• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Kategoria

Społeczeństwo, strona 3

< 1 2 3 4 >

Śmierć brzmi jak Joy Division

“…brzmi w patefonie
potężny śpiew umarłego”


Maria Pawlikowska-Jasnorzewska



Tytuł oryginalny: “Control”
Reżyseria: Anton Corbijn
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Australia, Japonia,
Stany Zjednoczone, Wielka Brytania
Gatunek: dramat, obyczajowy,
biograficzny, muzyczny



Bohater tragiczny

Dwugodzinny film “Control” w reżyserii Antona Corbijna (dystrybuowany w Polsce pod oryginalnym, niezmienionym tytułem) to twór prawdziwie międzynarodowy. Serwis Filmweb.pl podaje, że jest to dramat produkcji australijsko - japońsko - amerykańsko - brytyjskiej. Dla pełności obrazu należy dodać, że reżyser dramatu jest Holendrem, a jego audiowizualne dzieło traktuje o losach brytyjskiego wokalisty, który spotykał się z Belgijką, popełnił samobójstwo po seansie niemieckiego filmu[1] i przekreślił plany swojego zespołu dotyczące amerykańskiej trasy koncertowej. O kim mowa? Kto jest bohaterem filmu “Control”? Osoby, które interesują się tzw. klasyką rocka, zapewne już odgadły, że chodzi o Iana Curtisa: frontmana grupy Joy Division, jednego z tych artystów, dla których śmierć stała się przepustką do popkulturowej nieśmiertelności. Curtis został przedstawiony jako typowy bohater tragiczny. Z produkcji wynika, że każda decyzja, którą podjąłby ów człowiek, zakończyłaby się katastrofą. Czy droga życiowa, którą podąża postać, jest trudna i wyboista? Nie. Jest prosta, stroma i szybko wiedzie do zgonu. Ian Curtis odszedł w wieku 23 lat[2]. Ale jego sława już niebawem będzie dwa razy dłuższa.


Muzyka śmierci

Zanim przejdę do konkretów, spróbuję wyjaśnić, co mnie skłoniło do sięgnięcia właśnie po ten film. Nie jestem fanką Joy Division, więc teoretycznie nie powinnam być zainteresowana omawianym dramatem. W życiu zdarzają się jednak różne przypadki, czasem naprawdę dziwaczne. Pod koniec 2012 i na początku 2013 roku napisałam kilka artykułów o artystach i zespołach spod znaku New Romantic. Mój internetowy Przyjaciel, nacjonalistyczny publicysta Robert Larkowski, którego poznałam w czasach współpracy z Polską Partią Narodową i tygodnikiem “Tylko Polska”, nie był tym zachwycony. Twierdził, że New Romantic to badziewie, a jeśli chcę pisać o oldschoolowych formacjach, to powinnam raczej zająć się postpunkowym kwartetem Joy Division. Zachęcał mnie, żebym obejrzała film “Control” będący opowieścią o początkach tej niezwykłej grupy. Wspomniał o tym nawet w naszej ostatniej rozmowie telefonicznej. “Ostatniej” - bo niedługo potem zmarł. Została mi po nim tylko ta jedna prośba… Żebym obejrzała film “Control” i napisała artykuł o Joy Division. Myślę, że brytyjski kwartet już zawsze będzie mi się kojarzył z umieraniem. Posłuchajcie kiedyś jego piosenek. Oto, jak brzmi śmierć.


Reformatorzy kultury

O historii i znaczeniu zespołu Joy Division[3] pisze Michał Żarski w artykule “Joy Division od środka. Legendy pozostają wieczne. Recenzja” (wNas.pl). Publicysta twierdzi, że chociaż angielska grupa wydała tylko dwie płyty, wywarła ogromny wpływ na współczesną muzykę rozrywkową. Gdyby nie Joy Division, rozwój takich nurtów muzycznych, jak post punk, new wave czy gothic byłby znacznie utrudniony. Interesująca nas formacja działała ponad trzydzieści lat temu. Funkcjonowała od końca lat siedemdziesiątych aż do roku 1980. Mimo to, jej wpływy wciąż są wyczuwalne w twórczości wielu zespołów, nawet tych próbujących uchodzić za awangardowe. Polscy patrioci będą mile zaskoczeni, kiedy się dowiedzą, że pierwotna nazwa grupy brzmiała Warsaw (Warszawa). Niestety, piosenki nagrane pod tym szyldem nie zawsze są zaliczane do oficjalnej twórczości kwartetu. A szkoda, bo brzmią one inaczej niż jego nowsze utwory. Co więcej, stanowią dowód na punkowe korzenie formacji. Zdaniem Żarskiego, o związku Joy Division z ruchem punkowym świadczą również wybryki samych artystów i specyficzne zachowanie koncertowej publiczności. Ale na dwóch oficjalnych krążkach “punka po prostu nie ma”.


Prawdy i mity

Podobny obraz grupy Joy Division wyłania się z tekstu “Radość klasy robotniczej - nowa książka o Joy Division” Roberta Sankowskiego (Wyborcza.pl). Według dziennikarza, dokonania formacji nadal są inspirujące dla wielu muzyków. Brzmienie, z którym kojarzona jest twórczość zespołu, to “nowofalowy minimalizm (…) połączony z potężną dawką ukrytych pod chłodnymi dźwiękami emocji”. Do tego dochodzą “mroczne, sugestywne teksty, wbijające się w głowę linie gitary basowej, przytłaczający klimat, czarno-białe zdjęcia, nieustanny niepokój”. Mimo tych cech, które przywodzą na myśl gothic, punkowe pochodzenie Joy Division jest niezaprzeczalnym faktem. Łobuzerstwo, awantury, narkotyki, konflikty z instytucjami państwowymi… Omawiana formacja, chociaż uznawana za romantyczną i uduchowioną, wcale nie była tak nieskazitelna, jak mogłoby się wydawać. Sankowski, powołując się na książkę autorstwa basisty Joy Division, daje czytelnikom do zrozumienia, że “kapeli nie otaczała nieustannie aura posępnej zadumy”. Ponury wizerunek grupy, zwłaszcza jej wokalisty, “po części składa się z prawdy, po części jest to projekcja fanów, a po części samoreprodukująca się legenda”. Dzieło Antona Corbijna podtrzymuje ten mit.


Dekadent starej daty

Film “Control” rozpoczyna się krótkim prologiem wyprzedzającym właściwą akcję dramatu. W rzeczonym prologu przygnębiony Ian Curtis rozmyśla o swoim życiu. Myśli o przeszłości, przyszłości… No i teraźniejszości, nad którą całkowicie stracił kontrolę. Chwilę później wprowadzenie dobiega końca, a widz przenosi się w czasie do roku 1973. Poznajemy Iana jako siedemnastoletniego ucznia szkoły średniej. Bohater filmu jest chłopakiem wrażliwym, nieprzeciętnym, ale też skłonnym do popadania w zadumę i apatię. Zdecydowanie różni się od większości młodzieńców w jego wieku. Curtis przypomina modelowego romantyka, może nawet dekadenta z epoki modernizmu. Nie obchodzą go przyziemne problemy zwykłych ludzi, jego zainteresowania oscylują wokół sztuki, którą nie tylko kontempluje, ale również uprawia. Ian kocha muzykę i literaturę. Namiętnie słucha utworów Davida Bowie’ego (wielkiego awangardzisty lat siedemdziesiątych XX wieku). Często, niczym modernistyczny dandys, przyjmuje ekscentryczny wygląd. Stosuje prowokacyjny makijaż oczu (zupełnie jak Bowie. Później będą tak robić bywalcy klubu Blitz, ojcowie nurtu New Romantic[4]). Ian zna na pamięć wiersze wybitnych poetów. Sam pisze m.in. poezje i powieści.


W pocie czoła

Nastolatek mieszka w ubogiej części miasta Macclesfield. Robotnicze blokowisko, na którym spędza młodość, przywodzi na myśl ponure osiedle socrealistyczne. Chłopak, po zakończeniu edukacji, zostaje szeregowym funkcjonariuszem urzędu pracy. Pewnego dnia, wykonując swoje obowiązki, staje się świadkiem nieprzyjemnego zdarzenia: młoda petentka dostaje silnego napadu epilepsji. Ian jeszcze nie wie, że niedługo sam będzie przeżywał takie ataki… Mniejsza z tym. Bohater dramatu pracuje jako urzędnik, ale jego ambicje sięgają znacznie dalej. Curtis pragnie związać swoje życie ze sztuką. W 1976 roku dołącza - w charakterze wokalisty - do początkującego zespołu rockowego. Grupa Warsaw, która później zmienia nazwę na Joy Division, nie ma łatwego startu, ale robi wszystko, co tylko może, żeby zostać dostrzeżoną i docenioną. Muzycy budują swoją pozycję z ogromnym mozołem. Drobnymi kroczkami zmierzają do celu, nie zrażając się niepowodzeniami, które czasem bywają upokarzające. W końcu osiągają pewną sławę, lecz nie wiąże się ona z poprawą sytuacji materialnej. Formacja tworzy wszak muzykę niekomercyjną. Grono fanów, dla którego gra Joy Division, nie ma pojęcia, że względny sukces zespołu słono kosztuje.


Wielka choroba

Pewnej nocy Ian dostaje pierwszego zauważalnego ataku padaczki. Od tej pory jego życie staje się bardzo trudne, żeby nie powiedzieć: dramatyczne. Curtis wie, że ze względu na stan zdrowia powinien się oszczędzać. Będąc epileptykiem, winien unikać wysiłku, wcześnie chodzić spać itd. Lecz czy dla wschodzącej gwiazdy rocka nie jest to wyrok śmierci? Co z koncertami, wizytami w mediach, spotkaniami z publicznością? Tu nie chodzi tylko o karierę i samorealizację. Chodzi również o sztukę. Joy Division, jako grupa nowatorska i inspirująca, musi trwać. Zarówno słuchacze, jak i przyszłe pokolenia muzyków, mają swoje prawa. Ale to jeszcze nie wszystko. Chłopak, w trosce o własne zdrowie, powinien zachowywać spokój. Jednak… czy w przypadku nadwrażliwego artysty jest to w ogóle możliwe? I czy rezygnacja z uczuć nie miałaby destrukcyjnego wpływu na twórczość Joy Division? Przecież sekret tego zespołu tkwi w emocjonalności! Epilepsja, jako ciężka choroba, wiąże się z koniecznością zażywania leków. A leki mają skutki uboczne. Jak pogodzić kurację z karierą muzyczną i pracą urzędnika? Kto zagwarantuje, że medykamenty i sama padaczka nie pogłębią złego samopoczucia młodzieńca przeżywającego weltschmerz?


Dwie miłości

Epilepsja i farmaceutyki to paskudne sprawy. Ale to nie one popychają Iana Curtisa do samobójstwa. Kiedy Ian był nastolatkiem, w jego życiu pojawiła się miła i nieśmiała dziewczyna, Deborah Woodruff. Młodzi ludzie, dotknięci miłosnym szałem, zdecydowali się pobrać. Pan młody miał wówczas dziewiętnaście lat, a panna młoda - osiemnaście. Po przedwczesnym, nieprzemyślanym ślubie przyszło przedwczesne, nieprzemyślane rodzicielstwo. Zobaczmy… Debbie zachodzi w ciążę i rodzi córeczkę. Tymczasem Ian uświadamia sobie, że to, co wcześniej czuł do swojej wybranki, było tylko przelotnym uniesieniem. Większość “odkochanych” młodzieńców mogłaby w takiej sytuacji rozstać się z dziewczyną. Ale nie Curtis. Jego związek został wszak przypieczętowany ślubem i narodzinami dziecka. Ian zaczyna rozumieć, że znalazł się w potrzasku. Nie chce żyć z Debbie, nie chce być ojcem… Lecz jest już za późno. Sytuację komplikują problemy finansowe: chłopak kończy pracę w urzędzie, a działalność muzyczna nie przynosi mu odpowiednich zysków. Deborah musi pracować na pół etatu za marne grosze. Gdy sytuacja wydaje się beznadziejna, los wbija młodzieńcowi nóż w plecy. Bohater filmu poznaje intrygującą Belgijkę - Annik Honore.


Egoizm czy fatalizm?

Emile Durkheim, francuski socjolog drugiej połowy XIX wieku, wyróżnił cztery typy samobójstw: altruistyczne, anomiczne, egoistyczne i fatalistyczne. A jakim typem samobójstwa była śmierć Iana Curtisa? Czy było to samobójstwo egoistyczne? Curtis był przecież człowiekiem wyobcowanym, nieodnajdującym się w społeczeństwie. Odróżniał się nie tylko od zwykłych ludzi, ale także od pozostałych członków formacji Joy Division. Stracił dobry kontakt z żoną, nie nauczył się prawdziwie kochać córki, po pewnym czasie przestał nawet odczuwać satysfakcję związaną z karierą muzyczną. Uważał, że publiczność go nie rozumie. Że nie wie, jak wiele serca wkłada młody artysta w swoją działalność. I jak wiele go to kosztuje. A może zamach na własne życie, jakiego dokonał wokalista, był samobójstwem fatalistycznym? Curtis nie był do końca osamotniony. Chociaż oddalił się od swojej małżonki, zawsze mógł liczyć na jej wsparcie. Miał też rodziców i Annik (jedyną osobę, z którą potrafił znaleźć wspólny język). Trudno też czuć się opuszczonym, gdy się ma grono wiernych wielbicieli tudzież kolegów z zespołu i życzliwego menedżera. Istotą samobójstwa fatalistycznego jest poczucie znalezienia się w pułapce bez wyjścia. Czyż nie tak czuł się Ian?


Żona i kochanka

“Control” to dobry i ambitny film. Widać, że zarówno reżyser, jak i aktorzy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Odtwórcy głównych ról grają umiejętnie i przekonująco. Gdy się patrzy na Sama Rileya, zwłaszcza w scenach koncertowych, naprawdę odnosi się wrażenie, że to nadwrażliwy, mocno przeżywający muzykę, chory na padaczkę Ian Curtis. Samantha Morton portretuje Debbie jako uroczą, delikatną, niewinną dziewczynę, która pod wpływem trudnej sytuacji życiowej przeobraża się w dojrzałą, pragmatyczną, zatroskaną o rodzinę, ale wciąż czułą i ciepłą kapłankę domowego ogniska. Annik Honore, grana przez Alexandrę Marię Larę, nie wydaje się jednostką zdeprawowaną. W interpretacji Lary jest ona piękną, inteligentną, niezależną kobietą, która po prostu pojawia się w życiu głównego bohatera i towarzyszy mu w wielu sytuacjach, subtelnie go uwodząc. Obie postaci żeńskie, Deborah Curtis i Annik Honore, wyraźnie ze sobą kontrastują. Najwidoczniej chodziło tutaj o pokazanie dwóch odmiennych typów kobiecych: tradycjonalistki (żony, matki, domatorki) i kobiety wyzwolonej (pełniącej w tej opowieści funkcję femme fatale). Głównym bohaterem jest jednak Ian i to on musi wybrać jedną z tych dwóch różnych niewiast.


Aspekt formalny

Opowiadając o filmie “Control”, warto zwrócić uwagę na jego formę. Produkcja, chociaż nakręcona w 2007 roku, jest czarno-biała. Wybór takiej stylistyki może wynikać z kilku przyczyn. Po pierwsze: jest ona bardzo “klimatyczna”, podkreśla poważną problematykę i żałobną atmosferę dzieła. Po drugie: przytłaczająca większość fotografii Joy Division i Iana Curtisa faktycznie jest czarno-biała (możliwe, że wielu ludzi, myśląc o omawianym zespole, wyobraża go sobie w czerni i bieli. Ciekawe, na ile kolorystyka zdjęć bierze się z dążenia do zbudowania pewnego nastroju, a na ile z przestarzałej technologii przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych). Po trzecie: twórcą filmu jest Anton Corbijn, człowiek, który nakręcił czarno-biały teledysk do piosenki “Atmosphere” Joy Division (aczkolwiek zrobił to dopiero w roku 1988). W dziele “Control” wykorzystano wiele utworów muzycznych, nie tylko interesującej nas formacji. Piosenki z repertuaru Joy Division, które słyszymy w filmie, nie zawsze są nagraniami oryginalnymi. Oryginalna jest za to kompozycja “Warszawa” Davida Bowie’ego. To właśnie od niej kwartet Joy Division wziął swoją pierwotną nazwę (Warsaw). Utwór “Autobahn” grupy Kraftwerk także jest oryginalny.


Dywizja Uciech

Skąd się wzięła ostateczna nazwa zespołu - Joy Division? Słowa te można by przetłumaczyć jako “Dywizja Uciech”. W polskiej wersji językowej filmu “Control” (tłumaczenie: Małgorzata Nowicka. Opracowanie: Dorota Suske) zaproponowano przekład “Oddział Zabawy”. Otóż “Joy Division” to nawiązanie do instytucji opisanych w powieści “House of Dolls” (“Dom Lalek”) Ka-tzetnika 135633. Autor książki (polski Żyd, były więzień KL Auschwitz) ukazał w swoim dziele grupy żydowskich więźniarek zmuszane przez hitlerowców do prostytucji. Każda z tych grup była określana jako “Joy Division“. Jak nietrudno odgadnąć, nietypowa nazwa kapeli sprawiała, że jej członkowie byli czasem posądzani o propagowanie nazizmu. Oto, co na ten temat napisał basista formacji: “Uciskani, nigdy uciskający. Właśnie czegoś takiego szukaliśmy – punkowego i dekadenckiego. (…) Nie mieliśmy jednak pojęcia, w co sami się wpakowaliśmy” (P. Hook, “Nieznane przyjemności. Joy Division od środka”, tłum. Agata Wyszogrodzka. Cyt. za: Wirtualna Polska). Uwaga! W latach siedemdziesiątych pseudonazistowskie prowokacje nie były niczym nadzwyczajnym. Nawet Sid Vicious[5] (członek grupy Sex Pistols) i Siouxsie Sioux nosili niekiedy ubrania ze swastykami.


Anioły nie istnieją

Film “Control” powstał w oparciu o książkę “Joy Division i Ian Curtis. Przejmujący z oddali”, którą napisała Deborah Curtis. Dzieło Antona Corbijna przedstawia wersję wydarzeń rozpowszechnianą przez wdowę po wokaliście. Wypada wspomnieć, że Debbie była też współproducentką analizowanego dramatu. Czy to, co widzimy w filmie, jest zgodne z prawdą i z samą książką kobiety? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje Wojciech Orliński, autor artykułu “Miłość nas rozdzieli” (WysokieObcasy.pl). Dziennikarz weryfikuje, uściśla i uzupełnia informacje podane w “Control” i “Przejmującym z oddali”. Według Orlińskiego, wizja Annik Honore, bazująca na wyobrażeniu Debbie, ma niewiele wspólnego ze stanem faktycznym. Annik nie była elegancką, kokieteryjną damą, tylko nonkonformistyczną punkówą, chłopczycą nieprzywiązującą wagi do powierzchowności. W filmie “Control” nieprawidłowo została również sportretowana sama Deborah. Żona Iana Curtisa wcale nie była taka łagodna i anielska. Gdy dowiedziała się o zdradzie, zadzwoniła do Honore i obrzuciła ją wulgarnymi obelgami. Samemu Ianowi rozbiła zaś na głowie jego ulubioną płytę. Ale on też bywał agresywny. Podobno kiedyś oblał jej twarz alkoholem, wyszarpawszy z rąk kieliszek…


Most międzypokoleniowy

“Control” to film, który można polecić nie tylko melomanom i fanom Joy Division, ale także wszystkim, którzy pragną obejrzeć dobry dramat obyczajowy. Nawet osoby, które nie znają Joy Division (lub nie gustują w takiej muzyce) mogą znaleźć w tej produkcji coś wartościowego. Myślę, że jest to jedno z niewielu dzieł, które mogłyby oglądać wnuki razem z dziadkami. Wybryki młodzieży są tam ukazane w bardzo ograniczonym zakresie i stanowią tło dla wysuwających się na pierwszy plan wątków obyczajowych. “Control” to opowieść o błędach młodości, o zakładaniu rodziny, o problemach małżeńskich, o zdobywaniu środków na utrzymanie, o zdrowiu, o chorobie, o realizowaniu własnych marzeń, o rozpoczynaniu niepewnej kariery. Ten film mógłby być wspólnym tematem do rozmów dla zbuntowanych nastolatek (należących do różnych subkultur) i ich konserwatywnych babć (oglądających telenowele i czytających pisemka “o życiu”). “Control” jest produkcją dobrze zrealizowaną i zapadającą w pamięć. Podczas oglądania finałowej sceny można się nawet popłakać. Gdy Ian Curtis umiera, jego zwłoki zostają skremowane. Czarny dym, wydobywający się z komina, przywodzi na myśl Auschwitz. Czy ma to jakiś związek z nazwą zespołu Joy Division?


Pro memoria

Niniejszy artykuł dedykowany jest pamięci:
- Roberta Larkowskiego (1966-2013) - mojego internetowego Przyjaciela, wieloletniego publicysty tygodnika “Tylko Polska”, wiceprezesa Polskiej Partii Narodowej. Robert poprosił mnie kiedyś, żebym obejrzała film “Control” Antona Corbijna i napisała artykuł o formacji Joy Division. Żadne z nas nie wiedziało wówczas, że jest to jego ostatnia wola. Larkowski zmarł w przykrych okolicznościach. Chorował na cukrzycę, ale zanim odszedł, Internauci rozpuszczali plotki o jego rzekomym samobójstwie. Robert bardzo się nimi przejmował. Być może to właśnie one wpędziły go do grobu.
- Jacka Kosiora (1986-2014) - dwudziestoośmioletniego narodowca, czytelnika tygodnika “Tylko Polska”, naszego wspólnego internetowego Kolegi. Jacek i ja wspólnie wspominaliśmy zmarłego Roberta. Rok później zostałam już tylko ja. Kosior zginął tragicznie: nikt nie mógł tego przewidzieć ani temu zapobiec.
- Jacka Kardaszewskiego (1958-2014) - mojego internetowego Znajomego, bloggera i pisarza, doktora, byłego wykładowcy Politechniki Łódzkiej, który przejął ode mnie nazwę Narodowa SocjalDemokracja (uznał, że pasuje ona do jego własnych poglądów). Kardaszewski zmarł śmiercią samobójczą. Miał wiele poważnych problemów.
- Iana Curtisa (1956-1980) i Annik Honore (1957-2014).


Natalia Julia Nowak,
15-26 grudnia 2014 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi tutaj o dramat psychologiczny “Stroszek” w reżyserii Wernera Herzoga (RFN 1977). Pozwolę sobie przytoczyć fragment wywiadu, jakiego udzielił Zbigniew Libera Jakubowi Majmurkowi i Kubie Mikurdzie (“Libera: W kinie szukam sztuki” - KrytykaPolityczna.pl). ZL mówi: “Bardzo lubię też film ‘Stroszek’”. KM komentuje: “Po obejrzeniu którego Ian Curtis się zabił”. ZL wyjaśnia: “Miał powód! Ta ostatnia scena, gdy Stroszek, martwy (właśnie strzelił sobie w głowę), w indiańskim pióropuszu jeździ w kółko traktorem, który nie może się zatrzymać; a kurczak, rażony prądem przez zepsutą maszynę ciągle musi wykonywać swój chicken dance jest naprawdę dołująca”. Czy rzeczona scena faktycznie mogła wbić Curtisowi ostatni gwóźdź do trumny? Kurczak, zmuszany prądem do tańczenia, kojarzy się z kimś, kto musi robić dobrą minę do złej gry. Zwłaszcza z osobą publiczną, która musi udawać przed widownią, że jest szczęśliwa i niestrudzona (choć w rzeczywistości cierpi). Pogrążony w depresji wokalista mógł się czuć jak ten ptak, sztucznie zmuszany do bycia energicznym. Kolejna sprawa: rażenie żywej istoty prądem wiąże się z wywoływaniem drgawek. A drgawki są typowe nie tylko dla porażenia elektrycznego, ale również dla ataku epileptycznego.

[2] Ściśle mówiąc, miał 23 lata i 10 miesięcy. Dokładnie tyle, co ja teraz.

[3] Jednym z dowodów na to, że grupa Joy Division wniosła coś do światowej popkultury, jest fakt, iż jej piosenka “Love Will Tear Us Apart” znalazła się na “Liście standardów muzyki rozrywkowej i jazzowej” (Pl.wikipedia.org). Utwór nie tylko “przetrwał próbę co najmniej 20 lat”, ale również doczekał się niezliczonych coverów. Ten brytyjski evergreen był wykonywany m.in. przez Nicka Cave’a, The Cure, Bjork i U2. Angielska Wikipedia podaje, że istnieją także obcojęzyczne wersje przeboju. Są też utwory, które zawierają aluzje literackie do “Love Will Tear Us Apart”.

[4] Każdemu, kto zainteresował się tym tematem, polecam film “Kłopotliwy chłopak” (“Worried About the Boy”) z 2010 roku. Jest to telewizyjna biografia Boya George’a, wokalisty zespołu Culture Club, znanego z androgynicznego wizerunku. Produkcja nie jest żadnym arcydziełem, ale ciekawie pokazuje londyńską cyganerię artystyczną przełomu lat ‘70 i ‘80 XX wieku. Charakterystyczne stroje, makijaże i wzorce zachowań… Totalna fascynacja twórczością Davida Bowie’ego… A do tego narkotyki i rzucanie wyzwania tradycyjnemu społeczeństwu… Tak w skrócie można podsumować ten film.

[5] O Sidzie Viciousie (i jego kochance, Nancy Spungen) traktuje film “Sid i Nancy”.
Reżyseria: Alex Cox. Kraj produkcji: Wielka Brytania. Rok produkcji: 1986.

27 grudnia 2014   Dodaj komentarz
Muzyka   Film   Społeczeństwo   muzyka   depresja   samobójstwo   śmierć   film   recenzja   rock   rodzina   kultura   małżeństwo   cold wave   joy division   ian curtis   control   wielka brytania   epilepsja  

Sekrety sanitariuszki "Inki"

Autor: Piotr Szubarczyk
Tytuł: “Inka. Zachowałam się jak trzeba…”
Rok wydania: 2013
Miejsce wydania: Kraków
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy “Rafael”
Patroni medialni: “Gość Niedzielny”, “W Sieci”,
Fronda.pl, wNas.pl, Niezalezna.pl



Nie tylko dla katolików

Krótka, ale treściwa - takimi słowami można podsumować książkę “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka (nazwisko autora nie jest podane ani na okładce, ani na stronie tytułowej. Widnieje ono jednak pod wstępem zatytułowanym “Od autora”). 64-stronicowa pozycja ukazała się w 2013 roku nakładem Domu Wydawniczego “Rafael”. Chociaż wydawcą książki jest instytucja katolicka, a patronat medialny nad publikacją objęło kilka mediów prawicowych, nie jest ona przeznaczona wyłącznie dla katolików i prawicowców. Omawiana książka nie ma charakteru religijnego ani politycznego. Jest pozycją informacyjną: trochę dziennikarską, trochę popularnonaukową. No dobrze… Na podstawie kilku przesłanek da się wywnioskować, że jej autor sympatyzuje z “opcją smoleńską” (najsilniejszą z nich jest sformułowanie “to byłoby uczczenie […] poległego prezydenta” umieszczone na stronie 62). Mimo to, publikacja zawiera wiele ciekawych i wartościowych faktów, które mogą być przydatne także dla osób spoza kręgu prawicowo-katolickiego. Pozycja, wbrew pozorom, nie jest monotematyczna. Występuje w niej nie tylko wątek główny, ale również wiele wątków pobocznych.


Szeroka perspektywa

Wątkiem głównym jest - jak nietrudno wywnioskować z tytułu - życie, śmierć i upamiętnienie sanitariuszki Danuty Siedzikówny “Inki”, niespełna osiemnastoletniej ofiary stalinowskich represji, zaliczanej do panteonu Żołnierzy Wyklętych. Historia “Inki” (1928-1946) nie jest jednak wyrwana z kontekstu. Szubarczyk przedstawił ją na tle 5 Wileńskiej Brygady AK, skądinąd bardzo precyzyjnie zarysowanym (nastolatka działała w oddziale podporucznika Zdzisława Badochy “Żelaznego“, który z kolei był podwładnym majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki“). Autor ukazał również Siedzikównę na tle środowiska społecznego, które ukształtowało jej patriotyczny i antykomunistyczny światopogląd. Zwrócił uwagę na tragiczne dzieje i niepodległościowe tradycje rodziny bohaterki. Szubarczyk nie omieszkał się napisać także o tym, co dzisiaj (w III RP) dzieje się z pamięcią o “Ince” i innych Żołnierzach Wyklętych. Omawiana książka, chociaż przygotowana starannie i rzetelnie, nie jest do końca wolna od emocji i prywatnych komentarzy autora. Szubarczyk używa niekiedy mocnych sformułowań, ocenia postępowanie różnych osób, przedstawia własne pomysły dotyczące uczczenia Żołnierzy Wyklętych.


Aspekt formalny

Pisząc o książce “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka, nie należy zapominać o formie. A ta robi wrażenie. Pozycja została opublikowana w formacie A4. Co więcej, wydano ją w twardej oprawie. Okładka książki prezentuje się bardzo dobrze. Widzimy na niej duże, czarno-białe, lekko przechylone, jakby wyjęte z albumu zdjęcie legitymacyjne Danusi Siedzikówny. Znajduje się ono na tle kolorowego fotomontażu. Dolną część tego fotomontażu stanowi pokolorowana fotografia szwadronu Zdzisława Badochy “Żelaznego” (wśród uwiecznionych żołnierzy jest sanitariuszka “Inka”). Górną część - zdjęcie lasu, wysokich drzew. Tytuł publikacji zapisano w następujący sposób: wielki, biały napis “INKA”, a pod nim nieduży, biały podtytuł “Zachowałam się jak trzeba…”. Po obu stronach słowa “INKA” znajdują się polskie flagi. Spójrzmy teraz na środek książki. Dziełko Szubarczyka wydrukowano na wysokiej jakości kredowym papierze. Strony są gładkie, lśniące, pachnące i kolorowe (pergaminowe z ciemnymi marginesami). Książka obfituje w zdjęcia, grafiki i skany różnorakich dokumentów. Takie wydanie idealnie nadaje się na prezent. Z pewnością przypadnie do gustu sentymentalistom.


Z pierwszej ręki

Przejdźmy jednak do treści publikacji, bo to ona jest tutaj najważniejsza. Piotr Szubarczyk, pracując nad swoją książką, korzystał z wielu zróżnicowanych źródeł. Najbardziej wartościowe są informacje, które autor otrzymał “z pierwszej ręki” - od świadków życia i śmierci Danuty Siedzikówny. Jedną z osób, do których dotarł twórca publikacji, był ksiądz Marian Prusak. Człowiek ten, gdański kapelan wojskowy, wysłuchał ostatniej spowiedzi Danki i podporucznika Feliksa Selmanowicza “Zagończyka” (żołnierza straconego razem z sanitariuszką). Polski ksiądz doskonale zapamiętał głęboki smutek Selmanowicza i wyjątkowy spokój Siedzikówny. Ostatni raz towarzyszył im… już na samym końcu, w chwili egzekucji. Podobno duchowny nie był w stanie patrzeć na tę drastyczną scenę. Zorientował się jednak, że za pierwszym razem rozstrzelanie się nie powiodło i że musiano je powtórzyć. Inne osoby, z którymi rozmawiał Szubarczyk, to m.in. Wiesława Siedzik-Korzeniowa (siostra Danusi), Wanda z Górskich Artwichowa (przyjaciółka bohaterki) i Jerzy Łytkowski (człowiek, który obserwował “Inkę” udającą się na ostatnią wyprawę po lekarstwa). Ich wiedza, pochodząca z osobistego doświadczenia, jest nieoceniona.


Zwyczajna-niezwyczajna

Danuta Siedzikówna “Inka” urodziła się w Guszczewinie/Huszczewinie koło Narewki. Pochodziła z rodziny, która dużo wycierpiała za działalność niepodległościową. Ojca dziewczyny dwukrotnie (w czasach carskich i bolszewickich) wywożono w głąb Rosji. Matka Danki została aresztowana i poddana torturom przez gestapo. Widok skatowanej kobiety - rannej, z wybitymi zębami - był dla Siedzikówny traumatycznym przeżyciem. Doświadczenia najbliższych (i poczucie obowiązku wobec nich) przesądziły o drodze życiowej samej Danusi. Ale “Inka” nie była tylko bohaterką walki o suwerenną Polskę. Była również… zwyczajną dziewczyną. Miała swoje marzenia i problemy. Wielkim zmartwieniem Danki, które towarzyszyło jej przez całe życie, było zniekształcenie lewej części twarzy. Siedzikówna, której podczas narodzin uszkodzono mięśnie, miała “usta ściągnięte w nienaturalnym grymasie i lekko wklęśnięty policzek” (s. 6). Złośliwi rówieśnicy często szydzili z jej nieszczęścia. Danusia wiedziała jednak, że gdy skończy osiemnaście lat, będzie mogła się poddać specjalnej operacji. Niecierpliwie czekała na te urodziny. Ale ich nie doczekała. Została zabita sześć dni przed swoją “osiemnastką”. Gorzka ironia losu.


Czy wiecie, że…?

Zarówno Danka, jak i jej siostry (Wiesia i Irenka) były bardzo zdolnymi uczennicami. Mieszkały tak daleko od szkoły, że musiały do niej dojeżdżać konno. Wiesława Siedzik-Korzeniowa zapamiętała, że wszystkie trzy “wskakiwały na konia z płotu, bo były za małe, żeby wsiadać normalnie” (s. 12). Danusia Siedzikówna miała w swoim życiu kilka bliskich koleżanek. Jedną z nich nazywano “Inką”. I to właśnie na jej cześć przyszła Żołnierka Wyklęta przyjęła swój słynny pseudonim. Działalność konspiracyjna, jaką prowadziła Siedzikówna, wymagała posługiwania się fałszywymi nazwiskami. Nasza bohaterka była więc również znana jako “Danuta Obuchowicz” i “Ina Zalewska”. Konspiracja działała tak dobrze, że podporucznik Olgierd Christa “Leszek” (dowódca Danusi, następca “Żelaznego”) dopiero w III Rzeczypospolitej dowiedział się, jak brzmiało prawdziwe nazwisko “Inki”. Niestety, było już za późno. Christa zdążył bowiem ufundować tablicę pamiątkową, na której widniało nazwisko “Danuta Obuchowicz”. Siedzikówna miała uzdolnienia muzyczne. Grała na gitarze, śpiewała solo w kościele. W noc aresztowania uczyła swoje przyjaciółki nowej pieśni. Był to patriotyczny utwór ze słowami Andrzeja Trzebińskiego.


Pamięć i prawda

Dzieje Danuty Siedzikówny “Inki” wcale nie zakończyły się w momencie śmierci. Dankę spotkało to samo, co wielu innych akowców: była obrażana i zniesławiana w komunistycznych mediach. Próbowano z niej zrobić bandytkę i terrorystkę. Krzywdząca propaganda, rozpowszechniana przez środki masowego przekazu, brzmiała tym bardziej niedorzecznie, że Siedzikówna nigdy nie walczyła z bronią w ręku. Była tylko sanitariuszką… I to w typie “dobrej Samarytanki”. Zdarzało jej się pomagać nie tylko własnym kompanom, ale również rannym milicjantom. Wiesława Siedzik-Korzeniowa przez wiele lat obawiała się, że pamięć o jej siostrze całkowicie zaginie. Tak się jednak nie stało. Po upadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pamięć i prawda o “Ince” zaczęły wychodzić na światło dzienne. Już w 1990 roku wyrok śmierci, wydany na niewinną sanitariuszkę, został oficjalnie unieważniony. Prawdziwa sława Danuty Siedzikówny “Inki” zaczęła się w XXI wieku. W 2001 roku nazwano jej imieniem skwer w Sopocie. W 2009 roku Danusia stała się patronką Szkoły Podstawowej w Podjazach, a rok później - Gimnazjum nr 2 w Ostrołęce. W 2012 roku umieszczono jej popiersie w krakowskim parku Jordana.


Brygada “Łupaszki”

Przyjrzyjmy się teraz 5 Wileńskiej Brygadzie AK: formacji wojskowej, w której służyła Siedzikówna. Antykomunistyczny oddział partyzantów powstał jeszcze w czasie drugiej wojny światowej (w 1943 roku). Wszystko zaczęło się od partyzanckiego oddziału Antoniego Burzyńskiego “Kmicica”. Oddział ten próbował współpracować z Sowietami, towarzysząc im w walce z niemieckim okupantem. Ale Sowieci zdradzili swoich polskich kolegów. Część z nich wymordowali, a z pozostałej części utworzyli marionetkową jednostkę “ludową”. Tryumf stalinowców nie trwał długo, gdyż jednostka szybko się rozpadła, a na jej gruzach powstała antykomunistyczna i antysowiecka partyzantka. Tą partyzantką była 5 Wileńska Brygada AK z majorem Zygmuntem Szendzielarzem “Łupaszką” na czele. Oddział prowadził liczne akcje przeciwko Sowietom i ich sprzymierzeńcom. Po oficjalnym zakończeniu wojny żołnierze nie porzucili swoich zmagań. Wierzyli, że sytuacja, jaka panowała na Kresach Wschodnich, jest tylko stanem przejściowym. Niestety - mimo optymizmu i zaangażowania - przegrali. Sam Zygmunt Szendzielarz został aresztowany w 1948 roku. Trzy lata później odebrano mu życie, skazawszy go uprzednio na 18-krotną karę śmierci.


Dodatek - płyta DVD

Grzechem byłoby nie wspomnieć o fakcie, że do ekskluzywnego (i chyba jedynego) wydania książki “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka dołączono płytę DVD z telewizyjnym spektaklem “Inka 1946”. Jest to sztuka Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. Widowisko zostało zrealizowane w 2006 roku przez Telewizję Polską. W rolę Danuty Siedzikówny wciela się Karolina Kominek-Skuratowicz. Warto wiedzieć, że jest to aktorka z mojego miasta, Starachowic. O samym spektaklu pisać nie będę, gdyż zrecenzowałam go już pół roku temu (moja recenzja jest dostępna w Internecie. Wystarczy jej dobrze poszukać). Przytoczę za to słowa, które umieszczono na okładce plastikowego pudełka: “Wzruszający spektakl o heroizmie i poświęceniu młodej dziewczyny, która za marzenia o niepodległej Polsce zapłaciła najwyższą cenę…”. A teraz ciekawostka. Konsultantem historycznym, który pomógł w realizacji widowiska, jest sam Piotr Szubarczyk. Jak się okazuje, książka “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” i spektakl “Inka 1946” mają wiele punktów wspólnych. Oba dzieła bazują na wiedzy tego samego historyka. Myślę, że pozycję książkową można uznać za uzupełnienie spektaklu.


Polscy Spartanie

Gorąco zachęcam do lektury książki i seansu widowiska. Papierowa publikacja z pewnością poszerzy wiedzę Szanownych Czytelników. Spektakl okaże się zaś dostarczycielem wzruszeń i refleksji. Dzieje Żołnierzy Wyklętych - nie tylko Danusi Siedzikówny - to ciekawy, ważny i popularny temat. Historie poruszające i inspirujące… Ale czy na pewno motywujące? Jeśli chodzi o mnie, uważam je za przypadki niesamowicie pesymistyczne, wręcz potwierdzające fatalistyczną historiozofię. Czy to nie jest tak, że w ostatecznym rozrachunku sprowadzają się one do morału: “Możesz się starać, ale i tak nic z tego nie wyjdzie”? Mimo wszystko, Żołnierzom Wyklętym należy się podziw i szacunek za postawę spartańską. Trzystu greckich wojowników, o których wspominają źródła starożytne, również nie miało szans na zwycięstwo. A jednak walczyli oni do końca - zaciekle i niestrudzenie, wykazując się męstwem i patriotyzmem. Tacy sami byli Żołnierze Wyklęci. Zamiast przewagi nad wrogiem mieli szlachetne intencje i idealistyczne dusze. Partyzanci z 5 Wileńskiej Brygady AK walczyli na Kresach Wschodnich jak Grecy pod Termopilami. Byli, można by rzec, polskimi Spartanami. I to jest fascynujące. O tym trzeba pamiętać.


Natalia Julia Nowak,
23-29 listopada 2014 r.


PS.
Wszystkim, którzy zainteresowali się dziejami 5 Wileńskiej Brygady AK, polecam cykl powieści historycznych Jana Stanisława Smalewskiego: “Pod komendą Łupaszki”, “Żołnierze Łupaszki”, “U boku Łupaszki” i “Więzień Kołymy” (książki, wydane przez Oficynę Wydawniczą “Mireki”, nie są ponumerowane, ale właśnie w takiej kolejności należy je czytać, żeby zachować chronologię wydarzeń). Głównym bohaterem serii jest porucznik Antoni Rymsza “Maks” - jeden z ocalałych łupaszkowców. Smalewski stworzył swoje dzieło na podstawie osobistych rozmów z Rymszą. Warto zajrzeć do tych książek, choćby po to, żeby poznać realia historyczne, w których działała Danuta Siedzikówna “Inka”.

30 listopada 2014   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   patriotyzm   recenzja   książka   kultura   prl   niepodległość   suwerenność   komunizm   polska rzeczpospolita ludowa   inka   danuta siedzikówna   żołnierze wyklęci   antykomunizm  

Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?...

“Wylewałam łzy, dopóki nie wyschły
Ale cierpienie pozostało takie samo (…)
Sprawię, że będą krwawić u mych stóp (…)
Jeden po drugim - byli zaskoczeni”


Within Temptation - “The Promise”
(tłum. Natalia Julia Nowak)




Dyskusje i kontrowersje

“Elfen Lied” (“Elfia Pieśń“) to japoński serial animowany przeznaczony dla starszych nastolatków i młodych dorosłych w wieku studenckim. Anime, wyreżyserowane przez Mamoru Kanbego, opiera się na motywach mangi, którą stworzył Lynn Okamoto. Przeglądając internetowe dyskusje, poświęcone omawianej produkcji, nabrałam przekonania, że jest ona owiana swoistą legendą. Serial animowany wzbudza skrajne emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Jedni uznają go za arcydzieło, utwór wybitny pod względem formy i treści. Inni mieszają go z błotem, nie pozostawiając na nim suchej nitki. Komentatorzy “Elfen Lied” zwracają szczególną uwagę na kilka aspektów anime. Tym, co podkreśla się najczęściej, jest niebywała brutalność serialu, przesycenie scenami krwawych rzezi i okrutnych okaleczeń. Jeśli chodzi o mnie, muszę przyznać, że “Elfen Lied” to najbardziej sadystyczna animacja, jaką widziałam od czasu “Happy Tree Friends”. Drugim aspektem serialu, o którym dużo się pisze, jest jego głębia psychologiczna i skomplikowana problematyka moralna. To również muszę potwierdzić. Zaburzenia psychiczne, ekstremalnie trudne decyzje… Produkcja nie stroni od takiej tematyki.


Łzawa opowiastka?

“Elfen Lied” liczy łącznie czternaście odcinków. Trzynaście z nich to serial właściwy, a jeden - dodatek uzupełniający dzieło (opublikowany osobno, rok po premierze anime). Nie będę ukrywać, że do oglądania serialu podeszłam z lekkim sceptycyzmem. Pierwsze cztery odcinki tylko potwierdzały moje uprzedzenia. Odnosiłam wrażenie, że oglądam produkcję adresowaną do “mrocznych nastolatek”, które słuchają gotyckiego rocka, piszą smutne wiersze, czują się niezrozumiane i przeżywają uczucie weltschmerz. Od piątego odcinka zaczęłam stopniowo przekonywać się do tej animacji. Dotarło do mnie, że “Elfen Lied” to coś więcej niż płaczliwa opowiastka przetykana makabrą i erotyką. Stwierdziłam, że zawarty w serialu psychologizm wcale nie jest tak powierzchowny, jak mi się początkowo wydawało. Bohaterowie opowieści naprawdę mają swoje sekrety, często nieznane dla nich samych, albowiem wyparte ze świadomości (amnezja dysocjacyjna). Postacie negatywne, które początkowo jawią się jako czarne charaktery, okazują się niekiedy ludźmi obciążonymi wyrzutami sumienia i próbującymi wybrać “mniejsze zło“. W świecie przedstawionym jest też sporo hipokryzji i zakłamania.


Intrygująca i uzależniająca

Anime, o którym rozmawiamy, jest historią intrygującą i uzależniającą. Jeśli nie zniechęcimy się po pierwszym odcinku, ze zdumieniem odkryjemy, że opowieść nas “wciągnęła” i że koniecznie musimy poznać jej dalszy ciąg. Serial zawiera wiele zwrotów akcji, a jego wątki plączą się ze sobą w taki sposób, że widz nie może się doczekać momentu rozwiązania poszczególnych zagadek (produkcję ogląda się bardzo szybko!). Ze śledzeniem “Elfen Lied” jest tak jak z wchodzeniem do morza. Najpierw zimno, nieprzyjemnie… Człowiek ma ochotę uciec i już tam nie wrócić… Ale potem coś się zmienia: chłód przestaje być odczuwalny, a zabawom w morskiej wodzie nie ma końca. Ze względu na to, że serial ma taką, a nie inną strukturę, powstrzymam się od dokładnego streszczenia jego fabuły. Nie chcę psuć zabawy osobom, które jeszcze go nie oglądały. Napiszę tylko, jak się ta historia zaczyna, a potem przejdę do opisu jej “drugiego dna” i stawianych przez nią pytań. Spróbuję pokazać, jakie problemy etyczne, społeczne i psychologiczne kryją się za fikcyjnym scenariuszem. Zamiast skupić się na tym, kto i w którym momencie ginie, skoncentruję się na odniesieniach do realnego życia.


Demon z laboratorium

Pierwszy odcinek zaczyna się, oczywiście, czołówką, która przez wielu widzów jest oceniana jako arcypiękna i artystyczna. Składają się na nią głównie przerobione obrazy Gustava Klimta, pełne nagości, pasji i pożądania. W tle słychać spokojną, patetyczną, religijną pieśń śpiewaną operowym głosem. Gdy nastrojowe intro się kończy, zostajemy brutalnie i bez ostrzeżenia wrzuceni w sam środek piekła. Pierwszym ujęciem, które widzimy, jest odcięta męska ręka, leżąca w kałuży krwi i ruszająca się wskutek unerwienia. Chwilę później dowiadujemy się, co się stało… a raczej dzieje. Jesteśmy w jednym z japońskich ośrodków badawczych. Jakaś dziwna, unieruchomiona postać masakruje strażników siłą własnego umysłu. Zdobywa nawet klucze i wydostaje się z dobrze zabezpieczonego pomieszczenia. Istota - wyglądająca jak młoda, naga kobieta w metalowym hełmie - powoli idzie przed siebie. Każdego, kto staje na jej drodze, ćwiartuje lub rozrywa, nawet go nie dotykając. Chociaż w jej stronę wystrzeliwane są setki kul, żadna nie wyrządza jej najmniejszej krzywdy. Krwawej jatce, widocznej na ekranie, towarzyszy czołówkowa pieśń, tym razem wykonywana w stylu chorału gregoriańskiego.


Różowowłosa nieznajoma

Okrutnej postaci udaje się wyjść z budynku. Ostatnią nadzieją na to, że uda się ją zlikwidować, jest strzał z ciężkiej broni przeciwpancernej. Kula trafia istotę w głowę, ale nie zabija jej, tylko sprawia, że postać spada z urwiska do wody (laboratorium znajduje się bowiem na wyspie). Kolejna scena rozgrywa się już w zupełnie innym miejscu. Maleńka stacja kolejowa… Słońce, woda, zieleń i kwitnące wiśnie… Niedaleko stacji, na schodach, spotykają się dwie osoby, które niedawno ukończyły szkołę średnią i wybierają się na pierwszy rok studiów. To Kouta i Yuka - kuzynostwo. Chłopak i dziewczyna wdają się w krótką pogawędkę, a potem idą pospacerować po plaży. Sielankowy nastrój zostaje przerwany przez coś niecodziennego. Młodzi ludzie spostrzegają w oceanie nagą, różowowłosą dziewczynę z niewielkimi rogami na głowie. Widzą, że jest ranna i postanawiają jej pomóc. Nieznajoma wykazuje objawy utraty pamięci. Sprawia również wrażenie osoby głęboko upośledzonej, gdyż zachowuje się jak dwuletnie dziecko. Kouta i Yuka zabierają ją do siebie. Nie wiedzą, że ich nowa przyjaciółka to demoniczna uciekinierka, która wskutek obrażeń doznała rozdwojenia jaźni.


Dicloniusy i wektory

W toku akcji okazuje się, że różowowłosa dziewczyna (nazywana przez Koutę i Yukę “Nyu”) to groźna Lucy[1], przedstawicielka rasy Dicloniusów. Dicloniusy są istotami spokrewnionymi z ludźmi, ale różniącymi się od nich pod kilkoma względami. Dzięki rogom, które mają na głowie, mogą korzystać z wektorów: dodatkowych, niewidzialnych, kilkumetrowych rąk. Stworzenia rodzą się z rodziców zarażonych wirusem wektora, a więc takich, którzy zostali dotknięci niewidoczną ręką Dicloniusa. Naukowcy nie wiedzą o nowej rasie zbyt wiele. Ustalili jednak, że gdy tajemnicze istoty zostają sprowokowane lub czują się zagrożone, popadają w morderczy nastrój i bez skrupułów masakrują ludzi. Ta szczątkowa, powierzchowna wiedza jest podstawą bardzo radykalnej polityki wobec Dicloniusów. Ilekroć rodzi się dziecko posiadające lub podejrzewane o posiadanie syndromu Dicloniusa, jest ono izolowane od społeczeństwa i najczęściej poddawane eutanazji. Pojedynczym mutantom daruje się życie, ale za cenę umieszczenia w ośrodku badawczym i poddania drastycznym eksperymentom naukowym[2]. Większość uratowanych odmieńców spędza w takich warunkach całe życie.


Prewencyjne zabójstwa

I tutaj pojawiają się trudne pytania. Czy taktyka, podejmowana względem Dicloniusów, jest słuszna? Wyobraźmy sobie, że mamy niemowlę o cechach Dicloniusa. Co należy z nim zrobić? Przecież istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że w przyszłości zamorduje ono mnóstwo ludzi. Czy najlepszym wyjściem jest uśmiercenie takiego dziecka? Mówi się, że lepiej, aby zginął jeden człowiek niż cały naród[3]. Z drugiej strony… Jak można zabić bezbronną istotkę, która nic złego nie uczyniła? Czy to jest etyczne? Poza tym, wcale nie jest przesądzone, że nowonarodzony mutant zostanie masowym mordercą. Znany jest przypadek Dicloniusa, który nikogo nie zabił, ponieważ od urodzenia był odpowiednio prowadzony. Czy można skazać kogoś na śmierć na podstawie jego genów? Czy wolno wydać wyrok, kierując się tym, co może się wydarzyć, a nie tym, co faktycznie się wydarzyło? Jasne, można ocalić odmieńca i oddać go do laboratorium. Ale czy to rzeczywiście słuszne rozwiązanie? Czy życie w bólu i poniżeniu jest lepsze od spokojnej śmierci? Może lepiej pozwolić komuś umrzeć niż skazać go na nieustanne męki? Podobne pytania zadajemy sobie w przypadku aborcji, eutanazji i eugeniki[4].


Geny czy wychowanie?

Kolejna sprawa: rola wychowania i socjalizacji. Jak przekona się każdy, kto obejrzy “Elfen Lied”, rasa Dicloniusów jest z natury łagodna i przyjazna. No i wrażliwa. Dużo, dużo, dużo wrażliwsza od rasy ludzkiej. Młody mutant, który nie został jeszcze skażony okrucieństwem świata, to istota empatyczna i kochająca. Owszem, Dicloniusy mają w genach tendencję do urządzania masakr. Ustaliliśmy już jednak, że jeśli są właściwie prowadzone, to ich złowrogie instynkty mogą zostać całkowicie zneutralizowane. Myślę, że można uznać ten motyw za metaforę dobrych i złych skłonności tkwiących w każdym człowieku. To, jakimi ludźmi będziemy, w dużej mierze zależy od naszych doświadczeń życiowych. Jeśli dziecko od urodzenia będzie kochane, szanowane i dobrze traktowane, prawdopodobnie rozwinie się jasna strona jego osobowości. Jeśli jednak będzie upokarzane, niedoceniane i zastraszane, najpewniej zakiełkuje w nim resentyment. Sprawa z Dicloniusami zmusza nas do rozważań o charakterze kryminologicznym. Dlaczego ludzie zostają przestępcami? Czy zależy to od ich genów, czy od tego, w jakim środowisku się znaleźli lub wychowali? A jak to jest z potomkami zbrodniarzy?


Słuszny gniew

Analizowane anime pokazuje również, do czego może prowadzić opieranie się jedynie na statystykach, bez sprawdzania, co te statystyki oznaczają i z czego wynikają. Socjologowie powiedzieliby, że jest to apel o uzupełnianie danych ilościowych danymi jakościowymi. Eksterminacja mutantów, ukazana w japońskiej produkcji, wynika właśnie z ograniczania się do statystyk. Dane ilościowe, z których korzystają serialowi naukowcy, wskazują, że Dicloniusy często zabijają, i to wyłącznie ludzi. Nie uwzględniają jednak faktu, że mordercze skłonności odmieńców nie objawiają się bez powodu. Dicloniusy manifestują swoją ciemną stronę, kiedy zostają do tego doprowadzone wskutek jakiejś krzywdy. Swoimi ofiarami czynią ludzi, bo tylko ludzie potrafią krzywdzić świadomie, umyślnie i konsekwentnie. Stworzenia, które urządzają krwawe jatki w laboratoriach, nie posuwałyby się do takich skrajności, gdyby nie były długotrwale więzione i torturowane. Gehenna, przeżywana przez Dicloniusy, wydaje się tak straszna, że gdy nieszczęsnym istotom puszczają hamulce, jest to całkiem zrozumiałe. Bywa, że ktoś, kto doświadcza zła, sam tym złem nasiąka. Upodabnia się do swoich dręczycieli.


Wezwanie do tolerancji

Serial animowany “Elfen Lied“ zawiera jeszcze więcej poruszających treści i moralnego niepokoju. Pozwolę sobie zrezygnować z ich dokładnego omówienia, żeby oszczędzić Czytelnikom spoilerów. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest głównym przesłaniem dzieła, odpowiedziałabym, że zachęta do akceptacji inności. Z analizowanej produkcji przebija sprzeciw wobec ksenofobii i prześladowania ludzi za cechy, na które nie mają oni wpływu (np. wrodzone deformacje). Anime zawiera subtelne aluzje do pewnych koncepcji rasistowskich. Są w nim postacie popierające ideę wymordowania całej rasy Dicloniusów (można to porównać do ludobójstwa, zorganizowanego unicestwiania populacji posiadającej określoną cechę). Trafiają się również bohaterowie uznający Dicloniusy za wyższą formę ewolucji i głoszący konieczność wyeliminowania ludzkości. Innymi poważnymi problemami, zasygnalizowanymi w japońskiej produkcji, są nadużycia seksualne, takie jak gwałt, molestowanie czy pedofilia. Motyw skrzywdzonej dziewczynki, która nadal miłuje swoich bliźnich, udowadnia, że nie wszystkie ofiary stają się katami. Czasem własne cierpienie uwrażliwia nas na krzywdę innych.


Coś dla konspiracjonistów

Teraz coś z zupełnie innej beczki. Uważam, że serialem “Elfen Lied” powinni się zainteresować teoretycy spiskowi. Zacznijmy od tego, że w produkcji pojawia się niekiedy masoński gest “triad sign“ - palec serdeczny przylegający do środkowego. Fakt, że ten gest jest wielokrotnie powtarzany, sugeruje, iż nie ma tutaj mowy o przypadku. W czołówce anime umieszczono piramidę z jednym okiem: symbol uchodzący za emblemat Illuminati. W samym serialu Lucy często jest pokazywana z zasłoniętym lub wyeksponowanym okiem. Fabuła “Elfen Lied” przypomina teorię spiskową o projekcie Monarch[5]. Mamy w niej przecież dzieci poddawane traumie i praniu mózgu (kontroli umysłu?). Według wspomnianej teorii, celem traumatyzacji jest wywołanie w człowieku dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości[6]. Główna bohaterka serialu faktycznie cierpi na tę chorobę. Posiada dwie osobowości: Lucy i Nyu. Według Fritza Springmeiera i Cisco Wheeler, wiele ofiar projektu Monarch zaczynało kochać swojego “tresera” i traktować go jak własnego ojca. W “Elfen Lied” występuje postać, która ubóstwia swojego oprawcę i zwraca się do niego per “tato“. Czerwone światło, stłuczone szkło, łańcuch, kokarda, muszla, zegar - oto elementy tożsame z triggerami używanymi w ramach kontroli umysłu. Rogi Dicloniusów, przypominające kocie uszy, kojarzą się nieco z figurą “sex kitten” (tzn. z zaprogramowanym “sekskociakiem”). Omawiane anime zawiera ponadto motyw spisku szczepionkowego.


Zakończenie

Czy polecam tę animację? Tak, ale tylko tym, którzy są gotowi oglądać makabryczne rzezie oraz sceny ukazujące umiarkowany hetero- i homoerotyzm. Przemoc i seksualność są integralnymi częściami “Elfen Lied”. Ci, którzy nie chcą tego oglądać, powinni sięgnąć po inną produkcję. Mimo wszystko, nie jest to serial zasługujący na przekreślenie. Trudne pytania, przemycone pod płaszczykiem fantastycznej opowiastki, zachęcają odbiorcę do głębokich refleksji. A to niewątpliwy plus.


Natalia Julia Nowak,
7-22 sierpnia 2014 r.



PRZYPISY

[1] Serial animowany “Elfen Lied” został wyprodukowany w 2004 roku (jego dodatkowy, uzupełniający odcinek ukazał się w roku 2005). Komiks, będący podstawą opowieści, wychodził w latach 2002-2005. W wakacje 2014 roku odbyła się premiera pełnometrażowego, francuskiego, aktorskiego filmu “Lucy” w reżyserii Luca Bessona. Fani “Elfen Lied” twierdzą, że wspomniana produkcja jest w dużej mierze inspirowana ich ulubioną mangą i anime. Czy to prawda? Nie oglądałam filmu Bessona, ale widziałam dwa jego zwiastuny opublikowane w serwisie Filmweb.pl. Nie będę ukrywać, że niektóre fragmenty pełnometrażówki, zaprezentowane w trailerach, wydały mi się łudząco podobne do “Elfen Lied”. Podobieństwa, które zauważyłam, dotyczą formy, treści i imienia głównej bohaterki. Jak mawiają Internauci: “Pszypadeg? Nie sondze!”. Z drugiej strony, “Elfia Pieśń” również nie jest w pełni oryginalna, albowiem zawiera elementy zaczerpnięte z dwugodzinnego filmu animowanego “Akira” (reż. Katsuhiro Otomo, Japonia 1988).

[2] Czy w realnym świecie japońscy uczeni byliby zdolni do takich czynów? Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale historia zna przykład ponurej Jednostki 731, która działała w latach ‘30 i ‘40 XX wieku. W 1988 roku Chińczycy nakręcili o niej przerażający film fabularny “Men Behind the Sun”. Jeśli wierzyć portalowi Filmweb.pl, szesnaście osób nie wytrzymało seansu produkcji i zmarło na zawał serca. Miało to miejsce w Chinach.

[3] Por.: Ewangelia wg św. Jana, rozdział 11, werset 50.

[4] Wypada odnotować, że w anime “Elfen Lied” proponowany jest jeszcze jeden sposób walki z Dicloniusami: sterylizacja/kastracja osób dorosłych zarażonych wirusem wektora. Nie zauważyłam za to jakichkolwiek bezpośrednich odniesień do antykoncepcji i aborcji. Czy bohaterowie (lub twórcy) serialu byli zbyt głupi, żeby na to wpaść? Przypuszczam, że nie. Pominięcie tych dwóch najprostszych metod wynikało zapewne z faktu, że nie są one wystarczająco sensacyjne i obniżałyby ogólną makabryczność produkcji. No, chyba, że usuwanie ciąży zostałoby przedstawione tak jak w filmie “Niemy krzyk”.

[5] Zaintrygowanych odsyłam do moich artykułów “Kontrola umysłu - prawda czy teoria spiskowa?”, “Synchromistycyzm. Gra skojarzeń, teorie spiskowe i pogrobowcy Junga”, “Wiwisekcja Alice’a Coopera. Chrześcijanin, satanista, mormon czy mason?” i “Na tropie diabła. Tajemnice Black Sabbath“ (można je bez trudu odnaleźć w Internecie). Polecam także teksty innych autorów, zwłaszcza esej “Project Monarch: Nazi Mind Control” Rona Pattona, dylogię “The Illuminati Formula” Fritza Springmeiera i Cisco Wheeler oraz publikacje ze stron VigilantCitizen.com i Pseudoccultmedia.net.

[6] Synonimami dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości są: rozdwojenie jaźni, rozdwojenie osobowości, osobowość wieloraka, osobowość naprzemienna, osobowość mnoga. Choroba została ciekawie pokazana w filmie “Sybil” Daniela Petriego z 1976 roku (i w jego nowej wersji wyreżyserowanej w 2007 roku przez Josepha Sargenta).

24 sierpnia 2014   Dodaj komentarz
Film   Społeczeństwo   Inne   recenzja   moralność   kultura   serial   anime   etyka   brutalność   elfen lied   eutanazja   animacja   illuminati   okrucieństwo   kontrola umysłu   eugenika   monarch   japonia   resentyment  

Hymn narodowy - młodzieżowy przebój? Recenzja...

Zerwanie z tradycją

Każdy Polak i każda Polka zna… a przynajmniej powinien/powinna znać… hymn Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. “Mazurek Dąbrowskiego” (“Pieśń Legionów Polskich we Włoszech”) Józefa Wybickiego to utwór kojarzący się głównie z atmosferą powagi i doniosłości. Większość z nas przyzwyczaiła się do uroczystych, patetycznych, nierzadko chóralnych lub orkiestralnych wykonań tej najważniejszej polskiej pieśni. Okazuje się jednak, że ze znanej nam wszystkim melodii można stworzyć małe dzieło muzyki rozrywkowej, i to w niemal każdym stylu muzycznym. Dowodem na to jest płyta zatytułowana “…jak zwyciężać mamy. Artyści polscy w hołdzie ‘Mazurkowi Dąbrowskiego’”. Krążek zawiera szesnaście różnych wersji “Mazurka Dąbrowskiego” wykonywanych przez solistów i zespoły z najrozmaitszych światów artystycznych. Czternaście pierwszych nagrań to interpretacje hymnu narodowego dokonane przez współczesnych polskich artystów: młodszych i starszych, znanych i nieznanych. Nagranie nr 15 to archiwalne wykonanie “Mazurka…” z 1927 roku (śpiewa Ignacy Dygas). Nagranie nr 16 to instrumentalny popis Orkiestry Reprezentacyjnej Wojska Polskiego.


Patriotyzm obywatelski

Składanka, wydana w roku 2004, była dodatkiem do ogólnopolskiego dziennika “Życie”. Płyta ukazała się jako element programu społecznego “Dbaj o Polskę” koordynowanego przez Fundację Salon 101 i Cosmic Media. W Internecie, na stronie Dbajopolske.pl, można znaleźć informacje o podmiotach odpowiedzialnych za wydanie krążka. Witryna donosi, że program społeczny “Dbaj o Polskę” przekształcił się w Fundację o identycznej nazwie. Fundacja “Dbaj o Polskę” opisuje swoją misję w następujący sposób: “Naszym celem jest zwrócenie uwagi opinii publicznej na konieczność stałej, codziennej troski o nasz kraj, jego środowisko naturalne, wartości kultury oraz tożsamość narodową z tych wartości płynącą. (…) Inicjujemy także apolityczne społeczne programy na rzecz promocji postaw obywatelskich oraz nowoczesnych form patriotyzmu, dostosowanych do rzeczywistości współczesnej Polski i jednoczącej się Europy, odrzucających ksenofobię i nietolerancję”. Z zacytowanych zdań wynika, że Fundacja krzewi dość mainstreamowy patriotyzm obywatelski rozumiany jako połączenie działalności społecznikowskiej z promocją polskiej kultury.


Mydło i powidło

Artyści, którzy zdecydowali się wziąć udział w projekcie, to Janusz Olejniczak, Trebunie Tutki, Zespół Pieśni i Tańca “Kościerzyna”, Kazik Staszewski, Urszula Dudziak, Kangaroz, Stanisław Sojka, Komety, Radosław Chwieralski, Kapela ze Wsi Warszawa, Stiff Stuff, Pan Profeska, Robotix i Wojciech Waglewski (do tej listy dochodzą: Ignacy Dygas i Orkiestra Reprezentacyjna WP). Jak widać, mamy tutaj przedstawicieli najróżniejszych gatunków muzycznych. Od muzyki fortepianowej, podhalańskiej i kaszubskiej aż po jazz, rock, reggae, rapcore i psychobilly. W polskojęzycznej Wikipedii, powołującej się na artykuł “Jak hymn śpiewać mamy” Mirosława Pęczaka, możemy przeczytać, że “większość wykonawców śpiewa Mazurka na sposób, z jakiego znani są z regularnych płyt (…). Udziału w nagraniach odmówił zespół Ich Troje, żądając, według organizatorów zbyt wysokiej gaży”. Podobno celem nieklasycznych, popularnych interpretacji hymnu jest wydobycie zeń tego, co dostrzegano w nim w 1926 roku. W tamtym czasie “Mazurek…” był ponoć uznawany za “natchnioną duchem patriotycznym, ale w sumie prostą piosenkę żołnierską” (sformułowanie z tekstu Pęczaka).


Sztuka czy skandal?

Przedsięwzięcie artystyczne, będące tematem niniejszej publikacji, może wzbudzać skrajne emocje: od dzikiego zachwytu aż po bezbrzeżne oburzenie. Niewątpliwie jest to projekt wymagający sporej odwagi, zarówno od organizatorów, jak i od wykonawców. Polacy nie są zgodni co do tego, czy wolno wykonywać ojczysty hymn w sposób rozrywkowy i nietradycyjny. Są osoby, którym takie eksperymenty nie przeszkadzają, ale jest też duże grono ludzi, którzy nie zgadzają się na jakiekolwiek przerabianie narodowej pieśni. Można uznać, że twórcze przekształcanie “Mazurka Dąbrowskiego” to dowód innowacyjności i kreatywności (a także pragnienia, żeby hymn państwowy dorównywał popularnym przebojom i żeby na stałe zagościł w odtwarzaczach młodzieży). Można też dojść do wniosku, iż nagrywanie takich przeróbek to bluźnierstwo, profanacja, znieważenie symboli narodowych, obrażanie Polski i Polaków. Dla jednych słuchaczy analizowana płyta będzie wyrazem śmiałego, nowoczesnego patriotyzmu i dowodem na “odjazdowość” polskiego hymnu. Dla drugich - kpiną z polskości, niepotrzebną prowokacją, karygodnym obrazoburstwem.


Liczą się intencje!

Gwałtowne spory, jakimi zaowocował słynny występ Edyty Górniak podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 2002, są dowodem na to, że polska opinia publiczna nie przechodzi obojętnie obok niekonwencjonalnych wykonań “Mazurka Dąbrowskiego”. Chociaż od Mundialu 2002 minęło już kilkanaście lat, wiele osób nadal wypomina Edycie tamto wydarzenie. Ludzie, którzy to czynią, wychodzą z założenia, że piosenkarka popełniła niewybaczalny błąd. Według mnie, ocena przeróbek polskiego hymnu powinna zależeć od tego, czy zostały dokonane w dobrej wierze. Edyta Górniak, śpiewająca swoją wersję “Mazurka…”, z pewnością nie zamierzała zadrwić z wartości patriotycznych (przeciwnie: jej celem było godne reprezentowanie Polski i polskiej drużyny. Czy jej się udało? To już sprawa drugorzędna). Zupełnie inne - tym razem szydercze i prowokacyjne - intencje mieli Kuba Wojewódzki i Michał Figurski, parodiujący fragment hymnu w swojej piosence “Po trupach do celu”. W ich przypadku można mówić o działaniu w złej wierze: wyśmiewaniu patriotyzmu (uważanego przez nich za “zaściankowy”) i wykpiwaniu Polski (utożsamianej z bieżącą sytuacją polityczną).


Inne ciekawe przypadki

Osobami, które nie akceptują eksperymentów z symbolami polskości, zazwyczaj są zagorzali patrioci, nacjonaliści, konserwatyści i tradycjonaliści. Założę się, że to właśnie z tych grup rekrutują się przeciwnicy omawianej składanki. Zwróćmy jednak uwagę na fakt, że najdziwaczniejszą wersję “Mazurka Dąbrowskiego” nagrał Kazik Staszewski: artysta słynący z prawicowych poglądów. Ten sam człowiek jest wykonawcą drapieżnej, rockowej wersji “Ballady o Janku Wiśniewskim” promującej film “Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”. Poza tym, nietradycyjne wykonania/zastosowania ojczystego hymnu można czasem znaleźć w utworach formacji patriotycznych i nacjonalistycznych. W hip-hopowej piosence “Biały Orzeł” Zjednoczonego Ursynowa słyszymy pierwsze słowa “Mazurka…” wykonywane na zasadzie zadziornych, rapowych okrzyków. Weźmy również ostry, dynamiczny kawałek “White and Red” The Sandals (muzyka Oi!). Ta anglojęzyczna piosenka jest parafrazą utworu “Yellow and Blue” szwedzkiej grupy Perkele. W środku nagrania rozbrzmiewa fragment polskiego hymnu grany na gitarze elektrycznej (najpierw łagodnie, a potem agresywnie).


Szersze tło sprawy

Wypada wspomnieć, że oprócz “Mazurka Dąbrowskiego” i “Ballady o Janku Wiśniewskim” przerabia się również inne pieśni patriotyczne i piosenki antykomunistyczne. Przykładem bardzo niestandardowego wykonania “Nie chcemy komuny“ jest wściekła, zajadła wersja grana przez zespół Pigdriver. Utwór - szybki i niemelodyjny - wręcz ocieka nienawiścią do PRL. Paweł Kukiz pokusił się o ostre, rockowe, energetyzujące wykonanie “Obławy” Jacka Kaczmarskiego. Jego nagranie, choć odmienne od oryginału, wcale nie jest mniej udane. Niezwykle rozrywkowe, pogodne i młodzieńcze interpretacje szlagierów z 1944 roku znajdują się na płycie “Warszawskie dzieci. Piosenki powstania warszawskiego” dołączonej do sierpniowego numeru “Machiny” z 2009 roku. Znajdziemy w nich wpływy takich gatunków muzycznych, jak dancehall, reggae, ska czy swing (sprawdź: artykuł “Powstanie w swingu” - Machina.pl). Gdy się słucha tych kawałków, czuje się, że w powstaniu walczyli młodzi, aktywni, entuzjastyczni ludzie kochający życie, mający głowy pełne fantazji i przeżywający swoje pierwsze miłości. Jak widać, forma propolskich utworów może być bardzo różna.


Moim zdaniem

A jaka jest moja prywatna opinia na temat krążka “…jak zwyciężać mamy. Artyści polscy w hołdzie ‘Mazurkowi Dąbrowskiego’”? No cóż, płyta bardzo mi się podoba. Kiedy znalazłam się w jej posiadaniu, myślałam, że okaże się ona jakimś kiczem lub nudziarstwem. Lecz gdy zaczęłam jej słuchać, doświadczyłam bardzo pozytywnego zaskoczenia. Nowoczesne wersje polskiego hymnu są śmiałe… tak, to prawda… ale nie widzę w nich nic bluźnierczego ani poniżającego. Piszę to jako osoba identyfikująca się z określeniem “nacjonalistka”. Wszystkie piosenki z analizowanego CD są w porządku… no, może oprócz wersji Kazika Staszewskiego, która wydaje mi się nieco prześmiewcza (ale to chyba jakaś gra artysty). Które nagrania najbardziej przypadły mi do gustu? Moim najulubieńszym trackiem jest ten nagrany przez zespół Kangaroz. Rapcore’owa (metalowa?) wersja “Mazurka Dąbrowskiego” przypomina mi nieco utwór “Sleeping Awake” formacji P.O.D. Podobają mi się także: fortepianowa interpretacja Janusza Olejniczaka (z profesjonalną recytacją Adama Hanuszkiewicza) oraz “jamajska” wersja Pana Profeski (z subtelnym, kojącym wokalem Pauliny Pospieszalskiej).

Nie chcę nikomu narzucać swojego zdania. Niech Czytelnicy sami zdecydują, czy warto posłuchać tej płyty, czy nie. Ja sądzę, że warto.


Natalia Julia Nowak,
10-12 czerwca 2014 r.



PS. Inne wypowiedzi na temat recenzowanego krążka.

M. Pęczak - “Jak hymn śpiewać mamy” (“Polityka“):
http://archiwum.polityka.pl/art/jak-hymn-spiewac-mamy,378084.html

Ł. Stasiełowicz - “Kto hymnem wojuje…” (UwolnijMuzyke.pl)
http://www.uwolnijmuzyke.pl/kto-hymnem-wojuje

“Hymn codzienny” (“Życie Warszawy“):
http://www.zw.com.pl/artykul/145912.html

12 czerwca 2014   Dodaj komentarz
Muzyka   Społeczeństwo   muzyka   polska   patriotyzm   recenzja   rock   płyta   kultura   reggae   jazz   swing   nacjonalizm   hymn   kontrowersje   mazurek   dąbrowskiego   rapcore   psychobilly  

Illuminati i Dajjal. Konspiracjonizm muzułmański...

Alternatywa dla alternatywy

Teoriami spiskowymi zainteresowałam się w 2010 roku. Najpierw zwróciłam uwagę na dramatyczne ostrzeżenia dotyczące zbliżającego się chipowania ludzi (motyw “znamienia Bestii“). Później zaciekawiły mnie pogłoski oscylujące wokół Nowego Porządku Świata, Rządu Światowego, projektu Blue Beam i uchwały Codex Alimentarius. W końcu, zainspirowana przekładem pewnego artykułu, zaczęłam szukać informacji na temat kontroli umysłu i ciemnej strony show-biznesu. Tak trafiłam na amatorski film dokumentalny “Illuminati: The Music Industry Exposed” autorstwa młodego muzułmanina Farhana Khana. Seans “Illuminati…” (a następnie “Illuminated” tego samego twórcy) uważam za faktyczny moment rozpoczęcia się mojej przygody z teoriami spiskowymi.

Obecnie wiem, że Khan - jako islamski konspiracjonista - nie jest żadnym oryginałem, tylko przedstawicielem całkiem sporej społeczności. Jego produkcje mają zaś charakter wtórny (zwłaszcza w stosunku do serii “The Arrivals”, o której pragnę dziś opowiedzieć). Muzułmańscy teoretycy spiskowi jawią mi się jako “alternatywa dla alternatywy“. Znajdują się poza głównym nurtem konspiracjonizmu, ale prezentują arcyciekawe treści i wnoszą dużo do spiskowej teorii dziejów. Na czym polega ich sekret? Otóż na tym, że patrzą na świat z innej perspektywy niż chrześcijanie, ateiści czy ezoterycy. Islamscy teoretycy spiskowi, jako reprezentanci egzotycznej kultury, dostrzegają rzeczy, na które inni konspiracjoniści nie zwracają uwagi. Przede wszystkim, przełamują europo- i amerykanocentryzm.


Osiem godzin eschatologii

“The Arrivals” to ośmiogodzinny, amatorski film dokumentalny (lub, jak kto woli, serial, składający się z 50 odcinków, intro i outro) przygotowany przez Internautów o pseudonimach Noreagaaa i Achernahr. Autorzy pracowali nad nim od 1 czerwca do 7 listopada 2008 roku. Dziełko powstało w ramach szerszej inicjatywy “Wake Up Project” (Wakeupproject.com). Jest ono również kontynuacją twórczości takich autorów, jak Freedomtou czy Abdullah Hashem (Hashemsfilms). Tytuł produkcji pochodzi od angielskiego wyrazu “arrival” - “przybycie”, “przyjście”, “przylot”, “przyjazd” (litera “s” na końcu rzeczownika wskazuje na liczbę mnogą).

Noreagaaa i Achernahr opisują swój twór następująco: “Ta seria będzie badać przybycie Antychrysta Dajjala, Imama al-Mahdiego oraz Powtórne Przyjście Chrystusa” (“This Series will Investigate the Arrivals of the Antichrist Dajjal, Imam al-Mahdi, and The Second Coming of the Christ”). Szczęka opada, czyż nie? Z serią “The Arrivals” jest maleńki problem. Jak autorzy sami zauważyli, odcinki dziełka od czasu do czasu znikają z serwisu YouTube, lecz później są ponownie publikowane przez użytkowników. Jeśli ktoś chce obejrzeć/skompletować całość, może mieć z tym nie lada kłopot. Nigdy nie wiadomo, czy się czegoś nie pominie.


W sprawie niedomówień

Streszczenie, które prezentuję poniżej, nie jest pełne. I to nie tylko dlatego, że mogłam przegapić któryś z odcinków produkcji. Dokładne opisanie czegoś tak długiego, jak “The Arrivals”, zajęłoby mi zbyt dużo czasu i miejsca. To, co napisałam, już teraz wydaje mi się obszerne. A przecież skoncentrowałam się na kwestiach najistotniejszych, bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły! Co do opisów filmów Farhana Khana, można je znaleźć w moich artykułach z 2010 roku (“Farhan Khan i Zakon Iluminatów”, “Farhan Khan i Masońska Islamofobia”. Obie publikacje są ogólnodostępne w Internecie). No dobrze, oto streszczenie “The Arrivals”. Życzę przyjemnej lektury i przepraszam za niedopowiedzenia (tudzież za inne problemy, jeśli takowe wystąpią)!


NOREAGAAA & ACHERNAHR - “THE ARRIVALS”

STRESZCZENIE

Stare, muzułmańskie źródło (Sahih Bukhari cytujący Mahometa) podaje, że na Ziemię przybędzie kiedyś Dajjal. Zapowiadany osobnik, którego można utożsamić z chrześcijańskim Antychrystem, będzie miał tylko jedno oko. Istnieje grupa, która od tysięcy lat przygotowuje się na przybycie Dajjala. Ślady jej działalności prowadzą do starożytnego Egiptu, Babilonu i cywilizacji Majów. Są również obecne we współczesnym świecie. Zauważmy, że jesteśmy otoczeni symbolami piramid, trójkątów, szachownic, odwróconych krzyży i pojedynczych oczu. O co tutaj chodzi? Czy to jakiś spisek? Twórcy “The Arrivals” znają odpowiedzi na te pytania. Według świętej księgi islamu, Iblis (Szatan) próbuje zwodzić ludzi na manowce. W naszym świecie trwa nieustanna walka dobra ze złem. Musimy wiedzieć, co się dzieje wokół nas i przekazywać tę wiedzę innym. Świadomość stanowi bowiem klucz do ocalenia i wolności. Słudzy Iblisa posługują się magią/kabałą, nawiązują do króla Salomona oraz czerpią z tradycji egipskiej i babilońskiej. Kiedyś postępowali tak templariusze, a dziś - masoni i Iluminaci. Wolnomularze budują satanistyczną dyktaturę: Nowy Porządek Świata (New World Order). Można zatem powiedzieć, że islamskie proroctwo spełnia się na naszych oczach.

Wiadomo, że ten, kto chce zapanować nad światem, musi zapewnić sobie “rząd dusz”. Iluminaci czynią to za pośrednictwem mediów i popkultury. Manipulacja, propaganda, reklama, przekazy subliminalne, erotyczne podteksty, wciskanie pustej rozrywki, odwracanie uwagi od istotnych spraw, zastępowanie użytecznej wiedzy bezwartościową papką - oto masowa kontrola umysłu! Przed ogłupianiem społeczeństwa ostrzegali George Carlin i David Icke. Wolnomularze są tym bardziej perfidni, że uderzają w młode pokolenie, utrudniając mu prawidłowy rozwój psychiczny, seksualny i intelektualny. Kolejną nikczemnością jest - według autorów “The Arrivals” - robienie z Arabów i muzułmanów kozła ofiarnego. Na wymienione grupy ciągle zrzuca się winę za kłopoty Zachodu. Niestety, Noreagaaa i Achernahr sami nie są wolni od etnicznych i religijnych uprzedzeń. Podkreślają bowiem, że wielu masonów i propagandzistów ma żydowskie pochodzenie i/lub syjonistyczne poglądy. Twórcy filmu sugerują, że skoro właścicielami mediów są Żydzi, to negatywny wizerunek Arabów nie powinien nikogo dziwić (patrz: konflikt żydowsko-arabski). Naturalnie, jest to tylko teoria spiskowa. A autorzy “The Arrivals” (jako strona zaangażowana) nie są obiektywni.

Noreagaaa i Achernahr lubią jednak chrześcijan. Cytują fragment Apokalipsy Świętego Jana. Pokazują widzom brytyjski herb i demaskują jego sekretne znaczenie (biblijną symbolikę Antychrysta). Twórcy “The Arrivals” przekonują, że znaki Antychrysta/Dajjala są obecne nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w USA, Kanadzie i Australii. Nie brakuje ich na opakowaniach rozmaitych produktów. W przestrzeni publicznej stale pojawiają się również: Gwiazdy Dawida i symbol Skull & Bones. Wszystkie instytucje polityczne, biznesowe, syjonistyczne i masońskie są od siebie uzależnione, a ich jedność wyraża się właśnie we wspólnej ikonografii. Iluminaci, od czasów starożytnych, wznoszą budowle, których okultystyczne właściwości mają wpływać na ludzkie życie. Wiara w świętą geometrię wcale nie wymarła, wszak nadal buduje się piramidy i obeliski. Te konstrukcje, przywołujące negatywną energię, wytwarzają atmosferę odpowiednią dla Antychrysta/Dajjala. Siła geometrii przyczynia się do intensyfikacji wszelkich niegodziwości, jakie mają miejsce w masońskich budynkach (chodzi głównie o rytuały okultystyczne). A co z pozytywną energią będącą przeciwwagą dla wolnomularskich zaklęć? To proste: emitują ją meczety, kościoły i synagogi.

Zakon Iluminatów stanowi realne zagrożenie dla społeczeństwa. W pełni kontroluje on Stany Zjednoczone, ponieważ jest ich założycielem. Wyznawcy islamu, chrześcijaństwa i judaizmu (oprócz syjonistów) powinni się zjednoczyć przeciwko wspólnemu wrogowi. Noreagaaa i Achernahr zachwycają się tym, że Koran jest wiecznie aktualny, a występująca w nim postać faraona może być utożsamiana z różnymi osobistościami. Na przykład z królową brytyjską, którą otaczają symbole starożytnego Egiptu. Czyżby Windsorowie byli potomkami faraonów i rządzili światem od tysięcy lat? Podobizny egipskich władców i bogów, piramidy, obeliski, sfinksy spotykamy w wielu zakątkach świata. Czy to może być przypadek? Dlaczego Dubaj, wypełniony egipskimi motywami, jest również pełen znaków masońskich? Twórcy “The Arrivals” stawiają sprawę jasno: żyjemy w świecie opanowanym przez popleczników Antychrysta/Dajjala. Musimy jednoznacznie określić swój stosunek do problemu. Noreagaaa i Achernahr wybrali jasną stronę mocy. Nie są jednak pierwszymi muzułmańskimi pogromcami Illuminati. Wyprzedził ich Abdullah Hashem, młody dokumentalista, który pojawił się nawet w mainstreamowej telewizji. Człowiek ten ma już status legendy i ojca rewolucji.

Autorzy “The Arrivals” dostrzegają paralelę między własną działalnością a misją Morfeusza z trylogii “Matrix”. Chcą bowiem otworzyć ludziom oczy, pokazać im prawdę o dzisiejszym świecie. Czym jest New World Order? Takim Matrixem, który nas otacza, chociaż nie uświadamiamy sobie jego istnienia. Obejmuje on wszystkie dziedziny życia i zniewala nasze umysły. Kim jest Dajjal? Osobnikiem przekonującym, że świat doczesny jest “jedynym, w którym warto żyć”. Kto promuje materializm, konsumpcjonizm, hedonizm i bezrefleksyjność? Oczywiście, Illuminati. Ta sama klika, która posługuje się symbolem jednego oka (Dajjal ma być jednooki). Ważną agendę NWO stanowi przemysł rozrywkowy. Jego składniki to m.in. bałwochwalczy kult idoli, fascynacja mrokiem, pochwała grzechu i zepsucia, symbolika pogańska, wolnomularska, satanistyczna, okultystyczna i kabalistyczna. W mediach często pojawia się motyw kobiety w czerwieni. Powinniśmy, zgodnie z radą Morfeusza, wystrzegać się takich pań, a raczej uosabianych przez nie pokus (rozpusty, sławy, bogactwa). Nie możemy żyć w świecie iluzji tworzonym przez środki masowego przekazu. Gwiazdy są bowiem sztucznie kreowane, a hollywoodzkie filmy ukazują zniekształcony obraz rzeczywistości.

Z badań naukowych wynika, że w amerykańskiej kinematografii dominuje niekorzystny wizerunek Arabów. Niestety, wpływa to na opinię publiczną, która łatwiej akceptuje politykę Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu. Taki stan rzeczy sprzyja również syjonistom (nie mylić ze zwykłymi, porządnymi Żydami!). Antyarabskie i antyislamskie treści sączą się ponadto z serwisów informacyjnych. Ludność arabską i wyznawców islamu ukazuje się jako terrorystów, dzikusów, sadystów itp. Nie mówi się, że zdecydowana większość z nich żyje, myśli i pracuje normalnie. Media nie pokazują kochających się rodzin, roześmianych dziewcząt ani bujnego życia kulturalnego. Zawsze prezentują ekstremizm, fanatyzm i patologię. Co w tym jest najdziwniejsze? To, że Arabowie i muzułmanie, opluwani po 11 września 2001 roku, prawdopodobnie są niewinni. Wiele wskazuje na to, że zamach na World Trade Center był dziełem Illuminati i władz USA. Aaron Russo twierdzi, że Nick Rockefeller - jedenaście miesięcy przed zamachem - zapowiedział wydarzenie, które w konsekwencji doprowadzi do najazdu na Afganistan i Irak. Takich poszlak jest znacznie więcej (donoszą o nich różne źródła). A Osama bin Laden może być fikcyjną postacią graną przez Tima Osmana.

Noreagaaa i Achernahr ubolewają nad faktem, że Stany Zjednoczone uchodzą za symbol wolności, demokracji i humanitaryzmu, a czynią rzeczy przeczące tym wartościom. Działania zbrojne w Afganistanie, Iraku, Libanie i Palestynie wiążą się przecież ze śmiercią i cierpieniem niewinnych ludzi. Co gorsza, wiele państw europejskich wspiera zbrodniczą politykę USA. Są one jednak w mniejszości. Większość krajów świata nie ma zaufania do Ameryki. Także wielu obywateli amerykańskich nie aprobuje decyzji swoich dygnitarzy. Polityka Stanów Zjednoczonych to po prostu NWO i syjonizm. Z innej beczki: Iluminaci ciągle karmią nas opowieściami o Niezidentyfikowanych Obiektach Latających. W rzeczywistości, większość spotkań z UFO i kosmitami to spotkania z zaawansowaną technologią militarną (amerykańską, ale częściowo opartą na odkryciach nazistów). Wolnomularstwo chce, byśmy wierzyli, że grozi nam niebezpieczeństwo z Kosmosu. Jeśli w to uwierzymy, będziemy skłonni zaakceptować Nowy Porządek Świata jako formę mobilizacji i obrony. Amerykański rząd dysponuje wynalazkami, o jakich zwykłym obywatelom nawet się nie śniło. Zna też nowoczesne metody prania mózgu i kontroli umysłu.

Twórcy “The Arrivals” są dumni z tego, że zdołali “obudzić” wielu widzów. Czują się jednak prześladowani przez system, gdyż YouTube konsekwentnie usuwa ich dzieła. Tak czy owak, zapewniają, że będą działać dalej. Noreagaaa i Achernahr podsumowują swoje ustalenia i przypominają, że toczy się wojna o wolność całej ludzkości. Cytują rzekomą wypowiedź jednego z Rockefellerów, z której wynika, że Lucyfer jest bogiem Iluminatów. Doszukują się elementów satanistycznych w popkulturze i prezentują zdjęcia znanych ludzi wykonujących gest “diabelskie rogi”. Analizują mapę Waszyngtonu, znajdując na niej pentagram i masońską sowę. Przekonują, że New World Order jest antyreligijny, więc trzeba go atakować z pozycji religijnych (ateizm na niego nie podziała). Apelują do widzów, żeby ratowali swoje dusze. Wyjaśniają islamskie pojęcia “dunya” (doczesność) i “akhira” (wieczność). Martwią się, że ludzie tak bardzo inwestują w swoje ciała. Operacje plastyczne, makijaże, fryzury, nadmierny retusz zdjęć, moda na wynaturzone piękno… A co z dbałością o wnętrze? Stajemy się robotami: sztucznymi i bezdusznymi. Nie idźmy tą drogą. Myślmy, dyskutujmy, zdobywajmy i weryfikujmy wiedzę. Elita usypia naszą czujność, a my musimy zachować trzeźwość umysłową.

Odłączyliśmy się od Matrixa, więc przyjrzyjmy się realności. Pomysł Nowego Porządku Świata nie pochodzi od istot ludzkich. Wpływowe osobistości, które budują NWO, sprzedały swoje dusze w zamian za władzę i majątek. Iluminaci są narzędziami w rękach Jednookiego Oszusta (Dajjala/Antychrysta). To autentyczny byt. Zawsze wybiera on państwo będące światowym liderem. Najpierw była to Wielka Brytania. Gdy przekazała ona pałeczkę Stanom Zjednoczonym, to właśnie USA stały się siedzibą Dajjala. Teraz wszystko wskazuje na to, że Stany Zjednoczone przekazują pałeczkę Izraelowi. A więc Izrael jest nową ojczyzną Jednookiego Oszusta. Dajjal pragnie kontrolować globalny system finansowy. Jego słudzy mają mu to umożliwić, likwidując tradycyjne pieniądze i zastępując je wirtualną walutą (koncepcja rejestrowanych transakcji dokonywanych za pomocą podskórnego chipa). Gdy wszystkie cele zostaną osiągnięte, Jednooki Oszust zmaterializuje się i przejmie władzę nad światem. Nie będzie to jednak koniec historii. Ostateczne zwycięstwo przypadnie dobrym ludziom podążającym za Imamem al-Mahdim i powtórnie przybyłym Jezusem. Zaraz, zaraz… Czy wśród światowych przywódców nie ma wyznawców islamu, chrześcijaństwa i judaizmu?

Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że Iluminaci są przedstawicielami głównych religii monoteistycznych. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Wiarą, wyznawaną przez naszych oprawców, jest satanizm lucyferiański. Dowód: nagranie Alexa Jonesa zarejestrowane potajemnie w Bohemian Grove. Pokazuje ono, że najważniejsze persony świata gromadzą się w wyznaczonym miejscu, żeby składać ofiary ogromnej, kamiennej sowie. Kult diabła jest tym, co łączy tajne bractwa w jedną czarnoksięską sieć. Nie dziwmy się, że nasze otoczenie jest przepełnione szatańskimi i masońskimi motywami. To nasi decydenci skrupulatnie oznaczyli swój teren. Przyjrzyjmy się pomnikowi Jerzego Waszyngtona. Czyż ojciec niepodległych Stanów Zjednoczonych nie został wyrzeźbiony w pozycji Baphometa? Typową cechą satanistów jest świętowstręt, który prowadzi do wyśmiewania religii, krzewienia antyteizmu i usuwania elementów sakralnych z przestrzeni publicznej. Islam, chrześcijaństwo i judaizm próbuje się także niszczyć od wewnątrz (poprzez podstawionych prowokatorów czyniących okropieństwa w imię Jedynego Boga). Iluminaci od wieków zawierają pakty z istotami nazywanymi w różnych wspólnotach “dżinami”, “demonami” lub “upadłymi aniołami”.

Byty, o których mowa, są na Ziemi niesamowicie aktywne. Świadczą o tym rozmaite przekazy kulturowe. Niebieski dżin (geniusz) pojawia się w kreskówkach o Aladynie. Istoty z piekła rodem przekazują globalnej wierchuszce tajemną wiedzę (“Illuminati” znaczy “Oświeceni”). Autorzy “The Arrivals” sądzą, że politeistyczni bogowie są tożsami z tymi nadprzyrodzonymi bytami. Bóstwa egipskie, sumeryjskie, majańskie, greckie i indyjskie to właśnie dżiny. Jest nawet malowidło, które przedstawia małego Krishnę jako niebieskiego chłopca na podłodze-szachownicy. Aktualnie sporą popularnością cieszy się wiara w obcych: Szaraków, Reptilian i innych. Lecz to znowu te same byty. Noreagaaa i Achernahr dokonują muzułmańskiego wyznania wiary. Oświadczają, że nie ma boga poza Allahem. Zapewniają jednak, że jest to ten sam Bóg, o którym rozprawiali Jezus i Mojżesz. Nie wszystkie dżiny są niegodziwe. Z tymi, które faktycznie mają złą wolę, kontaktują się wolnomularze poprzez skomplikowane obrzędy. Dżiny żyją w innym wymiarze. Dostają się na Ziemię przez “gwiezdne bramy”. Masońska podłoga-szachownica symbolizuje podróże międzywymiarowe, dlatego umieszczono ją w filmie “Matrix” (patrz: klatka schodowa w bloku Morfeusza).

Co do symbolu dwóch kolumn, jedna z nich ma oznaczać światło (świat ludzi), a druga ciemność (świat dżinów). Materialna rzeczywistość przeplata się z niematerialną, tak jak biel na szachownicy przeplata się z czernią. Teraz już wiadomo, dlaczego standardowym wyposażeniem lóż masońskich są kolumny i podłogi-szachownice. Demony przechodzą między kolumnami tworzącymi rodzaj bramy. Krwawy rytuał umożliwia otwarcie wrót. Ulubioną bronią Szatana jest oszukiwanie ludzi, wmawianie im bzdur dotyczących duchowości, wieczności, natury i nauki. Iblis podrzucił społeczeństwu ateizm, islamofobię, ufologię, scjentologię, mormonizm i teorię ewolucji. Iluminaci propagują te zjawiska, ale się z nimi nie zgadzają. Dla nich wiarygodna i wartościowa jest kabała (źródło wiedzy o liczbach i kształtach). Czy to jest to, w co warto wierzyć? Według twórców “The Arrivals”, nie. Trzeba wierzyć w Boga, gdyż stworzył on doskonały Wszechświat oraz wspaniałą przyrodę ożywioną i nieożywioną. Urokliwe zakątki, cudaczne zwierzęta, niezwykłe rośliny… Ten, kto szuka prawdy, odnajdzie ją w naturze. Wielkość przyrody świadczy o wielkości Allaha. OK, ale skąd ucisk, przemoc i niesprawiedliwość? Stąd, że człowiek otrzymał wolność wyboru.

Iluminaci, chcąc powstrzymać pobożną opozycję, zajadle walczą z islamem, chrześcijaństwem i judaizmem. Walka ta opiera się na ateizacji społeczeństwa, promowaniu darwinizmu, sekularyzmu i libertynizmu. Rozpowszechniana jest również teoria dotycząca interwencji kosmitów w życie na Ziemi. Tego typu przekonania pochodzą od diabła. Noreagaaa i Achernahr utrzymują, że główne religie monoteistyczne są atakowane, bo przekazują prawdę i chronią przed tyranią władców. Islam, chrześcijaństwo i judaizm to właściwie jedno. Owszem, różnią się szczegółami, ale to już wina ludzi, a nie Boga. Szkoda, że monoteiści nie chcą się zjednoczyć. Przy jerozolimskim meczecie Al-Aksa prowadzone są podejrzane wykopy. Czy ich celem jest odnalezienie skarbu Salomona (magicznej księgi zarekwirowanej poddanym)? Nie, bo znaleźli go templariusze, poprzednicy wolnomularzy. Wykopy mają doprowadzić do zniszczenia meczetu, ponieważ zajmuje on miejsce Świątyni Salomona, która była wzorem dla lóż masońskich. Mamy III wojnę światową, tym razem religijną. Na razie walczą ze sobą zwolennicy Mahometa, Chrystusa i Mojżesza. Ale to jeszcze nie jest prawdziwa wojna. Realny konflikt będzie się toczył między “rodem faraonów” a “rodem proroków“.

Jeśli chodzi o chrześcijaństwo, zostało ono mocno zinfiltrowane przez Illuminati. Z filmu “Zeitgeist” Petera Josepha dowiadujemy się, że oficjalna biografia Jezusa opiera się na historii egipskiego boga Horusa. Ów, walcząc z Setem, stracił jedno oko. Jak można było utożsamić Jezusa z Horusem?! Autorzy “The Arrivals” przypuszczają, że chodziło tu o “przygotowanie świata na akceptację jednookiego Dajjala jako prawdziwego Mesjasza”. Jezus był autentycznym prorokiem, ale jego dzieje kompletnie przeinaczono. Nawet film “Zeitgeist” to w dużej mierze dezinformacja. Prawdy o Chrystusie należy szukać w Koranie. Z drugiej strony, niedziela to faktycznie święto boga słońca. Chrześcijanie są oszukiwani, muszą czcić Dajjala podszywającego się pod Jezusa. Oko Opatrzności niczym się nie różni od Wszystkowidzącego Oka (Oka Horusa). Skąd te problemy? Stąd, że wiarę w Chrystusa rozpropagowali Rzymianie i Żydzi. Te same narody, które przyczyniły się do jego śmierci. Rzymianie stworzyli wyznanie katolickie, a Żydzi - ideologię syjonistyczną. Watykan i Izrael realizują wspólne cele. Noreagaaa i Achernahr proszą widzów, żeby się nie obrażali, bo przecież jest tylko jeden Bóg. Wyznawcy islamu, chrześcijaństwa i judaizmu powinni ze sobą współpracować.

Twórcy “The Arrivals” prezentują odbiorcom historię i główne założenia religii muzułmańskiej. Opowiadają im o Koranie, Mahomecie i Malcolmie X (człowieku, który poprawnie zrozumiał pokojowe przesłanie islamu, ale został zabity przez agresywnych islamistów). Islam, podobnie jak chrześcijaństwo, bywa obiektem manipulacji i przeinaczeń. Mahomet, na łożu śmierci, prosił o traktowanie kobiet “z dobrocią i szacunkiem”. Niestety, nie wszyscy muzułmanie stosują się do tej zasady. Kolejna sprawa: losy potomków Proroka pozostają dla wielu muzułmanów nieznane. A tak się składa, że ich dzieje były dramatyczne. Jedenastu z nich zamordowano, a dwunasty, Imam al-Mahdi, ma dopiero nadejść. Noreagaaa i Achernahr wierzą, że Mahdi stoczy walkę z Illuminati i Dajjalem. Autorzy “The Arrivals” nie pochwalają konfliktu między sunnitami a szyitami. Uważają się za muzułmanów bezwyznaniowych (i wcale nie sieją szyickiej ani sufickiej propagandy!). Wracając do głównego wątku: kim są Iluminaci? Otóż jest to rodzina, która od czasów staroegipskich rządzi naszą planetą. Czystość krwi stanowi dla niej świętość. Członkowie rodu Iluminatów mają dostęp do szczególnie naenergetyzowanych punktów Ziemi. Mogą więc “przekraczać bariery wymiarowe”.

Iluminaci są zatwardziałymi okultystami. To, że stoją ponad prawem, umożliwia im bezkarne odprawianie obrzędów. Naginanie czasoprzestrzeni - za pomocą świętej geometrii - nie jest dla nich trudnością. Wielki rytuał, jakim był zamach na World Trade Center, miał pogrążyć Ziemię w negatywnej energii. Wieże WTC przypominały masoński symbol dwóch kolumn, a razem z budynkiem nr 7 imitowały Świątynię Salomona i piramidy w Gizie. Między drapaczami chmur stała rzeźba The Sphere. Autor zaczął ją tworzyć w Bawarii (kolebce Zakonu Iluminatów). Sama rzeźba symbolizowała islamską Kaabę. Iluminaci wierzą w Boga i Szatana, ale wybierają tego drugiego, bo obiecuje im mądrość i wyzwolenie. Członkowie tej sitwy lubią także astrologię i numerologię. Liczby i fakty, związane z nowojorską tragedią, pokrywają się z tajemnymi naukami. Spójrzmy na ród Bushów (krewnych Aleistera Crowleya). George W. Bush, w dniu zamachu na World Trade Center, był prezydentem USA. Dokładnie 11 lat wcześniej jego ojciec, również prezydent, opowiedział publicznie o “wielkiej idei New World Order”. Masoni uwielbiają jedenastkę. A zniszczenie dwóch wież i The Sphere (symbolu Kaaby) było zapowiadane w popkulturze na długo przed 11 września 2001 roku.

Czym odznacza się prawdziwa Kaaba? Otóż stoi ona w najbardziej naenergetyzowanym miejscu na Ziemi. Linie energii, krzyżujące się w tym punkcie Mekki, dają niewiarygodną moc. Energia obraca się w tym samym kierunku, w którym muzułmanie krążą wokół Kaaby. Okrążanie świętego obiektu uwalnia człowieka od ograniczeń czasoprzestrzeni. No dobrze, ale dlaczego Iluminaci dokonali zamachu na WTC, The Sphere i Pentagon? Z czterech powodów: żeby rzucić wyzwanie Bogu, żeby zainscenizować zniszczenie Kaaby, żeby wpłynąć na globalną politykę i żeby stworzyć “jedną z najmroczniejszych gwiezdnych bram na Ziemi”. Dwie wieże nawiązywały do dwóch masońskich kolumn oznaczających bramę (“gate”). Pentagon przypomina zaś satanistyczną pięcioramienną gwiazdę (“star”). Star + gate = stargate (gwiezdna brama). Wypada odnotować, że Iluminaci stale atakują ludzkie czakry. Jeśli chcemy być zdrowi ciałem, duchem i umysłem, musimy odpowiednio postępować ze swoim układem rozrodczym, żołądkiem, sercem, gardłem i głową. Noreagaaa i Achernahr udzielają kilku islamskich porad dotyczących dbania o samego siebie. Tymczasem wróg pragnie, byśmy byli chorzy, zestresowani, zgorzkniali, zdegenerowani i zaniedbani duchowo.

Światowy kryzys gospodarczy to pierwszy krok do ustanowienia nowego systemu ekonomicznego opartego na chipach RFID. Zauważmy, że już teraz posługujemy się elektronicznymi pieniędzmi. Niektórzy w ogóle nie dotykają tego, co zarobili. Nasza ekonomiczna rzeczywistość jest rzeczywistością wirtualną (Matrix). Wyzwólmy się wreszcie spod panowania maszyn. Komputery i inne urządzenia odgrywają zbyt dużą rolę w naszym życiu. Żyjmy naturalnie, miłujmy przyrodę, wykorzystujmy odnawialne źródła energii. Ale miejmy oczy otwarte. Wiemy już o NWO, Illuminati i Dajjalu. Na szczęście, wkrótce nadejdzie Imam al-Mahdi, który “przygotuje świat na powrót naszego prawdziwego Mesjasza” (Chrystusa). Ród faraonów to nie wszystko. Jest jeszcze ród Abrahama. Prorok ten miał dwóch synów: Izaaka i Ismaela. Z linii Izaaka wywodził się Jezus, a z linii Ismaela - Mahomet. Mahdi będzie spokrewniony z Mahometem i Jezusem, gdyż jego ojciec będzie pochodził od Ismaela, a matka od Izaaka. Prawi ludzie, zjednoczeni przez Imama al-Mahdiego, ruszą do walki z siłami ciemności. Przygotowujmy się na te wydarzenia, ale unikajmy ekstremizmu, bo przegapimy Mahdiego i Powtórne Przyjście Chrystusa. Ekstremizm zaślepia!

Te dwie postaci, Imam i Jezus, zadadzą klęskę Dajjalowi, a pomogą im w tym umiarkowani wyznawcy islamu, chrześcijaństwa i judaizmu. Iluminaci jeszcze nie wiedzą, że są skazani na porażkę, toteż nieprzerwanie budują swój Nowy Porządek Świata. A jaki jest cel “The Arrivals”? Noreagaaa i Achernahr wyjaśniają: chodzi o przebudzenie jak największej liczby ludzi i poprowadzenie ich właściwą drogą. Autorzy filmu ostrzegają przed różnego rodzaju dezinformatorami, manipulatorami i szarlatanami, takimi jak choćby Zecharia Sitchin. Nie dajmy się uwikłać w New Age, fanatyzm religijny i konsumpcyjno-hedonistyczny styl życia. Są to bowiem miraże mające nam przysłaniać prawdę o świecie, człowieku i Bogu. Nie pozwalajmy sobie na łatwowierność, bądźmy krytyczni wobec polityków i papiestwa. Zaglądajmy do Koranu, Biblii i Tory. Czytajmy znaki czasu, a tych jest naprawdę wiele. Na naszych oczach dokonują się przecież trzy przybycia (arrivals): Dajjala, Mahdiego i Chrystusa. To jest sedno sprawy. O to chodzi w “The Arrivals”. Obok nas dzieją się rzeczy doniosłe, a my musimy się do nich ustosunkować. Bóg Mahometa, Jezusa i Mojżesza niebawem zatryumfuje. Iluminaci nie mają żadnych szans. Dajjal już przegrał. Racja jest po naszej stronie.

KONIEC STRESZCZENIA


Recenzenckim (nie masońskim!) okiem


Produkcja “The Arrivals” robi na widzu ogromne wrażenie. Jej autorzy prezentują osobliwe przekonania, ale czynią to w sposób niezwykle uargumentowany. Wizja świata, proponowana przez autorów, jest nietypowa, ale spójna. Skojarzenie Illuminati z Dajjalem (chociaż zaczerpnięte z innych źródeł) wydaje mi się wręcz mistrzowskie. To naprawdę ciekawe, że koncepcja popularna wśród teoretyków spiskowych ma swoją analogię w islamskich tekstach religijnych. Myślę, że powinni o tym wspominać także konspiracjoniści spoza kręgu muzułmańskiego. Noreagaaa i Achernahr są osobami bardzo charyzmatycznymi: piszą umiejętnie i przekonująco. Owszem, można im zarzucić populizm i demagogię (wszak schlebiają masom i przyganiają elitom). Nie oznacza to jednak, że są pozbawieni charakteru.

Jeśli dobrze przyjrzymy się ich poglądom, dostrzeżemy w nich pewną stanowczość. Ale jest to stanowczość wyrażana łagodnie, kulturalnie, dyplomatycznie, z poszanowaniem odmiennych postaw, wyborów i zachowań. U twórców “The Arrivals” równoważą się dwie cechy: pobożność i humanizm. Noreagaaa i Achernahr wyraźnie podkreślają, że nie chcą się angażować w spory religijne (ani z innowiercami, ani z muzułmanami). Uważają, że liczy się “wspólny grunt”, a szczegóły nie mają większego znaczenia. Odcinanie się zarówno od szyizmu, jak i od sunnizmu jest jednym z przejawów programowej niepokorności: wolnomyślicielstwa, indywidualizmu, nonkonformizmu, sceptycyzmu wobec zastanego świata. Może to także świadczyć o młodzieńczym idealizmie (buncie? naiwności? nieżyciowości?).

Produkcja “The Arrivals” została zmontowana m.in. z fragmentów filmów dokumentalnych i fabularnych, programów telewizyjnych, wywiadów, przemówień, koncertów, piosenek, zdjęć, obrazków oraz materiałów przygotowanych samodzielnie (np. nagrań z dalekich podróży). Nie jest to wyłącznie dziełko o charakterze teoretycznospiskowym. Noreagaaa i Achernahr często uprawiają publicystykę, komentują aktualne problemy polityczne, społeczne i obyczajowe. Niezłym (aczkolwiek odrobinę banalnym) pomysłem wydaje mi się nawiązanie do trylogii “Matrix”. Autorzy wykorzystują popularne motywy, a wiadomo, że widzowie chętniej identyfikują się z tym, co już znają i kochają. Jeśli chodzi o estetykę, nie jest tragicznie, ale lepiej prezentuje się film “Illuminati: The Music Industry Exposed” Farhana Khana.

“The Arrivals” to twór anglojęzyczny, lecz zawierający pojedyncze wstawki z języka arabskiego. Przykładem może być hybrydyczny komunikat: “To be continued inshallah” (“Ciąg dalszy nastąpi, jeśli Bóg pozwoli”). Noreagaaa i Achernahr piszą w taki sposób, jakby zakładali, że znaczną część odbiorców będą stanowiły osoby niewyznające islamu. Gdy wprowadzają pojęcia teologiczne, tłumaczą je na język angielski i wyjaśniają ich znaczenie. Tym, co rzuca się w oczy, jest wymieszanie terminologii islamskiej z chrześcijańską. Czarny charakter, przed którym przestrzegają autorzy, jest na przemian “Dajjalem” i “Antychrystem“. Twórcy “The Arrivals” wiedzą, że pojęcia zaczerpnięte z chrześcijaństwa są dla Europejczyków/Amerykanów bardziej zrozumiałe niż terminy muzułmańskie. Wolą zatem pisać o “Bogu” i “Szatanie” niż o “Allahu” i “Iblisie”.

Noreagaaa i Achernahr walczą z negatywnymi stereotypami dotyczącymi Arabów i muzułmanów. Sami również dają się poznać jako ludzie bystrzy, otwarci, wyedukowani, zdolni do dyskusji i współpracy. Z drugiej strony, nie ukrywają oni swoich konserwatywnych poglądów (np. niezadowolenia z powodu upadku dobrych obyczajów). Chwilami zachowują się bardzo stereotypowo, zwłaszcza wtedy, gdy krytykują USA i Izrael. Często posługują się słowem “syjonizm“. Nie odważyłabym się jednak oskarżyć ich o antysemityzm. Autorzy “The Arrivals” powtarzają, że nie mają nic przeciwko narodowości żydowskiej i religii judaistycznej. Przeszkadza im jedynie polityka izraelska i ideologia syjonistyczna. Co do chrześcijaństwa, dwaj młodzieńcy szanują tę wiarę, ale nie ufają Kościołowi rzymskokatolickiemu.

Dziełko “The Arrivals” bywa nisko oceniane przez znawców (i wyznawców) islamu. Serwis WikiIslam podaje, że o produkcji nieżyczliwie wypowiedzieli się uczeni muzułmańscy: Tariq Preston i Sulaiman Kindi. Twórcom filmu zarzuca się dowolne interpretowanie świętych pism. Według WikiIslam, Noreagaaa i Achernahr są hipokrytami, bo pozują na prawowiernych muzułmanów, a zajmują się rzeczami zabronionymi (spiskami). Poza tym, ostrzegają przed Dajjalem, zapominając, że Jednooki Oszust może demoralizować ludzi poprzez muzykę (w produkcji “The Arrivals” nieustannie słychać utwory muzyczne). Redaktor WikiIslam twierdzi, że dwaj konspiracjoniści mają problem psychologiczny. Nie mogą uwierzyć w to, że muzułmanie dokonali zamachu na World Trade Center, więc zrzucają winę na inne grupy. Ot, mechanizm obronny.


Islamska Arizona Wilder?

Dziękuję i gratuluję wszystkim, którzy zdołali przebrnąć przez niniejszy artykuł (tak jak ja zdołałam przebrnąć przed ośmiogodzinne “The Arrivals”). Ufam, że udało mi się udowodnić, iż muzułmański konspiracjonizm to zjawisko niesamowicie interesujące (i wcale nie gorsze od tego, co nazywam w myślach “głównym nurtem konspiracjonizmu”). Ci, którzy chcą poszerzyć swoją wiedzę, mogą samodzielnie przeszukać serwisy Google i YouTube. Najlepiej kierować się słowami kluczowymi “Illuminati” i “Dajjal”. Polecam prezentację multimedialną “How to Recognize the Antichrist Dajjal In The Media” (“Jak rozpoznać Antychrysta Dajjala w mediach”) zamieszczoną przez użytkownika Nebulous1982.

Zachęcam również do obejrzenia materiału “Jinn speaks about Illuminati, Dajjal, Anti-Christ, False-Messiah” - “Dżin mówi o Illuminati, Dajjalu, Antychryście, Fałszywym Mesjaszu” (YouTube, KUzZ911). To ostatnie video ukazuje wywiad islamskiego duchownego z tajemniczą kobietą w czarnym nikabie. Zostaje ona przedstawiona jako osoba opętana przez złego ducha. Początkowo dialog dotyczy spraw religijnych, które mogą zainteresować chyba tylko muzułmanów i miłośników religioznawstwa. Ale później rozmowa zbacza na niebezpieczne tory. Kobieta (a raczej demon Zouzoula przemawiający jej ustami) niespodziewanie porusza temat Illuminati. Wyznaje, że Iluminatami są prezydenci i królowie, także z krajów arabskich. Odprawiają oni krwawe rytuały, np. składają ofiary z niemowląt.

Członkowie Illuminati służą dżinom i Iblisowi. Jakby tego było mało, przygotowują się na przybycie syna diabła. Duchowny pyta: “O kim mówisz?”. Kobieta/demon odpowiada: “O Dajjalu”. Intrygujące, prawda? Warto podkreślić, że muzułmanka nawiązuje do Illuminati sama z siebie. Odbywa się to na zasadzie “uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Co to ma być? Choroba? Oszustwo? Prowokacja? Prawdziwe opętanie? Przedawkowanie “The Arrivals”? A może znajomość ponurych faktów? Bohaterka nagrania przypomina mi Arizonę Wilder, skromną amerykańską pielęgniarkę, która opowiadała Davidowi Icke’owi o światowych przywódcach zamieniających się w Reptilian i spożywających ludzkie mięso. Wilder nie uchodziła jednak za opętaną, tylko za byłą ofiarę kontroli umysłu (projektu Monarch).


Natalia Julia Nowak
20-27 listopada 2013 r.

28 listopada 2013   Dodaj komentarz
Ciekawostka   Społeczeństwo   Inne   islam   illuminati   dajjal  

Moje wspomnienie o Robercie Larkowskim

Dziwny początek

Roberta Larkowskiego poznałam w drugiej połowie 2009 roku. Oboje byliśmy wówczas związani z nacjonalistycznym tygodnikiem “Tylko Polska” będącym oficjalnym organem prasowym Polskiej Partii Narodowej. Robert miał wtedy czterdzieści trzy lata, był głównym felietonistą “TP” i wiceprezesem PPN. Ja byłam początkującą, osiemnastoletnią publicystką, wówczas jeszcze prawicową i konserwatywną. Nasza znajomość zaczęła się w dość nietypowych okolicznościach. Otóż lewicowy dziennikarz Jaś Kapela napisał o mnie zjadliwy felieton “Najcnotliwsza w klasie” i zamieścił go w internetowym wydaniu “Krytyki Politycznej”. Niedługo po tym zdarzeniu otrzymałam ważnego e-maila od Leszka Bubla (redaktora naczelnego tygodnika “Tylko Polska”, prezesa Polskiej Partii Narodowej). Chodziło w nim o to, że Robert Larkowski stworzył o mnie pozytywny artykuł, będący odpowiedzią na nieprzychylny tekst Kapeli. Co więcej, felieton Larkowskiego ukazał się na łamach “TP”.

Listy i rozmowy

Poprosiłam pana Leszka, żeby dał mi jakieś namiary na autora, bo chciałabym mu osobiście podziękować. Wkrótce Robert i ja byliśmy już internetowymi znajomymi. Początkowo kontaktowaliśmy się wyłącznie za pośrednictwem poczty elektronicznej. Mimo różnicy wieku i doświadczenia, doskonale się rozumieliśmy. Listy, które do siebie pisaliśmy, były długie i ciekawe. Po pewnym czasie zaczęłam zachęcać Roberta, żeby założył sobie konto w serwisie społecznościowym Facebook. Mój korespondencyjny przyjaciel uparcie odmawiał. Zupełnie nie był zainteresowany taką formą komunikacji interpersonalnej. Ja jednak bardzo go namawiałam i w końcu Larkowski dał za wygraną. Facebook, w przeciwieństwie do tradycyjnej poczty elektronicznej, stwarzał możliwość rozmowy w czasie rzeczywistym. Od tej pory Robert i ja mogliśmy całymi godzinami dyskutować o naszych wspólnych zainteresowaniach: polityce, filozofii, historii, ideologiach, problemach społecznych itd.

Trudne czasy

Można powiedzieć, że aż do końca 2011 roku Larkowski i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Zaufanymi oraz połączonymi wspólnotą przekonań i zamiłowań. W pierwszej połowie 2012 roku zaczęliśmy się od siebie oddalać. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy był rozpad mojego prawicowo-konserwatywnego światopoglądu. Zawalił się wówczas fundament naszej znajomości, jakim była zbieżność poglądów i dążeń. Robert doceniał to, że nadal jestem patriotką, nacjonalistką, eurosceptyczką i antyglobalistką. Problem polegał na tym, że w pozostałych kwestiach byłam już zdecydowanie lewicowa (zaczęłam się nawet określać mianem Narodowej SocjalDemokratki). Larkowski i ja nie byliśmy już przedstawicielami tej samej opcji politycznej. Co gorsza, w niektórych sprawach staliśmy się przeciwnikami. Nie zakończyliśmy, oczywiście, naszej znajomości, ale rozmawialiśmy coraz rzadziej i coraz krócej. W ostatnich miesiącach życia Roberta miałam z nim naprawdę słaby kontakt. A jednak wiadomość o jego odejściu okazała się dla mnie bardzo bolesnym ciosem.

Robert - romantyk


Larkowski nie bał się śmierci. Był typem romantyka, przekonanego, że najwyższą wartością nie jest życie, tylko zbiór idei, dla których warto poświęcić własną egzystencję. Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. W wywiadzie, udzielonym mi przez Roberta w 2010 roku, znalazło się nawet stwierdzenie: “Ze względu na heroiczną śmierć i postawę ideową, otaczam nieomal kultem japońskiego pisarza Yukio Mishimę” (pełny tekst wywiadu jest dostępny w Internecie. Żeby go znaleźć, wystarczy wpisać w Google hasło „Rozmowa z Robertem Larkowskim”). To jedno, proste zdanie przypomina japońską formę poetycką, haiku. Jest bowiem krótkie, lecz zawiera w sobie niesłychanie dużo treści. Robert zawsze mi mówił, że śmierć Mishimy była czymś wielkim, ponieważ miała charakter męczeński i przyczyniła się do narodowego przebudzenia Japończyków. Pisarz zginął w sposób straszliwy, ale jego zgon nie poszedł na marne. Przeciwnie: umożliwił Narodowi Japońskiemu wzniesienie się na moralne wyżyny, a samemu Mishimie przyniósł wieczną chwałę. Fascynacja Larkowskiego orientalnym autorem trochę mnie przerażała, albowiem Yukio Mishima popełnił seppuku/harakiri.

Robert - wojownik

Robert uważał, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno ulegać wrogom. Opowiadał się za postawą spartańską, polegającą na walce do samego końca, nawet mimo braku szans na zwycięstwo. W felietonie zatytułowanym „Uświadomiony bojkot” Larkowski napisał: „Tradycjonalistyczna myśl głosi, że trzeba stać na posterunku i walczyć, pomimo iż bitwa wydaje się materialnie przegrana. To nasz obowiązek i powinność wobec niewidzialnego świata bohaterskich i pracujących ciężko przodków”. Czym dla mojego przyjaciela była Ojczyzna - jedna z najbardziej cenionych przez niego wartości? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w jego tekście „Rozważania o Polsce” (opublikowanym w 2004 roku na łamach czasopisma „Ściśle Tajne”). „Polska jest pojęciem geograficznym i metafizycznym, bo istnieje na poły w świecie materialnym oraz w duszach Polaków” - brzmi pierwsze zdanie artykułu. Jak widać, Larkowski należał do ludzi niezwykle uduchowionych. Nic więc dziwnego, że istotną rolę w jego życiu odgrywała religia.

Robert - myśliciel

Robert był przedsoborowym katolikiem i sekretarzem redakcji bloga GlosTradycji.blogspot.com. Kolegował się ponadto z kontrowersyjnym księdzem Rafałem Trytkiem. Larkowski nie zamykał się jednak na inne systemy filozoficzne i religijne. Wykazywał zainteresowanie szeroko pojętą myślą wschodnią. „To bardzo ciekawe, sam jestem zwolennikiem kołowego postrzegania czasu - wiele cywilizacji już powstało i umarło, umarło i powstało. (…) Czytam Wedy i poznaję dziwne podobieństwa pracywilizacji Ariów z dzisiejszymi ludami Europy, z Polakami włącznie” - wyznał w komentarzu zamieszczonym na stronie NowyEkran.net. Robert chciał wnieść własny wkład nie tylko do polityki, ale także do chrześcijaństwa. W tekście zatytułowanym „Ariokatolicyzm” wysunął postulat stworzenia nowego modelu wiary katolickiej. Tytułowy ariokatolicyzm miał być katolicyzmem pozbawionym elementów judaistycznych. Larkowski stanowczo sprzeciwiał się ekumenizmowi i koncepcji judeochrześcijaństwa. Co z wierzeniami dawnych Słowian? Robert pisał, że nie ma nic przeciwko „umiarkowanym rodzimowiercom bez antykatolickiego fanatyzmu”. Źródło: felieton „Europejska jedność”.

Człowiek kulturalny

Robert Larkowski był działaczem politycznym i publicystą piszącym głównie o polityce. Gdyby jednak ktoś powiedział, że mój przyjaciel nie miał innych zainteresowań, popełniłby ogromny błąd. Robert kochał kulturę polską i zagraniczną, o czym zresztą mówił we wspomnianym wcześniej wywiadzie. Pasjonowały go literatura, poezja, film i muzyka. Jego ulubionym pisarzem był - obok Mishimy - Fiodor Dostojewski. Bliskie mu były przeżycia i rozterki takich twórców, jak Marek Hłasko czy Andrzej Bursa. Najdobitniej świadczy o tym fakt, że nazywał ich swoimi “opiekunami-bohaterami”. Jeśli chodzi o muzykę, Larkowski słuchał najrozmaitszych brzmień: chorałów gregoriańskich, klasyki mistrzów, poezji śpiewanej, marszy wojskowych, cold wave, gothic metalu, viking metalu, martial industrialu, rocka skinheadowskiego, rocka tożsamościowego i pieśni współczesnych bardów. Robert miał dojrzałe, sprecyzowane i zróżnicowane upodobania. Kilka tygodni przed śmiercią poprosił mnie, żebym napisała artykuł o zespole Joy Division. Nie był zadowolony z tego, że tworzyłam teksty o grupach spod znaku New Romantic, zatem wskazał mi interesującą alternatywę. Czuję, że powinnam spełnić jego życzenie. To chyba była jego ostatnia wola.

Przemoc psychiczna

Larkowski zmarł 20 lipca 2013 roku. Miał czterdzieści siedem lat. Jego śmierć nastąpiła w wyjątkowo nieprzyjemnych okolicznościach, o których rozpisały się prawicowe media. Robert Wit Wyrostkiewicz, autor artykułu “Tajemnicza śmierć Larkowskiego” z wirtualnego wydania tygodnika “Nasza Polska”, poinformował, że na kilka dni przed zgonem Roberta pojawiły się w Internecie plotki o rzekomym samobójstwie publicysty. Administratorzy facebookowej strony Xpornchan.pl/b/ (RemoveKrautze) zamieszczali grafiki zawiadamiające o “śmierci” Larkowskiego. Wcześniej przez wiele miesięcy ukazywały się na Facebooku złośliwe wpisy dotyczące Roberta. Autorzy postów śmiali się z przekonań, aparycji i stylu wypowiedzi publicysty. Według jednego z dziennikarzy portalu wSumie.pl, to właśnie internetowe złośliwości przyczyniły się do nagłej śmierci pokrzywdzonego. “Larkowski bardzo przejął się pogłoskami o... własnej śmierci. To doprowadziło do pogorszenia jego stanu zdrowia (bloger cierpiał na cukrzycę). Mężczyzna nie przespał całej nocy z 19 na 20 lipca, był zdenerwowany. (…) Wkrótce zmarł” - czytamy w newsie zatytułowanym “Zabiły go trolle”. Co było bezpośrednią przyczyną zgonu Roberta? Wyrostkiewicz sugerował, że zawał serca. Strona GazetaWarszawska.com podała, że udar mózgu.

Patriota wyklęty


Robert Larkowski marzył o pięknym finale własnej egzystencji. W jednym z ostatnich, facebookowych wpisów stwierdził: “Chamy się wieszają, szlachta ginie pod sztandarami” (cyt. za: R.W. Wyrostkiewicz - “Tajemnicza śmierć Larkowskiego”). Publicysta był przygotowany na ewentualną śmierć za wyznawane idee. “My broni, myśli i czynu narodowego nie złożymy, do ostatniej garstki nacjonalistów. Jeżeli przyjdzie za ideę oddać nawet własne życie” - zadeklarował w felietonie “Nacjonalizm elitarny”. W pewnym sensie, Larkowski faktycznie stał się bohaterem i męczennikiem, gdyż wrogowie, gardzący jego światopoglądem, zadręczyli go na śmierć. Robert nie poległ w bitwie. Zakończył swoje życie jako patriota wyklęty, ofiara bezwzględnych przeciwników politycznych. Do końca pozostał wierny swoim zasadom: tak jak obiecywał w artykułach i prywatnych rozmowach. Był prawdziwym narodowcem, a takich pozostało już niewielu. Myślę, że jego niezłomność powinna służyć za wzór dla wszystkich osób identyfikujących się z poglądami patriotycznymi, nacjonalistycznymi, eurosceptycznymi i antyglobalistycznymi. Pamiętajmy o Robercie Larkowskim. I działajmy dalej na rzecz naszej Ojczyzny. On tego od nas wymagał.

Natalia Julia Nowak
(lewicowa nacjonalistka)
25-26 lipca 2013 roku

 

28 lipca 2013   Dodaj komentarz
Polityka   Społeczeństwo   nacjonalizm   ppn   leszek bubel   polska partia narodowa   publicystyka   robert larkowski   nacjonalista   publicysta  
< 1 2 3 4 >
Njnowak | Blogi