnie mocno naciska na Johna, jest wytrwała i ideowa Sarah Miller. Kobieta usiłuje przemówić do sumienia głównego bohatera. Dostrzega, że Rambo pogrążył się w nihilizmie, ale próbuje wykrzesać z niego resztki zapału i altruizmu. Zapewnia go, że ludzka egzystencja ma sens tylko wtedy, gdy jest w niej miejsce na pomaganie innym, a zwłaszcza na ratowanie cudzego życia. Tylko poświęcenie dla bliźnich sprawia, że nasze własne istnienie jest pożyteczne. Jedynie takie życie nie jest życiem zmarnowanym. Argumenty Sary okazują się przekonujące.


Piekło vs niebo

John zgadza się popłynąć z misjonarzami w górę rzeki. Co więcej, nie bierze za to żadnego wynagrodzenia. Zastrzega jednak, że robi to wyłącznie dla Miller i że to od niej zależy, czy wyprawa zostanie poprowadzona do końca. Jeśli kobieta się rozmyśli, główny bohater natychmiast zawróci łódź w kierunku Tajlandii. Rambo, przedstawiając sprawę w ten sposób, daje wolontariuszom do zrozumienia, że zrzeka się odpowiedzialności za całą podróż. Obawy, które od początku dokuczały Johnowi, okazują się słuszne jeszcze przed dopłynięciem do celu. Łódź z naszymi bohaterami na pokładzie zostaje bowiem napadnięta przez birmańskich piratów. Po krótkiej, nieprzyjemnej wymianie zdań Rambo otwiera ogień, co kończy się śmiercią napastników i sprzeczką z misjonarzami. Dla niego zajście nie jest niczym szczególnym: to kolejne popełnione przez niego zabójstwo, w dodatku dokonane w obronie koniecznej. Dla nich, myślących po chrześcijańsku, jest to coś absolutnie złego i nieusprawiedliwionego. Potępiają oni czyn Johna, oznajmiając, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno zabijać ludzi. Brzmi to bardzo szlachetnie, ale… czy takie myślenie znajdzie zastosowanie w wojennych realiach?


Męczeństwo Karenów

Misjonarze-wolontariusze docierają do ubogiej, kareńskiej wioski i mają tam ręce pełne roboty: muszą leczyć chorych, opatrywać rannych, pocieszać sieroty, ewangelizować katechumenów. Można odnieść wrażenie, że chociaż ochotnicy dużo ryzykują, ich entuzjazm i zaangażowanie nie idą na marne. Mówi się przecież, że udzielenie pomocy nawet jednej osobie jest sukcesem. A oni pomagają całej osadzie. Niestety, spokój nie trwa długo. Kareńska wieś zostaje zaatakowana przez birmańskich żołnierzy, którzy zrównują ją z ziemią, a z jej mieszkańcami rozprawiają się w wyjątkowo sadystyczny sposób. Cała praca misjonarzy zostaje zaprzepaszczona. Oni sami dostają się zaś do niewoli. Mężczyznom grożą tortury i śmierć, kobiecie - brutalny gwałt. W tym samym czasie Rambo przebywa w Tajlandii, nie zdając sobie sprawy z tego, co się przydarzyło jego rodakom. Pewnej nocy przychodzi do niego protestancki pastor, który informuje go o tym, co się stało, i prosi go o zawiezienie do Birmy grupy najemników. Mają oni podjąć próbę odbicia jeńców. John, który wcześniej umywał ręce, zaczyna się czuć odpowiedzialny za los misjonarzy. Bez wahania wypływa z żołnierzami do Birmy.


Groza wojny domowej


Czwarta część serii “Rambo” jest najbrutalniejsza ze wszystkich dotychczas nakręconych. Obrazy okrucieństwa, zawarte w filmie, są naprawdę wstrząsające i naturalistyczne. Scena ataku birmańskich wojsk na kareńską wioskę jest po stokroć straszniejsza od sceny ataku Sowietów na afgańską osadę (patrz: “Rambo III”). Również sceny walk - z obficie tryskającą krwią - wyglądają dużo drastyczniej niż w poprzednich produkcjach[2]. Dzieło jest bardzo mroczne i ponure. Wiele scen rozgrywa się w środku nocy. Poza tym, często pada deszcz, który sugeruje, że to niebo płacze nad światem i jego mieszkańcami. W “Johnie Rambo” wyraźnie czuje się grozę birmańskiej wojny domowej. Bardzo klarowna jest także symbolika wykorzystana w filmie. Weźmy na przykład wygląd Sary Miller. Czysta, schludna blondynka ubrana na biało… Pod koniec produkcji jest już obdarta, rozczochrana i pobrudzona błotem. Brud, pokrywający kobietę w całości, przypomina o fakcie, że próbowano ją zgwałcić. Ale nie tylko o tym. Wrażliwa Sarah, która zawsze żyła po chrześcijańsku i otaczała się dobrymi ludźmi, stała się świadkiem wielu dantejskich scen. W pewnym sensie, jest to utrata niewinności.


Cudowny pesymizm

Polecam ten film wszystkim, którzy stracili wiarę w to, że świat można naprawić lub przynajmniej podreperować. Tym, którzy są rozczarowani, bo nie widzą efektów swojego trudu. Tym, którzy czują się bezradni, zupełnie jak ptaki, którym połamano skrzydła. Tym, którzy utracili motywację do dalszego działania. Tym, którym najzwyczajniej w świecie opadły ręce. George Orwell napisał kiedyś: “Najlepszymi książkami są te, które mówią nam, co już sami wiemy”. Czy można odnieść te słowa do filmów? Myślę, że znalazłoby się wiele osób skłonnych zastosować ten cytat w kontekście “Johna Rambo”. Jeśli jesteś kimś, kto doszedł do wniosku, że naprawianie świata jest bezcelowe, nadzieja na lepsze jutro to mrzonka, a aktywne działanie może tylko pogorszyć sytuację, to czwarta część “Rambo” powie Ci to, co już doskonale wiesz. Produkcja utwierdzi Cię w przekonaniu, że jest tak źle, jak przypuszczałeś, albo jeszcze gorzej. Jedno z praw Murphy’ego brzmi: “Jeżeli coś może się nie udać, to się nie uda”. I taki właśnie morał płynie z analizowanego dzieła. Cóż z tego, że naiwni misjonarze zostają ostatecznie uratowani? Uchodzą z życiem, bo mają więcej szczęścia niż rozumu.

Optymiści, omijajcie ten film szerokim łukiem
(chyba, że naprawdę kochacie kino akcji)!
Pesymiści - siadajcie, oglądajcie, podziwiajcie!


Natalia Julia Nowak,
28.08. - 16.09. 2014 r.


PRZYPISY


[1] Z pierwszej części serii jednoznacznie wynika, że John Rambo jest bohaterem tragicznym. Oto człowiek, który za kamienną twarzą ukrywa ogromne obciążenie psychiczne. Jednym z jego głównych problemów są traumatyczne wspomnienia z czasów wojny wietnamskiej. Przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i wywiera wpływ na jego zachowanie. Drugim zmartwieniem Johna jest poczucie bycia zdradzonym przez własny naród. Rambo nie czuje się doceniany przez społeczeństwo, w imię którego walczył i ponosił ofiary. Uważa, że jako odznaczony żołnierz zasługuje na przynajmniej odrobinę szacunku. A zamiast tego jest odrzucany i poniżany. Gdy źle wychowani policjanci spostrzegają jego blizny, jeden z nich zastanawia się, skąd one pochodzą, a drugi pyta: “Kogo to obchodzi?”. Spójrzmy teraz na część drugą. Mamy tutaj grupę żołnierzy, którzy walczyli pod flagą swojego kraju (mniejsza z tym, czy wojna w Wietnamie była słuszna). Trafili oni do niewoli i egzystują w strasznych warunkach. Ale ojczyzna o nich zapomniała. Porzuciła ich i wyklęła. Rambo ma polecieć do Wietnamu, sfotografować ich jak zwierzęta w klatce, a potem zwyczajnie zostawić. Bardzo poruszające.

[2] Ilu zabójstw dokonuje (w tej części cyklu) John Rambo? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w internetowym czasopiśmie “Esensja” (numer 5/2009). Opublikowano tam bowiem ranking postaci filmowych uśmiercających najwięcej osób. Bohater, który nas interesuje, odbiera życie 87 ludziom. Tym samym plasuje się na szóstym miejscu listy. Warto wiedzieć, że oczko wyżej znajduje się Tetsuo Shima z animacji “Akira”. Tetsuo (o którym pisałam w artykule “Akira. Moc Absolutna deprawuje absolutnie”) zamordował aż 96 osób. Ale to tylko ranking. Trzeba pamiętać, że nie liczy się ilość, tylko jakość. Akurat pod względem “jakości” zabójstwa popełniane przez Johna Rambo mogą konkurować chyba tylko ze zbrodniami głównej bohaterki serialu animowanego “Elfen Lied” (pisałam o niej w tekście “Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?”). Ach, te głowy i kończyny wylatujące w powietrze!

24 września 2014   Dodaj komentarz
Film   film   akcja   wojna   recenzja   rambo   kultura   chrześcijaństwo   wojsko   john rambo   nihilizm   birma   karenowie   azja   żołnierz   sylvester stallone  

Akira. Moc Absolutna deprawuje absolutnie

Tytuł: “Akira”
Reżyseria: Katsuhiro Otomo
Rok produkcji: 1988
Kraj produkcji: Japonia
Gatunek: anime, science-fiction,
cyberpunk, postapokaliptyczny



Pogromca konkurencji

Japonia słynie z dobrych komiksów i filmów animowanych. Każdego roku w Kraju Kwitnącej Wiśni ukazuje się mnóstwo mang i anime, a niektóre z nich zyskują popularność i uznanie również na Zachodzie. Rysunkowe dzieła, tworzone przez Japończyków, są niezwykle zróżnicowane. Można je dzielić ze względu na formę, problematykę i główną grupę docelową. Każdy twórca mangi czy anime musi się liczyć z ogromną konkurencją oraz wysokimi wymaganiami publiczności. Przy tylu rywalach i tylu wybrednych odbiorcach osiągnięcie sukcesu jest piekielnie trudne. Są jednak ludzie, którym udało się przebić na rynku i rozgromić armię konkurentów. Takim człowiekiem niewątpliwie jest Katsuhiro Otomo, autor komiksu “Akira” (1982-1990) i pełnometrażowego filmu animowanego pod tym samym tytułem (1988). Twór Otomo, będący ambitną i skomplikowaną opowieścią science-fiction, jest uważany za kultowy i postrzegany jako jedno z największych arcydzieł japońskiej popkultury. Manga “Akira” została przetłumaczona na wiele języków obcych, w tym na polski. Jej dwugodzinna ekranizacja kosztowała zaś 1000000000 jenów (źródło: wydawnictwo Japonica Polonica Fantastica).


Uczta dla kinomanów

W niniejszym tekście chciałabym omówić właśnie filmową adaptację “Akiry”. Zdaję sobie sprawę z faktu, że nie będzie to proste, albowiem “Akira” jest produkcją niesamowicie zagmatwaną i wielowątkową (poza tym, nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z jej komiksowym pierwowzorem). Animacja trwa 124 minuty i trzeba przyznać, że zostały one wykorzystane w maksymalnym stopniu. Nie ma tu żadnego “lania wody” ani innych zabiegów zmierzających do sztucznego przedłużenia fabuły. Przez 2 godziny i 4 minuty dzieje się bardzo dużo, a wszystkie zaprezentowane wydarzenia są istotne dla całości. Akcja “Akiry” rozgrywa się na kilku płaszczyznach, które szybko zaczynają się przenikać, zazębiać i uzupełniać. Przez cały film przewija się mnóstwo postaci, z których co najmniej osiem-dziewięć można uznać za ważne. Dzieło Katsuhiro Otomo nie należy do tworów “lekkich, łatwych i przyjemnych”, choć jego seans stanowi prawdziwą ucztę dla miłośników dobrego kina. Jest ono jednym z tych, które wymagają od widza maksymalnego skupienia i wysiłku intelektualnego. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że tego typu produkcje powinny być oglądane i rozważane co najmniej dwukrotnie.


Zagłada Tokio

Od czego należy zacząć opis “Akiry”? Myślę, że od czasu i miejsca akcji (chociaż na początku filmu nie wszystko zostaje podane wprost. Wielu szczegółów dowiadujemy się dopiero wraz z rozwojem wypadków). Jest 16 lipca 1988 roku. Stolica Japonii, Tokio, wygląda i funkcjonuje normalnie. Po ulicach jeżdżą samochody, życie toczy się bez żadnych zakłóceń. Zwykli obywatele nie mają pojęcia, że od pewnego czasu prowadzone są tutaj badania nad zdolnościami parapsychicznymi istot ludzkich. Nie są również świadomi, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Mocy Absolutnej. Czym jest owa Moc? Boską potęgą, którą może osiągnąć pojedynczy człowiek, a którą trudno jest okiełznać nawet samemu nosicielowi. Spokojna egzystencja tokijczyków (tudzież pozostałych mieszkańców naszej planety) zostaje brutalnie przerwana. Nad stolicą Japonii pojawia się ogromna, świetlista, oślepiająca kula, która rozszerza się w zastraszającym tempie, pochłaniając wszystko na swojej drodze. Miasto zostaje zrównane z Ziemią, a całe zdarzenie - uznane za eksplozję bomby atomowej. Wybucha III wojna światowa. Po jej zakończeniu świat nie jest już taki jak przedtem.


Prawie jak II RP

Rok 2019. W miejscu, gdzie niegdyś stało Tokio, wznosi się dalekie od demokracji miasto-państwo NeoTokio. Żeby pomóc Czytelnikom zrozumieć, w jak specyficznym położeniu znajduje się ta metropolia, pozwolę sobie zastosować porównanie do II Rzeczypospolitej. Otóż II RP była Państwem Polskim, cudownie odbudowanym po 123 latach zaborów i po wydarzeniach I wojny światowej. Chociaż jej powstanie było ogólnonarodowym świętem, szybko okazało się, że w odrodzonej Polsce nie wszystko jest “cacy”. Kraj stał się areną licznych konfliktów społecznych i politycznych. Dochodziło w nim do zamachów i zamieszek, pojawiały się radykalne ruchy i organizacje. Skłóceni politycy, skoncentrowani na partyjnych porachunkach, zupełnie nie panowali nad problemami. Niektóre kłopoty II Rzeczypospolitej były całkowitymi nowościami, inne stanowiły jednak dziedzictwo przeszłości (zaborów i Wielkiej Wojny). Dalsze istnienie i suwerenność państwa stały pod znakiem zapytania. Realne zagrożenie ze strony Rosji i Niemiec sprawiało, że odbudowana Polska mogła znowu lec w gruzach. Sytuacja fikcyjnego NeoTokio przedstawia się bardzo podobnie.


Miasto chaosu

Metropolię wypełnia kompletny chaos. Niepopularne decyzje rządzących, takie jak reformy podatkowe, powodują, że niezadowolenie społeczne jest naprawdę wysokie. Protestują wszyscy: od bezrobotnych aż po studentów. Służby mundurowe bezwzględnie pacyfikują manifestujących, rozbijają zbiegowiska, brutalnie traktują zatrzymanych. Dziwaczne subkultury, organizacje polityczne i sekty religijne powstają jak grzyby po deszczu. Zamachy terrorystyczne i obławy policyjne zdarzają się równie często jak strajki i demonstracje. Znaczna część społeczeństwa przeczuwa, że miastu zagraża katastrofa na miarę tej z 1988 roku. Jedni boją się zagłady, drudzy oczekują Sądu Ostatecznego, który zmiecie z powierzchni Ziemi wszelki grzech i nierząd. Tymczasem politycy kłócą się o błahostki i obrzucają inwektywami. Temu wszystkiemu towarzyszy niebywały wzrost pospolitej przestępczości. Wielu chuliganów i bandytów, grasujących na ulicach miasta, nie ma nawet ukończonych osiemnastu lat. W niektórych częściach NeoTokio - opanowanych przez gangi motocyklowe - pobicia, kradzieże i gwałty są na porządku dziennym. To właśnie tutaj żyją dwaj główni bohaterowie dzieła.


Kaneda i Tetsuo

Shotaro Kaneda[1] to szesnastoletni młodzieniec stojący na czele gangu The Capsules (Kapsułki). Jego najlepszym przyjacielem, również należącym do bandy, jest piętnastoletni Tetsuo Shima. Dla Tetsuo - chłopaka zakompleksionego i wyśmiewanego za słabość fizyczną - Kaneda jest niemal starszym bratem. Obaj bohaterowie uczą się w szkole zawodowej postrzeganej jako ostatnia szansa dla najbardziej zdemoralizowanej młodzieży w okolicy. Pełno tu brutalnych chłopców, łatwych dziewcząt i pracowników próbujących wymusić dyscyplinę krzykiem i biciem. Gdy Kaneda i Tetsuo nie są w szkole, zajmują się działalnością przestępczą i ostrą jazdą na motorach. Ich głównym zmartwieniem jest - oprócz policji - wrogi gang The Clowns (Klauni). Między Kapsułkami a Klaunami często dochodzi do starć i pościgów. Przejdźmy teraz do innej pary postaci. Siedemnastoletnia Kei i jej dużo starszy współpracownik Ryu działają w antyrządowym ruchu oporu (zamieszanym w zamachy terrorystyczne i potajemnie dowodzonym przez jednego z członków Rady). Wiedzą oni o tajnych, finansowanych przez rząd badaniach nad siłą ludzkiego umysłu. Wiedzą też, kim lub czym jest Akira.


Pułkownik i Doktor

Trzecią parą postaci, o której należy wspomnieć, są Pułkownik Shikishima i Doktor Onishi. Shikishima jest faktycznym - a może i formalnym - przywódcą NeoTokio. Większość postaci, łącznie z członkami Rady, postrzega go jako surowego dyktatora, który nadużywa swoich uprawnień. Pułkownik nie jest zbyt sympatyczną postacią. To despotyczny choleryk, któremu można zarzucić tendencje autorytarne i łamanie praw człowieka. Nie jest on jednak wcieleniem zła. Tak się bowiem składa, że Shikishima - słuchający ostrzeżeń i raportów Doktora Onishi - jest jednym z niewielu ludzi, którzy zdają sobie sprawę z realności zagrożenia wiszącego nad metropolią. Pułkownik wie, że powtórka tragedii z 1988 roku jest prawdopodobna i może się wydarzyć w najbliższym czasie. Problem w tym, że inni politycy - uważający go za tyrana - nie chcą go słuchać. Shikishima ma w sobie coś z Józefa Piłsudskiego. Gardzi partyjniactwem i politykierstwem, nie wierzy w skuteczność demokracji, a mieszkańców NeoTokio nazywa “hedonistycznymi głupcami”. Mimo to, za wszelką cenę chce ocalić metropolię. Gdy Rada odsuwa go od władzy, przeprowadza on zamach stanu i aresztuje cały organ.


Skrzyżowanie losów (cz. 1)

Mogłoby się wydawać, że te trzy “duety” nie mają ze sobą nic wspólnego. Cóż może łączyć młodocianych gangsterów, działaczy opozycji oraz dyktatora i jego doradcę? Udzielenie krótkiej odpowiedzi “Akira” byłoby trafne, ale niewystarczające. Losy tych trzech par postaci splotą się ze sobą pewnej nocy za sprawą Numerów: tajemniczych, poddawanych eksperymentom istot posiadających ciała dzieci, twarze starców i zieloną skórę. Zobaczmy. W NeoTokio zapadł zmrok, ale miasto jest dalekie od ciszy i spokoju. Na ulicach trwają zamieszki, którym towarzyszą starcia z siłami porządkowymi. Gdzieś indziej toczy się walka między Kapsułkami a Klaunami. Pewien opozycjonista, współpracujący z Kei i Ryu, ciągnie za rękę uprowadzonego przez siebie chłopca. Chłopiec jest jednym z Numerów, a na jego poszukiwanie wyruszył Pułkownik wraz ze swoją świtą. Porywacz zostaje zastrzelony przez policję. Kei i Ryu chcą odebrać porwanego, ale ten znika i pojawia się w innym miejscu. Jak na złość, zza horyzontu nadciąga pędzący na motorze Tetsuo, który - nie mogąc wyhamować - uderza prosto w zdezorientowanego chłopca. Niebawem na miejscu zjawiają się Kaneda i Pułkownik.


Skrzyżowanie losów (cz. 2)

Jak się okazuje, tajemniczemu dziecku potrąconemu przez Tetsuo nie stało się zupełnie nic. Sprawca wypadku również przeżył, ale jest poturbowany. Zielony malec, widocznie bardzo ważny dla Shikishimy, zostaje zabrany do wojskowego helikoptera. Z niewiadomych przyczyn identyczny los spotyka Tetsuo. Kaneda i jego towarzysze są zaskoczeni całą sytuacją. Chcą wiedzieć, dokąd żołnierze zabierają rannego, ale zostają brutalnie potraktowani. Dowiadują się tylko, że wojsko zamierza zawieźć poszkodowanego do szpitala. Gdy śmigłowiec odlatuje, słuch po Tetsuo ginie. Nazajutrz Kaneda i pozostałe Kapsułki trafiają na policyjny komisariat. Zeznają w sprawie ulicznej bitwy z Klaunami. Młodzi gangsterzy szybko zostają zwolnieni do domów, bo tak się składa, że policja ma do przesłuchania wielu opozycjonistów i uczestników ostatnich zamieszek (aresztanci polityczni nie mają tak lekko jak pospolici przestępcy!). Kaneda spostrzega w korytarzu Kei. Młodzieniec, któremu dziewczyna bardzo się podoba, przekonuje gliniarzy, że jest ona członkinią jego bandy i że powinni ją wypuścić. Policjanci dają się nabrać. Wkrótce oboje - przebiegły łobuz i dzielna rewolucjonistka - są już wolni.


Królik doświadczalny

Tymczasem Tetsuo poddawany jest podejrzanym badaniom medycznym. Wyglądają one naprawdę dziwnie. Co to za komory? Po co te elektrody? Od kiedy w taki sposób bada się nastolatków poturbowanych w wypadkach? Wynikami badań interesuje się sam Pułkownik Shikishima. Doktor Onishi informuje go, że Tetsuo jest fascynującym przypadkiem: człowiekiem o nadzwyczajnych cechach rozwojowych. Jego “wzorzec” można porównać tylko do “wzorca” Akiry. Ustalenia Doktora wyraźnie niepokoją Pułkownika. W dyskusji, jaka wywiązuje się między Shikishimą a Onishi, pojawiają się nawet sformułowania “Moc Absolutna” i “Moc Boska”. Tetsuo, który nie ma pojęcia o wynikach badań, ucieka ze szpitala i spotyka się ze swoją dziewczyną. Mówi jej, że ma podstawy mniemać, iż lekarze zaglądali do jego mózgu. Wkrótce zaczynają go dręczyć bóle głowy i przerażające halucynacje. Przez jego umysł wielokrotnie przebiega słowo “Akira”. Pułkownik Shikishima kontaktuje się z Numerem 25, czyli dziewczynką-prorokinią. Jasnowidząca wyznaje, że śniła jej się zagłada miasta. Twierdzi też, że Tetsuo jest śmiertelnie niebezpieczny. Czy wielką metropolię znowu czeka Apokalipsa?


Bóg-samozwaniec

Tetsuo początkowo nie zdaje sobie sprawy ze swoich parapsychicznych zdolności. Gdy uświadamia sobie ich istnienie, zachłystuje się nimi i popada w samozachwyt. Chłopak wie, że jest kimś wszechpotężnym. Kimś, kogo słuchają żywioły i przedmioty. Kimś, kto może robić co chce. Piętnastolatek dostrzega w sobie Moc Boską i zaczyna się zachowywać jak Bóg. Dochodzi do wniosku, że może karać swoich winowajców, a nawet decydować o ludzkim życiu. Tetsuo, który jeszcze do niedawna był uznawany za słabeusza, jest teraz silniejszy od wszystkich swoich prześladowców. Nie jest już pośmiewiskiem ani popychadłem. Jest kimś, kto może rozkazywać kamieniom i łamać mosty. On, który zawsze był ofiarą, może wreszcie być katem. Tetsuo nie musi już czekać na pomoc Kanedy. Teraz to on może ratować Kanedę. Pytanie: czy bohater filmu zmienił się pod wpływem Mocy Absolutnej? Ja myślę, że nie. Boska potęga nie zmieniła nastolatka, tylko uwolniła jego najmroczniejsze cechy. Tetsuo już wcześniej miał w sobie ciemne instynkty, ale - będąc słabym i bezbronnym - nie mógł z nich w pełni korzystać. Kiedy zniknęły ograniczenia, przepadły również resztki moralności.


Deprawacja absolutna

John Acton, dziewiętnastowieczny angielski myśliciel, napisał kiedyś: “Każda władza deprawuje, ale władza absolutna deprawuje absolutnie”. W kontekście “Akiry” można by powiedzieć, że to Moc Absolutna deprawuje absolutnie. Ktoś mógłby stwierdzić, że rozwój filmowych wydarzeń był łatwy do przewidzenia. Ostatecznie, Tetsuo nie jest grzecznym chłopcem, tylko nieletnim bandytą, który jeszcze przed swoim wypadkiem lekceważył normy etyczne (najlepszym na to dowodem jest fakt, że uderzył w głowę bezbronnego, leżącego człowieka, który spadł z motocykla po wjechaniu w mur). Ale czy to o czymkolwiek świadczy? Niewykluczone, że w identyczny (albo jeszcze gorszy) sposób zachowywałaby się wzorowa uczennica renomowanego liceum. Nikt z nas nie wie, czy nie oddałby się mrocznym pokusom, gdyby otrzymał taką moc jak bohater omawianego anime. Doświadczenie życiowe pokazuje, że w sprzyjających okolicznościach nawet zwykli, porządni ludzie mogą przeobrazić się w demony. A właściwie: nie przeobrazić, tylko ulec złowrogim instynktom drzemiącym w ludzkiej naturze. Jeśli ktoś w to nie wierzy, powinien poczytać o “eksperymencie więziennym” Philipa Zimbardo.


Ponadczasowe arcydzieło

Zgadzam się z tymi, którzy piszą, że film “Akira” to ponadczasowe arcydzieło. Produkcja jest znakomita pod względem formy i treści. Skomplikowana, wielowątkowa fabuła… Wiarygodne, rozbudowane postacie… Doskonale nakreślone tło wydarzeń… Interesująca tematyka socjologiczna i psychologiczna… No i wykonanie. Analizowane dzieło jest świetnie narysowane. Widać gołym okiem, że w “Akirę” zainwestowano mnóstwo pieniędzy. Ogromne wrażenie robi także ścieżka dźwiękowa. Ta intensywna, wyrazista, hipnotyzująca (i głęboko zakorzeniona w tradycji Dalekiego Wschodu) muzyka mocno się przedziera do ludzkiej świadomości. Trudno jej nie zauważyć. Jeszcze trudniej pozostać na nią obojętnym. Dzieło Katsuhiro Otomo porusza poważną problematykę, ale jest w nim również dużo groteski. Niektóre sceny - takie jak halucynacja Tetsuo związana z dziecięcymi zabawkami - są śmieszne i straszne jednocześnie. Zwróćmy także uwagę na elementy satyryczne. W prześmiewczy sposób zostali ukazani zwłaszcza fanatycy (religijni i polityczni). Satyryczny wydaje się ponadto obraz Pułkownika Shikishimy. Przywódca NeoTokio jest karykaturą wyższego oficera.

Co tu dużo mówić. “Akira” to film, który trzeba obejrzeć.


Natalia Julia Nowak,
6-10 września 2014 r.


PRZYPIS


[1] Dla porządku wyjaśnię, że brakujące informacje o imionach, nazwiskach i nazwach, pojawiających się w ekranizacji “Akiry”, zaczerpnęłam z fanowskiej strony Akira.wikia.com (prowadzonej przez ludzi, którzy czytali mangowy pierwowzór). Z tego źródła pozyskałam również informacje o dokładnym wieku postaci.

10 września 2014   Dodaj komentarz
Film   film   apokalipsa   recenzja   moralność   kultura   manga   anime   tokio   akira   fantastyka   science-fiction   cyberpunk   japonia   katsuhiro otomo  

Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?...

“Wylewałam łzy, dopóki nie wyschły
Ale cierpienie pozostało takie samo (…)
Sprawię, że będą krwawić u mych stóp (…)
Jeden po drugim - byli zaskoczeni”


Within Temptation - “The Promise”
(tłum. Natalia Julia Nowak)




Dyskusje i kontrowersje

“Elfen Lied” (“Elfia Pieśń“) to japoński serial animowany przeznaczony dla starszych nastolatków i młodych dorosłych w wieku studenckim. Anime, wyreżyserowane przez Mamoru Kanbego, opiera się na motywach mangi, którą stworzył Lynn Okamoto. Przeglądając internetowe dyskusje, poświęcone omawianej produkcji, nabrałam przekonania, że jest ona owiana swoistą legendą. Serial animowany wzbudza skrajne emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Jedni uznają go za arcydzieło, utwór wybitny pod względem formy i treści. Inni mieszają go z błotem, nie pozostawiając na nim suchej nitki. Komentatorzy “Elfen Lied” zwracają szczególną uwagę na kilka aspektów anime. Tym, co podkreśla się najczęściej, jest niebywała brutalność serialu, przesycenie scenami krwawych rzezi i okrutnych okaleczeń. Jeśli chodzi o mnie, muszę przyznać, że “Elfen Lied” to najbardziej sadystyczna animacja, jaką widziałam od czasu “Happy Tree Friends”. Drugim aspektem serialu, o którym dużo się pisze, jest jego głębia psychologiczna i skomplikowana problematyka moralna. To również muszę potwierdzić. Zaburzenia psychiczne, ekstremalnie trudne decyzje… Produkcja nie stroni od takiej tematyki.


Łzawa opowiastka?

“Elfen Lied” liczy łącznie czternaście odcinków. Trzynaście z nich to serial właściwy, a jeden - dodatek uzupełniający dzieło (opublikowany osobno, rok po premierze anime). Nie będę ukrywać, że do oglądania serialu podeszłam z lekkim sceptycyzmem. Pierwsze cztery odcinki tylko potwierdzały moje uprzedzenia. Odnosiłam wrażenie, że oglądam produkcję adresowaną do “mrocznych nastolatek”, które słuchają gotyckiego rocka, piszą smutne wiersze, czują się niezrozumiane i przeżywają uczucie weltschmerz. Od piątego odcinka zaczęłam stopniowo przekonywać się do tej animacji. Dotarło do mnie, że “Elfen Lied” to coś więcej niż płaczliwa opowiastka przetykana makabrą i erotyką. Stwierdziłam, że zawarty w serialu psychologizm wcale nie jest tak powierzchowny, jak mi się początkowo wydawało. Bohaterowie opowieści naprawdę mają swoje sekrety, często nieznane dla nich samych, albowiem wyparte ze świadomości (amnezja dysocjacyjna). Postacie negatywne, które początkowo jawią się jako czarne charaktery, okazują się niekiedy ludźmi obciążonymi wyrzutami sumienia i próbującymi wybrać “mniejsze zło“. W świecie przedstawionym jest też sporo hipokryzji i zakłamania.


Intrygująca i uzależniająca

Anime, o którym rozmawiamy, jest historią intrygującą i uzależniającą. Jeśli nie zniechęcimy się po pierwszym odcinku, ze zdumieniem odkryjemy, że opowieść nas “wciągnęła” i że koniecznie musimy poznać jej dalszy ciąg. Serial zawiera wiele zwrotów akcji, a jego wątki plączą się ze sobą w taki sposób, że widz nie może się doczekać momentu rozwiązania poszczególnych zagadek (produkcję ogląda się bardzo szybko!). Ze śledzeniem “Elfen Lied” jest tak jak z wchodzeniem do morza. Najpierw zimno, nieprzyjemnie… Człowiek ma ochotę uciec i już tam nie wrócić… Ale potem coś się zmienia: chłód przestaje być odczuwalny, a zabawom w morskiej wodzie nie ma końca. Ze względu na to, że serial ma taką, a nie inną strukturę, powstrzymam się od dokładnego streszczenia jego fabuły. Nie chcę psuć zabawy osobom, które jeszcze go nie oglądały. Napiszę tylko, jak się ta historia zaczyna, a potem przejdę do opisu jej “drugiego dna” i stawianych przez nią pytań. Spróbuję pokazać, jakie problemy etyczne, społeczne i psychologiczne kryją się za fikcyjnym scenariuszem. Zamiast skupić się na tym, kto i w którym momencie ginie, skoncentruję się na odniesieniach do realnego życia.


Demon z laboratorium

Pierwszy odcinek zaczyna się, oczywiście, czołówką, która przez wielu widzów jest oceniana jako arcypiękna i artystyczna. Składają się na nią głównie przerobione obrazy Gustava Klimta, pełne nagości, pasji i pożądania. W tle słychać spokojną, patetyczną, religijną pieśń śpiewaną operowym głosem. Gdy nastrojowe intro się kończy, zostajemy brutalnie i bez ostrzeżenia wrzuceni w sam środek piekła. Pierwszym ujęciem, które widzimy, jest odcięta męska ręka, leżąca w kałuży krwi i ruszająca się wskutek unerwienia. Chwilę później dowiadujemy się, co się stało… a raczej dzieje. Jesteśmy w jednym z japońskich ośrodków badawczych. Jakaś dziwna, unieruchomiona postać masakruje strażników siłą własnego umysłu. Zdobywa nawet klucze i wydostaje się z dobrze zabezpieczonego pomieszczenia. Istota - wyglądająca jak młoda, naga kobieta w metalowym hełmie - powoli idzie przed siebie. Każdego, kto staje na jej drodze, ćwiartuje lub rozrywa, nawet go nie dotykając. Chociaż w jej stronę wystrzeliwane są setki kul, żadna nie wyrządza jej najmniejszej krzywdy. Krwawej jatce, widocznej na ekranie, towarzyszy czołówkowa pieśń, tym razem wykonywana w stylu chorału gregoriańskiego.


Różowowłosa nieznajoma

Okrutnej postaci udaje się wyjść z budynku. Ostatnią nadzieją na to, że uda się ją zlikwidować, jest strzał z ciężkiej broni przeciwpancernej. Kula trafia istotę w głowę, ale nie zabija jej, tylko sprawia, że postać spada z urwiska do wody (laboratorium znajduje się bowiem na wyspie). Kolejna scena rozgrywa się już w zupełnie innym miejscu. Maleńka stacja kolejowa… Słońce, woda, zieleń i kwitnące wiśnie… Niedaleko stacji, na schodach, spotykają się dwie osoby, które niedawno ukończyły szkołę średnią i wybierają się na pierwszy rok studiów. To Kouta i Yuka - kuzynostwo. Chłopak i dziewczyna wdają się w krótką pogawędkę, a potem idą pospacerować po plaży. Sielankowy nastrój zostaje przerwany przez coś niecodziennego. Młodzi ludzie spostrzegają w oceanie nagą, różowowłosą dziewczynę z niewielkimi rogami na głowie. Widzą, że jest ranna i postanawiają jej pomóc. Nieznajoma wykazuje objawy utraty pamięci. Sprawia również wrażenie osoby głęboko upośledzonej, gdyż zachowuje się jak dwuletnie dziecko. Kouta i Yuka zabierają ją do siebie. Nie wiedzą, że ich nowa przyjaciółka to demoniczna uciekinierka, która wskutek obrażeń doznała rozdwojenia jaźni.


Dicloniusy i wektory

W toku akcji okazuje się, że różowowłosa dziewczyna (nazywana przez Koutę i Yukę “Nyu”) to groźna Lucy[1], przedstawicielka rasy Dicloniusów. Dicloniusy są istotami spokrewnionymi z ludźmi, ale różniącymi się od nich pod kilkoma względami. Dzięki rogom, które mają na głowie, mogą korzystać z wektorów: dodatkowych, niewidzialnych, kilkumetrowych rąk. Stworzenia rodzą się z rodziców zarażonych wirusem wektora, a więc takich, którzy zostali dotknięci niewidoczną ręką Dicloniusa. Naukowcy nie wiedzą o nowej rasie zbyt wiele. Ustalili jednak, że gdy tajemnicze istoty zostają sprowokowane lub czują się zagrożone, popadają w morderczy nastrój i bez skrupułów masakrują ludzi. Ta szczątkowa, powierzchowna wiedza jest podstawą bardzo radykalnej polityki wobec Dicloniusów. Ilekroć rodzi się dziecko posiadające lub podejrzewane o posiadanie syndromu Dicloniusa, jest ono izolowane od społeczeństwa i najczęściej poddawane eutanazji. Pojedynczym mutantom daruje się życie, ale za cenę umieszczenia w ośrodku badawczym i poddania drastycznym eksperymentom naukowym[2]. Większość uratowanych odmieńców spędza w takich warunkach całe życie.


Prewencyjne zabójstwa

I tutaj pojawiają się trudne pytania. Czy taktyka, podejmowana względem Dicloniusów, jest słuszna? Wyobraźmy sobie, że mamy niemowlę o cechach Dicloniusa. Co należy z nim zrobić? Przecież istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że w przyszłości zamorduje ono mnóstwo ludzi. Czy najlepszym wyjściem jest uśmiercenie takiego dziecka? Mówi się, że lepiej, aby zginął jeden człowiek niż cały naród[3]. Z drugiej strony… Jak można zabić bezbronną istotkę, która nic złego nie uczyniła? Czy to jest etyczne? Poza tym, wcale nie jest przesądzone, że nowonarodzony mutant zostanie masowym mordercą. Znany jest przypadek Dicloniusa, który nikogo nie zabił, ponieważ od urodzenia był odpowiednio prowadzony. Czy można skazać kogoś na śmierć na podstawie jego genów? Czy wolno wydać wyrok, kierując się tym, co może się wydarzyć, a nie tym, co faktycznie się wydarzyło? Jasne, można ocalić odmieńca i oddać go do laboratorium. Ale czy to rzeczywiście słuszne rozwiązanie? Czy życie w bólu i poniżeniu jest lepsze od spokojnej śmierci? Może lepiej pozwolić komuś umrzeć niż skazać go na nieustanne męki? Podobne pytania zadajemy sobie w przypadku aborcji, eutanazji i eugeniki[4].


Geny czy wychowanie?

Kolejna sprawa: rola wychowania i socjalizacji. Jak przekona się każdy, kto obejrzy “Elfen Lied”, rasa Dicloniusów jest z natury łagodna i przyjazna. No i wrażliwa. Dużo, dużo, dużo wrażliwsza od rasy ludzkiej. Młody mutant, który nie został jeszcze skażony okrucieństwem świata, to istota empatyczna i kochająca. Owszem, Dicloniusy mają w genach tendencję do urządzania masakr. Ustaliliśmy już jednak, że jeśli są właściwie prowadzone, to ich złowrogie instynkty mogą zostać całkowicie zneutralizowane. Myślę, że można uznać ten motyw za metaforę dobrych i złych skłonności tkwiących w każdym człowieku. To, jakimi ludźmi będziemy, w dużej mierze zależy od naszych doświadczeń życiowych. Jeśli dziecko od urodzenia będzie kochane, szanowane i dobrze traktowane, prawdopodobnie rozwinie się jasna strona jego osobowości. Jeśli jednak będzie upokarzane, niedoceniane i zastraszane, najpewniej zakiełkuje w nim resentyment. Sprawa z Dicloniusami zmusza nas do rozważań o charakterze kryminologicznym. Dlaczego ludzie zostają przestępcami? Czy zależy to od ich genów, czy od tego, w jakim środowisku się znaleźli lub wychowali? A jak to jest z potomkami zbrodniarzy?


Słuszny gniew

Analizowane anime pokazuje również, do czego może prowadzić opieranie się jedynie na statystykach, bez sprawdzania, co te statystyki oznaczają i z czego wynikają. Socjologowie powiedzieliby, że jest to apel o uzupełnianie danych ilościowych danymi jakościowymi. Eksterminacja mutantów, ukazana w japońskiej produkcji, wynika właśnie z ograniczania się do statystyk. Dane ilościowe, z których korzystają serialowi naukowcy, wskazują, że Dicloniusy często zabijają, i to wyłącznie ludzi. Nie uwzględniają jednak faktu, że mordercze skłonności odmieńców nie objawiają się bez powodu. Dicloniusy manifestują swoją ciemną stronę, kiedy zostają do tego doprowadzone wskutek jakiejś krzywdy. Swoimi ofiarami czynią ludzi, bo tylko ludzie potrafią krzywdzić świadomie, umyślnie i konsekwentnie. Stworzenia, które urządzają krwawe jatki w laboratoriach, nie posuwałyby się do takich skrajności, gdyby nie były długotrwale więzione i torturowane. Gehenna, przeżywana przez Dicloniusy, wydaje się tak straszna, że gdy nieszczęsnym istotom puszczają hamulce, jest to całkiem zrozumiałe. Bywa, że ktoś, kto doświadcza zła, sam tym złem nasiąka. Upodabnia się do swoich dręczycieli.


Wezwanie do tolerancji

Serial animowany “Elfen Lied“ zawiera jeszcze więcej poruszających treści i moralnego niepokoju. Pozwolę sobie zrezygnować z ich dokładnego omówienia, żeby oszczędzić Czytelnikom spoilerów. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest głównym przesłaniem dzieła, odpowiedziałabym, że zachęta do akceptacji inności. Z analizowanej produkcji przebija sprzeciw wobec ksenofobii i prześladowania ludzi za cechy, na które nie mają oni wpływu (np. wrodzone deformacje). Anime zawiera subtelne aluzje do pewnych koncepcji rasistowskich. Są w nim postacie popierające ideę wymordowania całej rasy Dicloniusów (można to porównać do ludobójstwa, zorganizowanego unicestwiania populacji posiadającej określoną cechę). Trafiają się również bohaterowie uznający Dicloniusy za wyższą formę ewolucji i głoszący konieczność wyeliminowania ludzkości. Innymi poważnymi problemami, zasygnalizowanymi w japońskiej produkcji, są nadużycia seksualne, takie jak gwałt, molestowanie czy pedofilia. Motyw skrzywdzonej dziewczynki, która nadal miłuje swoich bliźnich, udowadnia, że nie wszystkie ofiary stają się katami. Czasem własne cierpienie uwrażliwia nas na krzywdę innych.


Coś dla konspiracjonistów

Teraz coś z zupełnie innej beczki. Uważam, że serialem “Elfen Lied” powinni się zainteresować teoretycy spiskowi. Zacznijmy od tego, że w produkcji pojawia się niekiedy masoński gest “triad sign“ - palec serdeczny przylegający do środkowego. Fakt, że ten gest jest wielokrotnie powtarzany, sugeruje, iż nie ma tutaj mowy o przypadku. W czołówce anime umieszczono piramidę z jednym okiem: symbol uchodzący za emblemat Illuminati. W samym serialu Lucy często jest pokazywana z zasłoniętym lub wyeksponowanym okiem. Fabuła “Elfen Lied” przypomina teorię spiskową o projekcie Monarch[5]. Mamy w niej przecież dzieci poddawane traumie i praniu mózgu (kontroli umysłu?). Według wspomnianej teorii, celem traumatyzacji jest wywołanie w człowieku dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości[6]. Główna bohaterka serialu faktycznie cierpi na tę chorobę. Posiada dwie osobowości: Lucy i Nyu. Według Fritza Springmeiera i Cisco Wheeler, wiele ofiar projektu Monarch zaczynało kochać swojego “tresera” i traktować go jak własnego ojca. W “Elfen Lied” występuje postać, która ubóstwia swojego oprawcę i zwraca się do niego per “tato“. Czerwone światło, stłuczone szkło, łańcuch, kokarda, muszla, zegar - oto elementy tożsame z triggerami używanymi w ramach kontroli umysłu. Rogi Dicloniusów, przypominające kocie uszy, kojarzą się nieco z figurą “sex kitten” (tzn. z zaprogramowanym “sekskociakiem”). Omawiane anime zawiera ponadto motyw spisku szczepionkowego.


Zakończenie

Czy polecam tę animację? Tak, ale tylko tym, którzy są gotowi oglądać makabryczne rzezie oraz sceny ukazujące umiarkowany hetero- i homoerotyzm. Przemoc i seksualność są integralnymi częściami “Elfen Lied”. Ci, którzy nie chcą tego oglądać, powinni sięgnąć po inną produkcję. Mimo wszystko, nie jest to serial zasługujący na przekreślenie. Trudne pytania, przemycone pod płaszczykiem fantastycznej opowiastki, zachęcają odbiorcę do głębokich refleksji. A to niewątpliwy plus.


Natalia Julia Nowak,
7-22 sierpnia 2014 r.



PRZYPISY

[1] Serial animowany “Elfen Lied” został wyprodukowany w 2004 roku (jego dodatkowy, uzupełniający odcinek ukazał się w roku 2005). Komiks, będący podstawą opowieści, wychodził w latach 2002-2005. W wakacje 2014 roku odbyła się premiera pełnometrażowego, francuskiego, aktorskiego filmu “Lucy” w reżyserii Luca Bessona. Fani “Elfen Lied” twierdzą, że wspomniana produkcja jest w dużej mierze inspirowana ich ulubioną mangą i anime. Czy to prawda? Nie oglądałam filmu Bessona, ale widziałam dwa jego zwiastuny opublikowane w serwisie Filmweb.pl. Nie będę ukrywać, że niektóre fragmenty pełnometrażówki, zaprezentowane w trailerach, wydały mi się łudząco podobne do “Elfen Lied”. Podobieństwa, które zauważyłam, dotyczą formy, treści i imienia głównej bohaterki. Jak mawiają Internauci: “Pszypadeg? Nie sondze!”. Z drugiej strony, “Elfia Pieśń” również nie jest w pełni oryginalna, albowiem zawiera elementy zaczerpnięte z dwugodzinnego filmu animowanego “Akira” (reż. Katsuhiro Otomo, Japonia 1988).

[2] Czy w realnym świecie japońscy uczeni byliby zdolni do takich czynów? Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale historia zna przykład ponurej Jednostki 731, która działała w latach ‘30 i ‘40 XX wieku. W 1988 roku Chińczycy nakręcili o niej przerażający film fabularny “Men Behind the Sun”. Jeśli wierzyć portalowi Filmweb.pl, szesnaście osób nie wytrzymało seansu produkcji i zmarło na zawał serca. Miało to miejsce w Chinach.

[3] Por.: Ewangelia wg św. Jana, rozdział 11, werset 50.

[4] Wypada odnotować, że w anime “Elfen Lied” proponowany jest jeszcze jeden sposób walki z Dicloniusami: sterylizacja/kastracja osób dorosłych zarażonych wirusem wektora. Nie zauważyłam za to jakichkolwiek bezpośrednich odniesień do antykoncepcji i aborcji. Czy bohaterowie (lub twórcy) serialu byli zbyt głupi, żeby na to wpaść? Przypuszczam, że nie. Pominięcie tych dwóch najprostszych metod wynikało zapewne z faktu, że nie są one wystarczająco sensacyjne i obniżałyby ogólną makabryczność produkcji. No, chyba, że usuwanie ciąży zostałoby przedstawione tak jak w filmie “Niemy krzyk”.

[5] Zaintrygowanych odsyłam do moich artykułów “Kontrola umysłu - prawda czy teoria spiskowa?”, “Synchromistycyzm. Gra skojarzeń, teorie spiskowe i pogrobowcy Junga”, “Wiwisekcja Alice’a Coopera. Chrześcijanin, satanista, mormon czy mason?” i “Na tropie diabła. Tajemnice Black Sabbath“ (można je bez trudu odnaleźć w Internecie). Polecam także teksty innych autorów, zwłaszcza esej “Project Monarch: Nazi Mind Control” Rona Pattona, dylogię “The Illuminati Formula” Fritza Springmeiera i Cisco Wheeler oraz publikacje ze stron VigilantCitizen.com i Pseudoccultmedia.net.

[6] Synonimami dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości są: rozdwojenie jaźni, rozdwojenie osobowości, osobowość wieloraka, osobowość naprzemienna, osobowość mnoga. Choroba została ciekawie pokazana w filmie “Sybil” Daniela Petriego z 1976 roku (i w jego nowej wersji wyreżyserowanej w 2007 roku przez Josepha Sargenta).

24 sierpnia 2014   Dodaj komentarz
Film   Społeczeństwo   Inne   recenzja   moralność   kultura   serial   anime   etyka   brutalność   elfen lied   eutanazja   animacja   illuminati   okrucieństwo   kontrola umysłu   eugenika   monarch   japonia   resentyment  

Ludzkie duchy w cybernetycznych pancerzach...

Motyw supergliny

Któż nie słyszał o RoboCopie, fikcyjnym policjancie, który urodził się jako człowiek, ale został cyborgiem, gdyż jego ludzki mózg przeszczepiono do supernowoczesnego, elektronicznego, robotycznego ciała? Ta fascynująco-przerażająca opowieść jest wciąż popularna i ciągle powraca w nowych filmach, kreskówkach i komiksach. Opowieść o RoboCopie nie jest bynajmniej jedyną historyjką bazującą na koncepcji cybernetycznego supergliny. Motyw cyberpolicjanta wykorzystano również w humorystycznej sadze o Inspektorze Gadżecie, głupiutkim nieudaczniku, ukrywającym w swoim ciele wiele przydatnych drobiazgów. Inspektor Gadżet to jednak nieco inna forma bytu. Więcej wspólnego z RoboCopem mają bohaterowie japońskich filmów animowanych “Ghost in The Shell” (“Duch w pancerzu”) i “Ghost in the Shell 2: Innocence” (“Duch w pancerzu 2: Niewinność”). W tych dwóch dziełach (będących adaptacjami mangi, którą stworzył Masamune Shirow) śledzimy poczynania policjantów-cyborgów, urodzonych jako ludzie, ale przerobionych na antropomorficzne maszyny z ludzkimi komórkami mózgowymi. “GITS” zawiera wiele filozoficznych refleksji i mnóstwo moralnego niepokoju.


Cyberpunk i metafizyka

W niniejszym tekście chciałabym opisać swoje przemyślenia zrodzone pod wpływem seansu “Ghost In The Shell” i “Ghost In The Shell 2” (zwłaszcza części pierwszej, gdyż sequel grzeszy przerostem formy nad treścią, a zawarte w nim rozważania są mało oryginalne i mało przekonujące). Zacznę od krótkiego opisu problematyki “GITS”. Film rozpoczyna się zwięzłym wprowadzeniem: “W niedalekiej przyszłości sieci korporacyjne sięgnęły gwiazd, elektrony i światło płyną przez Wszechświat. Postęp komputeryzacji nie zniósł jednak podziałów narodowościowych i etnicznych” (w wersji polskiej czyta te słowa lektor). Zacytowane zdania sugerują, że będziemy mieli do czynienia z historią utrzymaną w nurcie cyberpunkowym. Że będzie tu trochę o polityce, trochę o biurokracji, trochę o problemach społecznych i dużo, dużo, dużo o wysokiej technologii. Faktycznie, tak właśnie jest. Ale to tylko tło dla prawdziwie istotnej tematyki metafizycznej. W świecie, w którym funkcjonują bohaterowie “Ghost In The Shell”, przyjmuje się, że człowiek jest czymś więcej niż biologicznym ciałem. Organizm, sam w sobie, jest jedynie kawałkiem materii. Śmiertelnym, chorowitym, bezbronnym i niedoskonałym.


Sedno człowieczeństwa

Co powoduje, że ludzkie ciało żyje? Co nadaje zlepkowi komórek walor życia, świadomości i człowieczeństwa? Co sprawia, że żałosny worek tkanek potrafi myśleć, czuć, rozumieć i podejmować decyzje? Co czyni człowieka człowiekiem, a nie kupą mięsa? Otóż pewien fenomen, który można określać rzeczownikami typu “duch”, “dusza”, “umysł”, “psyche“ czy “jestestwo“. Nie ma znaczenia, jakim słowem oznaczymy to coś. Ważny jest wyjątkowy charakter tego czegoś. Można się spierać o dokładną definicję i przymioty tego zjawiska. Najrozsądniejsza wydaje się teza, że fenomen, o którym rozmawiamy, jest pewnym zbiorem informacji: skomplikowanym, nieuchwytnym i niematerialnym. Zauważmy jednak, że pliki danych komputerowych również są skomplikowanymi, nieuchwytnymi i niematerialnymi zbiorami informacji. Czy istnieje jakakolwiek różnica między człowieczym umysłem a plikiem komputerowym? Skoro ludzki mózg, oparty na kodzie DNA, potrafił wytworzyć samoświadomość, to czy program komputerowy, oparty na kodzie informatycznym, również umiałby to zrobić? Czym różniłaby się jaźń pochodząca z genotypu od jaźni pochodzącej z kodu komputerowego?


Władca Marionetek

Tego typu pytania nasuną się każdemu uważnemu widzowi “Ghost In The Shell”. Przejdźmy jednak do fabuły dzieła. Ostatecznie, “GITS” to nie tylko filozofia, ale także przygoda, sensacja i intryga. W kraju, w którym rozgrywa się akcja opowieści (tzn. w Japonii na przełomie lat ‘20 i ‘30 XXI wieku) nie dzieje się najlepiej. Jakiś dziwny, nieznany, utalentowany haker włamuje się do ludzkich dusz, czyli do tych niezwykłych zbiorów informacji będących sednem człowieczeństwa. Przestępca jest bardzo niebezpieczny i wciąż pozostaje na wolności. Co gorsza, jego działalność może mieć charakter polityczny, gdyż jedną z jego ofiar staje się tłumaczka Ministra Spraw Zagranicznych. A tak się składa, że Minister ma ostatnio dylemat, gdyż nie wie, czy powinien udzielić wsparcia nowemu reżimowi Republiki Gawelu, czy obalonemu dyktatorowi Malessowi ubiegającemu się o azyl. Tropieniem hakera, nazywanego Władcą Marionetek, zajmują się dwie elitarne jednostki policji: Sekcja 6 i Sekcja 9. Głównymi bohaterami historii są major Motoko Kusanagi i niejaki Batou. Ci zdolni, doświadczeni, nieustraszeni oficerowie policji urodzili się jako ludzie, ale “oddali swoje ciała i dusze Sekcji 9”.


Motoko i Batou

Na pierwszy rzut oka oboje wyglądają jak normalne istoty ludzkie. Motoko jawi się jako zgrabna, atrakcyjna kobieta o ciemnych włosach i dużym biuście. Batou przypomina dojrzałego, jasnowłosego mężczyznę o wzroście i posturze Arnolda Schwarzeneggera. Jeśli jednak przyjrzymy się im bliżej, zauważymy, że nie są oni do końca normalni. Oboje mają w karku niewielkie gniazdka umożliwiające podpięcie drobnych kabelków. Poza tym, Batou ma coś nie tak z oczami. To nie są dziwne okulary ani soczewki. Prawdę mówiąc, nie są to nawet oczy, tylko dwie wystające, szare lunety bez tęczówek i bez źrenic. Motoko jest nieprawdopodobnie zwinna i sprawna, potrafi wykonywać nienaturalnie wysokie skoki, a także doskonale walczyć i stawać się niewidoczną dla otoczenia. Batou jest nadludzko silny i odporny fizycznie, przypomina czołg, który może brnąć przed siebie i któremu nikt nie stanie na drodze. Jak nietrudno się domyślić, Motoko i Batou to cyborgi. Roboty z ludzkimi komórkami mózgowymi. Można by teraz zadrżeć ze strachu, wykrzyknąć “Ojej! Maszyny do zabijania!” i uciec gdzie pieprz rośnie. Faktycznie, Motoko i Batou, jako gliniarze, muszą czasem być brutalni i despotyczni.


Maszyny do zabijania?

Nie należy jednak zapominać, że w tych tytanowych konstrukcjach, które tylko na zewnątrz wyglądają jak ludzkie ciała, mieszkają zwyczajne człowiecze dusze. Motoko Kusanagi zalicza się do osób inteligentnych, skłonnych do refleksji, wrażliwych i obdarzonych intuicją. Co się tyczy Batou, jest on najbardziej dobrodusznym i życzliwym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić (w drugiej części “Ghost…” poznajemy go jako kochającego właściciela psa!). Chociaż każda z postaci straciła większość swojego organizmu, na poziomie psychicznym nadal jest istotą ludzką. Motoko i Batou są zainteresowani sprawą Władcy Marionetek, gdyż dotyczy ona tego, co najważniejsze, czyli ludzkiej duszy. Jeśli usuniemy biologiczne ciało, a duszę/umysł zhakujemy, to co zostanie z człowieka? Czy w ogóle będzie to jeszcze człowiek? Dla obojga bohaterów są to istotne pytania. Fenomen Władcy Marionetek sprawia, że Motoko zaczyna się zastanawiać nad sobą i innymi cyborgami. Próbuje dociec, kim tak naprawdę jest. Dręczą ją wątpliwości dotyczące własnej tożsamości i własnego człowieczeństwa. Nie jest pewna, czy w ogóle posiada duszę, a jeśli tak, to czy jest ona prawdziwa.


Życie i śmierć

Tymczasem Batou nie przeżywa takich dylematów. Nie ma żadnych podejrzeń dotyczących swojego “ja”. Czuje się człowiekiem i nie zadaje sobie niewygodnych pytań. Ten przyziemny, ale wrażliwy mężczyzna wykazuje nawet pewne zaniepokojenie stanem psychicznym Kusanagi. Sama major wyznaje, że czuje się, jakby była martwa. No, bo powiedzmy sobie szczerze… W wielu kulturach wierzy się, że śmierć polega na tym, iż dusza opuszcza swoje biologiczne ciało. A co się stało z Motoko i Batou? Ich duchy również zostały trwale wyrwane z naturalnych ciał. Czyż nie przypomina to śmierci? Nie wiadomo, czy organizmy policjantów (z wyjątkiem odrobiny komórek mózgowych umieszczonych w elektronicznych głowach) jeszcze żyją. Prawdopodobnie nie, o czym świadczą słowa kobiety: “Odchodząc ze służby, będziemy musieli zwrócić nasze ulepszone mózgi i cybernetyczne ciała. Niewiele z nas zostanie”. Motoko wierzy, że jej indywidualność zależy od duszy, ale ta jest dość ograniczona. Czy w toku akcji rozwieją się wątpliwości i podejrzenia bohaterki? Czy znajdą się odpowiedzi na trudne pytania? Zdradzę tylko tyle, że pojawi się kontrowersyjna, niejednoznaczna etycznie oferta.


“GITS” a “Matrix”
(podobieństwa i różnice)


“Ghost in the Shell” zapewne nie spotkałoby się z moim zainteresowaniem, gdyby nie pogłoski o tym, że twórcy “Matrixa” zapożyczyli z tego dzieła wiele elementów. Jakiś czas temu obejrzałam w serwisie YouTube prezentację multimedialną, mającą wykazać, że niektóre szczegóły i ujęcia z “Matrixa” są niemal żywcem wyjęte z “GITS”. Muszę przyznać, że wspomniany materiał audiowizualny mocno mnie zaszokował. Po obejrzeniu “Ghost in the Shell” (a właściwie już we wczesnej fazie seansu) byłam zmuszona przyznać, że Wachowscy zapożyczyli z japońskiej animacji… nawet nie wiele, tylko bardzo wiele. Odwzorowania nie dotyczą jednak zasadniczego wątku fabularnego, tylko drobiazgów formalnych (np. spadających zielonych znaczków na czarnym tle) i niektórych wynalazków używanych przez bohaterów (np. kabelków, które można sobie podłączyć, żeby widzieć trójwymiarowe symulacje). Nie wymienię wszystkich podobieństw, bo musiałabym streścić cały film. Wspomnę tylko o tym, co mi się wydało bardzo matrixowe, a mianowicie o operatorkach w centrali, które siedzą przy komputerach i wpisują zielone kody, żeby ułatwić pracę postaciom przebywającym w terenie.

Jak już powiedziałam (i będę powtarzać w nieskończoność, jeśli zajdzie taka potrzeba), “GITS” i “Matrix” to dwie zupełnie różne opowieści. Analogie, łączące te dzieła, ograniczają się głównie do tła wydarzeń (a na poziomie fabularnym - do banałów typu szukanie kogoś przez długi czas czy bycie uznawanym za najgroźniejszego terrorystę świata). Warto jednak podkreślić różnice filozoficzne i ideologiczne dzielące obie produkcje. “Matrix” jest dużo bardziej konserwatywny od konkurenta. W “Ghost in the Shell” łączenie człowieka z maszyną zostaje przedstawione jako coś użytecznego i pożądanego. Bohaterowie filmu pozbyli się (zapewne w większości dobrowolnie) swoich organizmów i zamieszkali w cyberciałach. Nawet Motoko Kusanagi nie wyraża chęci odzyskania swoich naturalnych narządów. W świecie ukazanym w “GITS” cyborg jest kimś lepszym od zwykłego śmiertelnika. Ciało biologiczne, z wyjątkiem komórek mózgowych, stanowi balast i przeżytek. Psychika zostaje wyraźnie oddzielona od przyrody, pojawiają się wręcz pytania o możliwość wyłonienia się duszy z czegoś sztucznego, bezcielesnego, nieorganicznego (np. z maszyny lub strumienia danych komputerowych).

A co z “Matrixem”? Bohaterami trylogii są ludzie z krwi i kości, ale można ich uznać za pewne formy cyborgów, gdyż mają w ciele gniazdka umożliwiające podłączenie się do komputera. Sęk w tym, że w “Matriksie” cyborgizacja znacznej części ludzkości jest ukazana jako tragedia, porażka i krzywda. Nie ma ona nic wspólnego z dobrowolnością, postępem ani rozwijaniem człowieczego potencjału. Jest zdeptaniem ludzkiej godności, sposobem na podporządkowanie człowieka maszynie, uprzedmiotowieniem żywej istoty, zagrożeniem dla zdrowia (zanik mięśni wskutek braku ruchu). Identycznie przedstawiony jest fakt, że niewolnicy Matrixa nie rodzą się w tradycyjny sposób, tylko są uprawiani na polach, w sztucznych łonach. Gniazdka, odróżniające użytkowników Matrixa od rodowitych mieszkańców Syjonu, nikomu się nie podobają. Nie są “cool”. Przeciwnie: są rodzajem okaleczenia, rany zadanej człowiekowi przez maszynę. Jeśli w “Matriksie” coś jest powodem do dumy, to tylko to, że się ma ojca i matkę, że się zostało naturalnie spłodzonym i urodzonym, że się nie jest oszpeconym przez gniazdka. Szczęśliwym jest ten, kto pochodzi z Syjonu, ostatniego bastionu normalności.

W trylogii Wachowskich każdego człowieka traktuje się całościowo, jako istotę wyposażoną w ciało, intelekt, wolę i uczucia. Chociaż eksponuje się umysł, nie podejmuje się prób całkowitego oddzielenia go od organizmu. Jedno jest nierozerwalnie powiązane z drugim. Kto ginie w Matriksie, umiera w Realnym Świecie - i odwrotnie. Ludzie podłączeni do systemu niekiedy “rzucają się” podczas snu. W pierwszej części cyklu bohaterowie dyskutują o żywności podawanej na pokładzie poduszkowca. Jeden z rozmówców mówi o jej wartościach odżywczych. Inny podkreśla znaczenie walorów smakowych, a potem robi aluzje do seksualności, kończąc je konkluzją: “Zaprzeczając swoim odruchom, wypieramy się człowieczeństwa”. Popatrzmy, ile razy w Realnym Świecie ludzie się przytulają, obdarzają ciepłym dotykiem itd. Czynią to znacznie częściej niż w Matriksie. Nawet jedyna w trylogii scena łóżkowa rozgrywa się w Syjonie. Sugeruje to, że o ile miłość dotyczy ducha, o tyle seks dotyczy ciała, więc odbywanie go w wirtualnej rzeczywistości byłoby oszukiwaniem siebie i partnera. Gdy Neo traci wzrok, jest to wielki dramat. Nawet mimo faktu, że w Matriksie wciąż może widzieć.


Nie tylko fantastyka

“Ghost in the Shell” jest filmem fantastycznonaukowym, ale wydaje mi się wartościowy, albowiem stawia uniwersalne pytania o definicję i granice człowieczeństwa. Niby jest to tematyka abstrakcyjna, odległa od naszych codziennych zmartwień, jednak warto się w nią zagłębić. Pytania typu “Kim jest człowiek?”, “Kiedy zaczyna nim być?”, “Kiedy przestaje?”, “Na czym polega świadomość, indywidualność i autonomia ludzkiej istoty?”, “Czy istnieją jakieś powiązania między psychiką a genotypem?”, “Czym się różni naturalna inteligencja od sztucznej?” prędzej czy później do nas powrócą. Na przykład w kontekście sporu o aborcję, eutanazję, in vitro, klonowanie, biotechnologię, inżynierię genetyczną, płeć kulturową, rozwój informatyzacji, produkcję robotów etc. Japońska animacja zachęca zwłaszcza do refleksji na temat modyfikacji i cyborgizacji ludzkiego ciała. Co należy myśleć o wszczepianiu ludziom mikrochipów albo zbędnych “ozdób” (takich jak kolce czy rogi)? Jak daleko można się posunąć w zastępowaniu naturalnych elementów sztucznymi? A co z operacjami i zabiegami upiększającymi: stosowaniem botoksu, silikonu, porcelany, tytanu itp.? Przecież to już się dzieje!


Słowo o Terminatorze

Chciałabym teraz zwrócić uwagę na podobieństwa i różnice między Batou a Terminatorem (postacią z filmu Jamesa Camerona). Obaj bohaterowie jawią się widzom jako elektroniczni twardziele, którzy na zewnątrz wyglądają jak kulturyści, a w środku są nowoczesnymi maszynami. Każdy z nich jest ponadto pokryty organiczną tkanką. Skóra Batou opiera się (przynajmniej częściowo) na jego własnym, ludzkim kodzie genetycznym. Ta, którą nosi Terminator, prawdopodobnie jest całkowicie syntetyczna i nie bazuje na niczyim DNA. Zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części “GITS” Batou ma pewne problemy z ręką, co może być aluzją artystyczną do dzieła Camerona. Ale tutaj podobieństwa się kończą. Zasadnicza różnica między Batou a Terminatorem jest taka, że ten pierwszy urodził się jako człowiek, a ten drugi - zawsze był robotem niemającym z człowiekiem nic wspólnego. Bohater “Ghost in the Shell” wciąż ma w głowie ludzkie komórki mózgowe. Zachował swoją świadomość i inteligencję. Jeśli chodzi o Terminatora, nie powinno się go nazywać cyborgiem. Słowo “cyborg” kojarzy się z żywą istotą udoskonaloną technicznie. Bohater filmu Camerona to zwykły android. Cyborgiem jest Batou.


Bardzo ważna uwaga

Wszystkie swoje wnioski dotyczące bohaterów “GITS” i świata przedstawionego w opowieści sformułowałam na podstawie dwóch filmów pełnometrażowych Mamoru Oshiiego: “Ghost in the Shell” (1995) i “Ghost in the Shell 2: Innocence” (2004). Przeglądając zawartość Internetu, dotarłam do informacji, z których wynika, że wymienione pełnometrażówki są dość luźnymi adaptacjami mangi Masamunego Shirowa. Dowiedziałam się również, że charaktery i temperamenty głównych bohaterów różnią się od tych zaprezentowanych w komiksie i innych “ghostintheshellowych” produkcjach (takich jak choćby seriale anime). W związku z powyższym, nie wiem, czy moje przemyślenia i spostrzeżenia da się uogólnić na całą sagę o Motoko Kusanagi i Batou. Pisząc swój artykuł, myślałam o filmach Oshiiego, więc proszę Czytelników, żeby odnosili moje refleksje wyłącznie do tych tworów. Osoby, które chciałyby wiedzieć więcej o “Ghost in the Shell”, mogą zerknąć na fanowską stronę GhostInTheShell.wikia.com. Mogą także zajrzeć do serwisu Filmweb.pl oraz do polskiej i angielskiej Wikipedii. Zachęcam je ponadto do przeprowadzenia własnych poszukiwań z wykorzystaniem Google i YouTube.

Ach, te “chińskie bajki”! Kto by je ogarnął?!


Natalia Julia Nowak,
31.07 - 06.08. 2014 r.

10 sierpnia 2014   Dodaj komentarz
Film   film   recenzja   esej   manga   technika   anime   robot   matrix   fantastyka   android   animacja   terminator   science-fiction   japonia   cyborg   ghost in the shell   duch w pancerzu  

Animatrix. W 102 minuty dookoła Matrixa

Tytuł polski: “Animatrix”
Tytuł angielski: “The Animatrix”
Tytuł japoński: “Animatorikkusu”
Rok produkcji: 2003
Reżyseria: Peter Chung, Andy Jones, Yoshiaki Kawajiri, Takeshi Koike, Mahiro Maeda, Koji Morimoto, Shinichiro Watanabe
Forma: zbiór krótkometrażowych filmów animowanych
Gatunek: science-fiction, cyberpunk, anime
Łączny czas trwania: 102 minuty



Dziewięć krótkich filmów

“Animatrix” to seria krótkich filmów animowanych rozszerzających kultową trylogię “Matrix” Andy’ego i Lany (Larry’ego) Wachowskich. Krótkometrażówki, trwające od kilku do kilkunastu minut, nie są żadnym fan fiction, tylko oficjalnym uzupełnieniem hollywoodzkiego cyklu. Filmików jest w sumie dziewięć, a cztery z nich opierają się na scenariuszach napisanych przez samych Wachowskich. Według anglojęzycznej Wikipedii, portalu Imdb.com oraz fanowskich witryn Matrix.wikia.com i TheMatrix101.com, premiera “Animatrixa” odbyła się w czerwcu 2003 roku (powołuję się na tyle źródeł, ponieważ polska Wikipedia i serwis Filmweb.pl podają inną datę). Miało to miejsce miesiąc po premierze “Matrixa. Reaktywacji” i pięć miesięcy przed premierą “Matrixa. Rewolucji”. Każda z krótkometrażówek nawiązuje w jakiś sposób do pełnometrażowej trylogii. Z tego, co wyczytałam w Internecie, wynika, że filmiki zawierają również odniesienia do gry komputerowej “Enter the Matrix” z 2003 roku. Niestety, nie mogę tego potwierdzić, gdyż nigdy nie grałam w tę grę. Myślę jednak, że jest to bardzo prawdopodobne, a poszczególne matrixowe twory są elementami pewnej układanki.


Obowiązkowe i nadobowiązkowe

Czy serię “Animatrix” powinno się porównywać do lektury obowiązkowej, czy nadobowiązkowej? To zależy od krótkometrażówki. Niektóre filmiki, wchodzące w skład cyklu, stanowią uzupełnienie informacji podanych w trylogii. Przedstawiają one szczegóły tego, co zostało powiedziane lub pokazane w filmach pełnometrażowych. Można je zatem traktować jako rozszerzenie materiału właściwego, dodatek dla największych zapaleńców. Są jednak krótkometrażówki, bez znajomości których nie da się w pełni zrozumieć “Matrixa. Reaktywacji” i “Matrixa. Rewolucji”. Owszem, da się te filmy oglądać, ale prędzej czy później trafi się na elementy, które okażą się zupełnie niezrozumiałe. Weźmy na przykład scenę z “Reaktywacji”, w której jakiś dziwny nastolatek okazuje Thomasowi “Neo” Andersonowi wdzięczność za uwolnienie jego umysłu. Chłopak ten pojawia się później w “Rewolucjach” i nadal uważa Neo za swojego wybawcę. Nie dowiemy się, kim jest ten tajemniczy młodzieniec, dopóki nie obejrzymy “Kid‘s Story”. Inny przykład: jeśli nie zapoznamy się z treścią “Final Flight of the Osiris”, nie rozszyfrujemy słów Niobe, mówiącej “To potwierdza przekaz z Ozyrysa”.


Dla każdego coś miłego

Skoncentrujmy się jednak na samym “Animatriksie”. Filmiki, składające się na ten cykl, są bardzo zróżnicowane, zarówno pod względem formy, jak i treści. Jeśli chodzi o warstwę wizualną, każda z krótkometrażówek utrzymana jest w innej stylistyce. Twórcy serii pokusili się również o rozmaite techniki animacyjne. Produkcje są tak różnorodne, że gdyby ktoś nie wiedział, iż pochodzą one z jednego zestawu, mógłby je uznać za dziewięć niezależnych od siebie dziełek (a właściwie osiem, bo “The Second Renaissance. Part I” i “The Second Renaissance. Part II” to jedna historia podzielona na dwa odcinki). W “Animatriksie” znajdziemy wszystko: od nowoczesnej animacji 3D, przez japońskie anime, aż po formy przypominające komiksy. Jedne filmiki wyglądają realistycznie, drugie - nierealistycznie. Niektóre są bajecznie kolorowe, a jeden - w całości wypełniony czernią i bielą. Co się tyczy treści, każda z krótkometrażówek opiera się na innym motywie zaczerpniętym z trylogii Wachowskich. W każdym filmiku rozpatrywany jest inny aspekt matrixowego uniwersum. Można przypuszczać, że każdy odbiorca znajdzie w tej serii coś dla siebie. Dla nikogo nie zabraknie odpowiedniej formy ani tematyki.


Tuż przed tragedią

Krótkometrażówką, otwierającą analizowany cykl, jest “Final Flight of the Osiris”: trójwymiarowa, realistyczna produkcja znana w Polsce jako “Ostatni lot Ozyrysa”. Animacja zaczyna się sceną, w której dwoje ludzi - czarny mężczyzna i żółta kobieta - oddają się treningowi sztuk walki w wirtualnej rzeczywistości. Na pierwszy rzut oka, jest to ćwiczenie podobne do tego z pierwszej części “Matrixa” (scena walki Neo z Morfeuszem). Szybko okazuje się jednak, że ten pozornie zwyczajny pojedynek to zakamuflowana forma zalotów. Dla bohaterów starcie jest tylko pretekstem do zrzucenia ubrania z siebie i przeciwnika. Dla twórców filmiku - okazją do zaprezentowania poziomu współczesnej grafiki komputerowej (możliwości wiernego oddania ludzkiej anatomii). Wszelkie dwuznaczności, pojawiające się w tym fragmencie, doskonale korespondują z wątkami miłosnymi i erotycznymi zawartymi w “Reaktywacji“. Mężczyzna i kobieta chcą się nawet pocałować, gdy niespodziewanie rozlega się alarm, oznaczający, że w Realnym Świecie dzieje się coś niedobrego. Bohaterowie wracają do rzeczywistości, a potem wydarzenia rozgrywają się już błyskawicznie. Niestety, nie ma tutaj happy endu.


Fakty (nie)autentyczne

“The Second Renaissance” (“Drugie Odrodzenie”) to dwuodcinkowa produkcja, opowiadająca o tym, skąd się wziął Matrix i konflikt ludzi z maszynami. Dzieło utrzymane jest w konwencji paradokumentu, zgrabnej mistyfikacji artystycznej. Odbiorca odnosi wrażenie, że ogląda materiał popularnonaukowy mówiący o prawdziwych wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat. Krótkometrażówka zawiera sceny stylizowane na fragmenty dziennika telewizyjnego, zapisy z monitoringu, nagrania dokonane amatorską kamerą etc. Są w niej również elementy mające udawać rekonstrukcje historyczne lub sugestywnie ilustrować złożone zagadnienia. Produkcja posiada nawet narratorkę: piękną, baśniową dziewczynę o długich, złocistych włosach. Jej sylwetkę widzimy wprawdzie rzadko, ale przez cały film (tzn. przez całe dwa odcinki) słyszymy jej głęboki, poważny głos. W “The Second Renaissance” znajdziemy liczne aluzje do autentycznych bestialstw znanych z dziejów powszechnych. Czyżby historia lubiła się powtarzać? Dwuczęściowy filmik jest cyberpunkową opowieścią ukazującą wydarzenia w skali makro. Dużo w nim polityki, ekonomii i socjologii. Z drugiej strony, zawiera on biblijny język i szczyptę moralizatorstwa.


Zagubiony nastolatek i zdrajca ludzkości

“Kid’s Story” (“Historia ucznia”) to czwarta i ostatnia krótkometrażówka bazująca na scenariuszu przygotowanym przez Wachowskich. Bohaterem opowiastki jest Michael Karl Popper, uczeń amerykańskiego liceum, który zmaga się z poczuciem braku realności świata. Nastolatek, niezrozumiany przez swoje otoczenie, rozpaczliwie szuka pomocy w Internecie. Wierzy, że osobą, która może mu pomóc, jest użytkownik ukrywający się pod pseudonimem Neo. Życie młodzieńca komplikuje się jeszcze bardziej, gdy o jego wątpliwościach dowiadują się bezwzględni agenci. “Program” (“Program”) to filmik nawiązujący do wykorzystanego w pierwszej części “Matrixa” motywu zdrajcy. Opowieść rozpoczyna się podobnie jak “Final Flight of the Osiris”. Mamy tutaj kobietę i mężczyznę, którzy - podłączeni do programu szkoleniowego - trenują swoje umiejętności bojowe. Sceneria, w której rozgrywają się wydarzenia, przypomina dawną Japonię. W pewnym momencie mężczyzna porusza temat tęsknoty za utraconym życiem w Matriksie. Zwierza się, że chce do niego powrócić i całkowicie zapomnieć o Realnym Świecie. Prosi też swoją rozmówczynię o wsparcie. Jaka będzie jej reakcja?


Wybitny lekkoatleta i niesforne zwierzę

“World Record” (“Rekord świata”) jest wariacją na temat motywu przekraczania ludzkich ograniczeń w wirtualnej rzeczywistości. Krótkometrażówka wprowadza również nową koncepcję, a mianowicie możliwość przypadkowego i niespodziewanego odkrycia prawdy. Bohater filmiku to wyjątkowo uzdolniony biegacz, świeżo upieczony rekordzista świata. Niestety, jego wynik jest tak niezwykły, że zostaje uznany za oszustwo i unieważniony. Upokorzony sportowiec, któremu w dodatku grozi kontuzja, decyduje się wziąć udział w kolejnych zawodach, aby udowodnić swoją nadludzką szybkość. “Beyond” (“Nawiedzony dom”) jest łagodną opowiastką poświęconą skutkom drobnego błędu systemowego. Poznajemy tę historię przez pryzmat doświadczeń japońskiej nastolatki, która - choć nieświadoma istnienia Matrixa - staje się świadkiem wielu nadnaturalnych zjawisk. Wszystko zaczyna się od kota głównej bohaterki, który pewnego dnia nie wraca do domu o swojej ulubionej porze. Zaniepokojona właścicielka dowiaduje się, że czworonóg przebywa w tajemniczej ruderze zwanej nawiedzonym domem. Dziewczyna postanawia wejść do budynku i odnaleźć swojego pupila.


Staroświecki detektyw i pojmany robot

“A Detective Story” (“Opowieść detektywa”) to czarno-biała animacja nawiązująca do starych filmów kryminalnych i detektywistycznych. Nastrojowego charakteru dodaje jej narracja pierwszoosobowa prowadzona przez głównego bohatera: zdziwaczałego, staroświeckiego detektywa zmagającego się z problemami finansowymi. Mężczyzna, rozczarowany nudnymi zleceniami i niskimi zarobkami, rozważa możliwość zmiany zawodu. Porzuca jednak tę myśl, kiedy zostaje wynajęty do schwytania hakera… a raczej hakerki… o pseudonimie Trinity. Detektyw wie, że na temat Trinity krążą niesamowite legendy. “Matriculated” (“Zniewolony”) to próba alternatywnego spojrzenia na maszyny funkcjonujące w Realnym Świecie. Krótkometrażówka ukazuje poczynania pewnej kobiety - zapewne uczonej - pracującej na rzecz Syjonu. Bohaterka, działająca w porozumieniu ze swoimi współpracownikami, stara się złapać jednego z inteligentnych robotów. Przedsięwzięcie kończy się sukcesem. Grupa naukowców postanawia przeciągnąć maszynę na stronę ludzi, ale nie poprzez przeprogramowanie, tylko poprzez perswazję i dyplomację. Czy to również przyniesie pożądane efekty?


Tylko dla fanów

“Animatrix” jest cyklem przeznaczonym dla fanów “Matrixa”. Żeby zrozumieć, o co w nim chodzi, trzeba mieć już za sobą seans pierwszej części trylogii (a najlepiej - wszystkich trzech pełnometrażówek). Oczywiście, osoby, które “Matrixa” nie oglądały, również mogą sięgnąć po tę serię. Powinny jednak wiedzieć, że wiele rzeczy może być dla nich niejasnych. Z drugiej strony… dlaczego ludzie nieznający lub nielubiący trylogii Wachowskich mieliby się zdecydować na seans “Animatrixa”? Cykl animowanych krótkometrażówek nie obfituje w ubogacające treści. Jedyną jego wartością jest to, że rozwija niektóre wątki z “Matrixa” albo przedstawia je w zupełnie nowym świetle. Funkcją “Animatrixa” jest dostarczanie matrixofilom rozrywki i zaspokajanie ich fanowskiej ciekawości. Raczej nie ma w nim miejsca na realizowanie ambitnych, uniwersalnych celów. Jeśli szukamy bodźców do poważnych refleksji, możemy je znaleźć chyba tylko w “The Second Renaissance” i “Matriculated”. Jedynie w tych filmikach pojawiają się pytania o status sztucznej inteligencji i jej równorzędność względem ludzkiego umysłu. Tylko te produkcje pytają, czy maszyna może być pełnoprawnym obywatelem.


Krytyka polskiego tłumaczenia

Polskie tłumaczenie serii (opracowane na zlecenie TVN - ITI Film Studio) jest po prostu okropne. Zacznijmy od tytułów niektórych krótkometrażówek. “Odrodzenie” zmieniłabym na “Renesans”, żeby usunąć niepotrzebną wieloznaczność i zaznaczyć, że chodzi o odwołanie do epoki Renesansu: czasu podbojów, kolonizacji, antropocentryzmu i przyspieszonego rozwoju cywilizacyjnego. “Historię ucznia” poprawiłabym na “Historię Dzieciaka” (Michael Karl Popper bywa w fandomie określany jako Kid - Dzieciak). Tytuł animacji “Beyond” jest trudny do przełożenia na język polski, ponieważ “beyond” znaczy “poza (czymś)”. Zamiast zmyślonej nazwy “Nawiedzony dom” dałabym jednak coś bardziej odpowiadającego oryginałowi, np. “Poza systemem” lub “Poza kontrolą”. Najbardziej nietrafiony wydaje mi się przekład tytułu “Matriculated”. Imiesłów bierny “matriculated” to w dosłownym tłumaczeniu “immatrykulowany”. Wyraz “zniewolony” nie pasuje do tej krótkometrażówki, albowiem bohaterowie filmiku podkreślają prawo robota do wolności sumienia. Najgorsza jest pomyłka zawarta w treści przekładu “A Detective Story”: “Red Queen” (“Czerwona Królowa”) błędnie przetłumaczono na “Czarna Królowa“.


To wszystko, co mogę napisać na temat “Animatrixa”.
Decyzję o tym, czy warto obejrzeć ten cykl,
pozostawiam Szanownym Czytelnikom.


Natalia Julia Nowak,
23-27 lipca 2014 roku



PS. Informacja dla tych, którzy pragną wiedzieć, jak się nazywa utwór grany na końcu każdego odcinka serii. Otóż jest to kompozycja “Conga Fury (Animatrix Mix)” brytyjskiego zespołu Juno Reactor. Pełna lista utworów muzycznych wykorzystanych w “Animatriksie” znajduje się na stronie: http://en.wikipedia.org/wiki/The_Animatrix:_The_Album

29 lipca 2014   Dodaj komentarz
Film   filmik   film   recenzja   kultura   anime   matrix   fantastyka   animacja   animatrix   science-fiction   cyberpunk   japonia  

Tamtej jesieni serca chwyciły za broń

Tytuł: “Powstanie listopadowe 1830-1831”
Reżyseria: Lucyna Smolińska
Instytucja sprawcza: Telewizyjna Wytwórnia Filmowa “Poltel”
Rok realizacji: 1980
Rok premiery: 1980
Gatunek: fabularyzowany film dokumentalny



Duch patriotyzmu

Fabularno-dokumentalna produkcja telewizyjna trwająca prawie sto minut. Fascynująca podróż do czasów powstania listopadowego, zrealizowana z dużym rozmachem i z wykorzystaniem najrozmaitszych środków wyrazu. Dzieło, w którym przeszłość przeplata się z teraźniejszością, porywy serca konkurują z wezwaniami rozumu, a rzeczywistość nie tylko nie jest prosta, ale wręcz ulega nieustannej komplikacji. W tym filmie, a przynajmniej w jego warstwie fabularnej, nic nie jest stabilne ani oczywiste. Chociaż powietrze, którym oddychają postacie, wypełnione jest duchem patriotyzmu, do samego końca nie wiadomo, kto w tej historii ma słuszność, kto działa na korzyść Ojczyzny, a kto grzeszy szaleństwem, nieudolnością lub złą wolą. Każdy z bohaterów ma swoje racje. Każdy próbuje - zgodnie z własnym sumieniem i na miarę swoich możliwości - realizować idee patriotyzmu i honoru. Oczywiście, poszczególne postacie mają różne charaktery, światopoglądy, zdolności i doświadczenia życiowe. To zaś powoduje, że w ich gronie brakuje jednomyślności. Przysłowie mówi: “Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania”. Niestety, w tym przypadku prowadzi to do zguby.


Stu sześćdziesięciu desperatów

To, że działania bohaterów, a zwłaszcza autorów powstania, zakończą się klęską, zwiastują wszelkie znaki na niebie i ziemi. Od początku wszystko wskazuje na to, że rewolucja się nie powiedzie. Podchorążowie działają na dziko, gdyż nie zdołali wyłonić insurekcyjnego rządu. Data rozpoczęcia rebelii zmienia się wielokrotnie i w ostatniej chwili. Podpalenie browaru (sygnał do ataku) zostaje spartaczone i niezauważone przez mieszkańców Warszawy. Twórcy powstania są młodzi, niedoświadczeni, słabo uzbrojeni i przede wszystkim nieliczni. Tych romantycznych bojowników, owładniętych miłością do Ojczyzny, ale krótkowzrocznych i pozbawionych talentu organizatorskiego, jest tylko stu sześćdziesięciu. Ich jedynymi sojusznikami są młodzi intelektualiści (nie wiemy zbyt wiele na ich temat, ale można przypuszczać, że są to nadwrażliwi humaniści wychowani na “Cierpieniach młodego Wertera” Johanna Wolfganga von Goethego). Przerażająca jest sekwencja, w której rewolucjoniści maszerują ulicami stolicy, wzywając Polaków do walki i nie spotykając się z żadną reakcją. Śpiący warszawiacy nie słyszą nawoływań, a ci, którzy się przebudzili, zamykają okna, żeby się odizolować od hałasu.


Rozsądek - akt zdrady?

Podchorążowie, przemierzając uśpione miasto, mijają na swojej drodze kilku wysoko postawionych wojskowych. Błagają ich, żeby przyłączyli się do powstania. A właściwie: żeby stanęli na ich czele i poprowadzili ich dalej. Starsi, racjonalniejsi, bardziej doświadczeni żołnierze nie wykazują zainteresowania udziałem w rebelii. Czyżby nie byli polskimi patriotami? To trudne pytanie. Na pewno są to ludzie, którzy wiedzą, że w obecnych warunkach powstanie może tylko pogorszyć (i tak już tragiczną) sytuację Polski. Dla powstańców każdy głos sprzeciwu jest aktem zdrady wołającym o krwawą pomstę. Negatywne wypowiedzi dotyczące powstania nie jawią im się jako głosy rozsądku, tylko jako cynizm i antypatriotyzm, który musi zostać ukarany śmiercią. Powstańcy zabijają dowódców odmawiających udziału w insurekcji. Także tego, który nazywa ich mordercami (bo przecież podchorążowie strzelają do własnych, niewinnych rodaków). Buntownicy spotykają się z pozytywnym odzewem dopiero przy ulicy Długiej, gdzie duże grono warszawiaków popiera rebelię i jest gotowe w niej uczestniczyć. Rewolucja rozpętuje się na dobre, jednak zła passa wcale nie mija.


Nie budzić śpiącego smoka!

W dalszej części filmu mamy wiele scen ukazujących polityków. Sporo uwagi poświęca się Radzie Administracyjnej: instytucji sprawującej władzę wykonawczą w Królestwie Polskim (później organ ten przekształca się w Rząd Tymczasowy, a jeszcze później w Radę Najwyższą Narodową). Na jej czele stoi sędziwy, powszechnie szanowany i piekielnie inteligentny książę Adam Jerzy Czartoryski, przedstawiciel opcji konserwatywnej. Rada, chociaż marząca o niepodległości, odnosi się do powstania niechętnie, gdyż uznaje je za skazane na porażkę. Politykom, wchodzącym w skład Rady, zależy na zachowaniu status quo. Wiedzą oni, że w tym momencie dziejowym nie może być lepiej, ale może być znacznie gorzej. Gniew cara grozi bowiem represjami i utratą tej namiastki wolności, jaką jest Królestwo Polskie w obecnym kształcie. Czartoryski i jego ludzie starają się działać w taki sposób, żeby doprowadzić do sytuacji rodem z powiedzenia “i wilk syty, i owca cała”. Z jednej strony, umiarkowanie wspierają powstańców (skoro Polacy zdecydowali się walczyć, nie można ich zostawić na pastwę losu). Z drugiej - kombinują, co zrobić, żeby nie zbudzić śpiącego smoka, jakim jest car.


Wojna polsko-rosyjska

Zupełnie inną postawę prezentują członkowie Sejmu. W polskim parlamencie zasiada wielu ludzi porywczych, kłótliwych, upartych i przekornych, którym idea powstania bardzo się podoba i którzy chcą je uznać za ogólnonarodowe. Tak też się dzieje, a rząd (tzn. Rada Administracyjna) musi się do tego dostosować. Jakiś czas później Sejm doprowadza do detronizacji Mikołaja I. Ogłasza, że car nie jest już królem Polski. Dotknięty do żywego imperator decyduje się użyć siły do stłumienia powstania listopadowego. Wybucha wojna polsko-rosyjska, która przyniesie rewolucjonistom wiele zwycięstw, a która ostatecznie zakończy się tryumfem Mikołaja I. Z filmu Lucyny Smolińskiej dowiadujemy się, że w czasie omawianego powstania Polacy co najmniej dwukrotnie prosili o pomoc Francuzów. Jednym z argumentów, przytaczanych przez naszych rodaków, było to, że rebelia wybuchła m.in. dlatego, iż car planował wykorzystać polskie wojska do zdławienia rewolucji we Francji. Niestety, Francuzi odmawiają udzielenia Polakom pomocy. Ograniczają się jedynie do ciepłych słów. Paryżowi nie zależy bowiem na Polsce, tylko na poprawnych relacjach z Imperium Rosyjskim.


Chłopicki i Skrzynecki

W “Powstaniu listopadowym 1830-1831” ciekawie zostaje przedstawiony generał Józef Chłopicki. Widz przekonuje się, że Chłopicki był człowiekiem bardzo niezdecydowanym, zmiennym jak chorągiewka i działającym bez motywacji. Gdy słyszymy o nim po raz pierwszy, dowiadujemy się, że jest niesamowicie potrzebny, ale przepadł jak kamień w wodę. Potem zostajemy poinformowani, że Chłopicki nie za bardzo chce przyjąć oferowane mu stanowisko naczelnego wodza powstania. Robi to jakby dla św. Spokoju. Później jednak ogłasza się dyktatorem i domaga się od rządu nieograniczonej władzy. Jeszcze później podaje się do dymisji, ale po dwóch dniach powraca na swój urząd. Wyjątkowo chwiejny człowiek. Co się tyczy generała Jana Skrzyneckiego, poznajemy go jako kogoś, kto sprawia wrażenie zdolnego organizatora i wybitnego stratega. Kogoś, kogo insurekcja pilnie potrzebuje. Stanowczy, zdecydowany, pewny siebie… Pod koniec filmu jest już mężczyzną zasmuconym, upokorzonym i przytłoczonym licznymi klęskami. Jego optymizm, początkowo silny i niewzruszony, ostatecznie przemija i zostaje zastąpiony przez świadomość nadchodzącego upadku.


Historyzm maski?

Jeśli chodzi o głównego bohatera filmu, jest nim Maurycy Mochnacki, uczestnik i kronikarz powstania, teoretyk polskiego romantyzmu. To właśnie jego widzimy w pierwszej i ostatniej scenie. To on przemawia do widzów, tłumacząc im, czym jest Ojczyzna i dlaczego warto za nią walczyć. To on wyjaśnia odbiorcom, na czym polega wielkość naszego Narodu. Obok recytacji Mochnackiego - przejmującej, emocjonalnej, pełnej żaru i idealizmu - po prostu nie da się przejść obojętnie. I nie ma tu znaczenia to, czy oceniamy powstanie listopadowe jako konieczne, czy niepotrzebne. Swoją drogą, gdy się słucha końcowej wypowiedzi Mochnackiego, w której padają sformułowania “w obecnym położeniu”, “obłędnego systemu politycznego”, “ostatni ten akt Narodu Polskiego“ i “nagłe porwanie się ze snu“, odnosi się wrażenie, że filmowcy zastosowali historyzm maski. Czy bohater na pewno rozprawia o XIX wieku? A może jego słowa nawiązują do roku 1980? Pamiętajmy, że produkcja powstała w czasach pierwszej “Solidarności”. Kronikarz patrzy w obiektyw w taki sposób, jakby spoglądał widzom prosto w oczy. Jestem pewna, że mamy tutaj do czynienia z jakimś drugim dnem. Z ukrytym przesłaniem.


Bogactwo środków wyrazu

Jak już wspomniałam, w filmie Lucyny Smolińskiej wykorzystano wiele różnorakich środków wyrazu. Połowę dzieła stanowią, oczywiście, rekonstrukcje historyczne. Pozostała część produkcji to popularnonaukowa prezentacja faktów i próba ich wyjaśnienia. Mamy w filmie niewidzialnego narratora, który opowiada o wydarzeniach lat 1830-1831. Mamy narratora-reportera, który stoi z mikrofonem przed obiektywem kamery, a za jego plecami rozgrywają się spektakularne wydarzenia. Mamy liczne pieśni z czasów powstania listopadowego. Mamy dokumenty, pamiątki, rysunki i obrazy. Mamy papierową mapę, na której narrator pokazuje konkretne ulice i place Warszawy. Mamy animacje ze strzałkami pokazującymi ruchy wojsk polskich i rosyjskich. Mamy eksperta, docenta doktora, który przedstawia fakty i dokonuje ich interpretacji. Warto zauważyć, że cały film “Powstanie listopadowe…” był kręcony w wielu miejscach. Niektóre sceny zrealizowano dokładnie tam, gdzie działy się omawiane wypadki. Przykładowo, mamy w dziele scenę, w której przedstawiciele Rady Administracyjnej siedzą przy jednym stole. Później widzimy narratora-reportera obok tego samego, nieużywanego już stołu.


Fenomenalna produkcja!

Czytelnicy niniejszej recenzji zapewne spostrzegli, że film Lucyny Smolińskiej bardzo mi się podobał. Przypadła mi do gustu forma i treść produkcji. “Powstanie listopadowe 1830-1831” jest świetnie zrealizowane: dotyczy to zarówno części fabularnej, jak i dokumentalnej. Fragmenty rekonstruujące historię są porywające, perfekcyjnie zagrane, pełne dramatyzmu i zwrotów akcji. Fragmenty popularnonaukowe (szczególnie te, w których widzimy narratora-reportera) nie nudzą i nie usypiają. Wielką zaletą produkcji, którą wypada tutaj przywołać, jest rzetelność i wielowymiarowość. Osoby, które twierdzą, że tego typu filmy ukazują czarno-białą wizję świata, na pewno będą pozytywnie zaskoczone. Dzieło Lucyny Smolińskiej przedstawia argumenty obu stron sporu (tzn. zwolenników i przeciwników powstania). Mądre, szlachetne, godne respektu postacie występują zarówno w obozie rewolucjonistów, jak i konserwatystów. Smolińska nie rozstrzyga, która opcja ma słuszność. Pozostawia tę decyzję widzom. Ale czy powstanie listopadowe da się jednoznacznie ocenić? Ja sądzę, że nie. Wierzę jednak, że zrozpaczonym podchorążym należy się podziw i szacunek.

Podobnie jak powstańcom styczniowym i warszawskim…


Natalia Julia Nowak,
5-6 lipca 2014 roku

11 lipca 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   polska   historia   patriotyzm   film   recenzja   kultura   honor   niepodległość   romantyzm   powstanie listopadowe   dokument  
< 1 2 3 4 5 >
Njnowak | Blogi