• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Kategoria

Historia, strona 1

< 1 2 3 4 >

Bohaterka na miarę Pileckiego i Moczarskiego...

Muzyczne motto

“A jeśli oni zechcą czegoś spróbować,
my będziemy próbować mocniej.
A jeśli oni zechcą pokonać dystans,
my zajdziemy dalej.
A jeśli oni zechcą
trzymać się tego do końca czasu,
wówczas my będziemy walczyć dłużej.
Bo co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Tchórze zawsze chcą rządzić resztą,
uciskając nas swoimi poglądami
i mówiąc, że wiedzą lepiej.
Oni się nas boją,
bo wiedzą, że jesteśmy niezależni
i nie troszczymy się o ich zasady,
nie troszczymy się o to, co myślą”


Jenny Woo - “Stronger“,
tłum. Natalia J. Nowak




Patriotka godna pomnika

Stanisława Rachwał (Stanisława Rachwałowa z domu Surówka) to postać łącząca w sobie najlepsze cechy Witolda Pileckiego i Kazimierza Moczarskiego. Bez wątpienia jest jedną z najdzielniejszych Polek wszech czasów. Jednostką, która nie tylko dorównuje wielu popularniejszym od siebie Bohaterkom, ale wręcz przewyższa je niezłomnością i skutecznością. Niestety, dotychczas nie została nawet w połowie doceniona tak, jak na to zasługuje. Wciąż pozostaje postacią mało znaną: niedostrzeżoną, zapomnianą, ukrytą w cieniu mniej zasłużonych konspiratorek lat 1939-1956. Taki stan rzeczy to wielka niesprawiedliwość. Lecz czy na pewno wyrok? Możemy przecież wziąć sprawy w swoje ręce. Możemy sami powalczyć o godne upamiętnienie Rachwałowej. Jeśli my tego nie zrobimy, to kto? Nic samo się nie zdziała: nie zbierzemy plonów, dopóki nie uświadomimy sobie, że wcześniej trzeba zasiać ziarno. A nasza Bohaterka to postać fenomenalna. Dwukrotnie zatrzymana i katowana przez gestapo. Więziona w trzech obozach koncentracyjnych (Auschwitz-Birkenau, Ravensbruck i Neustadt-Glewe). Po wojnie aresztowana przez UB, poddawana torturom i skazana na karę śmierci. Zdolna, wpływowa i ceniona działaczka Polskiego Państwa Podziemnego. Uczestniczka ruchu oporu w Generalnym Gubernatorstwie, Oświęcimiu-Brzezince i Polsce Ludowej. Członkini ZWZ-AK i WiN. Patriotka godna pomnika. Wzór do naśladowania dla kobiet i mężczyzn.


Z okolic Lwowa

Według różnych źródeł, Stanisława Surówka, czyli późniejsza Rachwałowa, przyszła na świat w roku 1903 lub 1906[1]. Dużo informacji na jej temat zgromadził IPN-owski historyk Filip Musiał, który poświęcił naszej Bohaterce co najmniej dwa popularnonaukowe artykuły: “Stanisława Rachwałowa: Bohaterka podziemia - prześladowana przez Niemców i komunistów” (opublikowany w “Dzienniku Polskim” i w serwisie Nowa Historia należącym do Grupy Interia) oraz “Pilecki w spódnicy” (zamieszczony w broszurze “Żołnierze Wyklęci”, dodatku specjalnym do “Gazety Polskiej” z 3 marca 2010 roku). Musiał podaje, że Stanisława Rachwał pochodziła z Kresów Wschodnich, a dokładniej z miejscowości Rudki niedaleko Lwowa. Wychowała się w patriotycznej rodzinie, ukończyła lwowskie Gimnazjum Sióstr Urszulanek. Miłością jej życia okazał się Zygmunt, oficer Wojska Polskiego i Policji Państwowej, z którym wzięła ślub i któremu urodziła dwie córki: Krystynę i Annę (różnica wieku między dziewczętami wynosiła trzy lata). Gdy wybuchła wojna, Zygmunt Rachwał został pojmany przez sowieckich agresorów. Na wiele lat słuch po nim zaginął. O tym, co się stało z mężem, Stanisława dowiedziała się długo po zakończeniu konfliktu zbrojnego. Otóż Zygmunt nie tylko przeżył okres uwięzienia, ale również zdołał wstąpić do armii generała Andersa. Niestety, ciężka choroba uniemożliwiła mu powrót do domu. Żołnierz zmarł na gruźlicę w 1943 roku. Miało to miejsce na terenie Palestyny.


Krakowska twardzielka

Zimą 1939 roku Stanisława Rachwałowa, teraz już mieszkająca w Mieście Królów Polskich, rozpoczęła antyniemiecką działalność konspiracyjną w Związku Walki Zbrojnej, późniejszej Armii Krajowej. Wstąpiła w szeregi kontrwywiadu Okręgu Kraków ZWZ, a jej bezpośrednim przełożonym został Jan Hartwig “Cyprian”. W tamtym okresie Rachwał posługiwała się pseudonimami “Herbert” (lub “Herburt”), “Herburta”, “Rysiek” i “Ryś”. Była bardzo skuteczną konspiratorką, o czym świadczy fakt, że szczegóły jej działalności wciąż pozostają dla historyków tajemnicą. W kwietniu 1941 roku Stanisława została po raz pierwszy aresztowana przez gestapo. Jej zatrzymanie miało związek ze sprawą Aleksandra Bugajskiego “Halnego”, przywódcy krakowskiego oddziału Związku Odwetu ZWZ. Niemieccy śledczy bynajmniej nie patyczkowali się ze swoją aresztantką. Jak wynika z relacji Rachwałowej, cytowanej przez Filipa Musiała, hitlerowscy oprawcy sięgali po niedozwolone metody interrogacji: bicie, kopanie, rozbieranie do naga. W wyniku tortur kobieta straciła dziewięć zębów. Mimo udręki, nie wyjawiła gestapowcom żadnych istotnych informacji. Zdołała ich nawet przekonać, że nigdy nie należała do ruchu oporu. Pod koniec maja Związek Walki Zbrojnej wykupił naszą Bohaterkę z więzienia. Nieustraszona Rachwał powróciła do działalności podziemnej, co przypłaciła kolejnym aresztowaniem w październiku 1942 roku. Naziści pastwili się nad nią aż do grudnia.


W Oświęcimiu-Brzezince

Filip Musiał pisze, że Niemcy nie dali się oszukać po raz drugi. Pewni, że schwytali prawdziwą konspiratorkę, wysłali ją do obozu koncentracyjnego Auschwitz, a ściślej do obozu kobiecego funkcjonującego w ramach Auschwitz II - Birkenau. Było to miejsce zarządzane przez bezwzględną Marię Mandel (Marię Mandl)[2]. Stanisława otrzymała status więźniarki politycznej, kazano jej nosić znaczek przedstawiający literę “P” w czerwonym trójkącie. Na jej przedramieniu wytatuowano numer obozowy 26281. Rachwałowa przeżyła w Oświęcimiu-Brzezince bardzo dużo. Przeszła tyfus plamisty, przepracowała trochę czasu w rozmaitych komandach. Trudne warunki i bolesne doświadczenia nie zniechęciły jej jednak do działalności konspiracyjnej. Nasza Bohaterka bez wahania dołączyła do obozowego podziemia. Od kwietnia 1943 roku miała szerokie pole do działania, gdyż zaangażowano ją do sporządzania kartotek rzeczy odebranych więźniom. Rachwał potajemnie pisała wówczas raporty, które dotyczyły poszczególnych transportów przybywających do lagru. Utrzymywała kontakt z konspiratorami w obozie męskim, przekazywała im podsłuchane lub wyczytane w gazetach informacje o charakterze politycznym i wojskowym. W styczniu 1945 roku Stanisława znalazła się wśród więźniarek ewakuowanych do KL Ravensbruck. Później była przetrzymywana w KL Neustadt-Glewe, skąd ostatecznie wyswobodzili ją alianci. Odzyskawszy wolność, przez trzy tygodnie leczyła się w angielskim szpitalu.


Genialna wywiadowczyni

Wiosna 1945 roku to początek nowej okupacji. Sowieci, którzy rzekomo wyzwolili naszą Ojczyznę, wcale nie zamierzali jej opuścić. Przeciwnicy nowego porządku, a także ludzie niewygodni dla władzy komunistycznej, stawali się ofiarami brutalnych prześladowań. Wielu Polaków dostrzegało konieczność kontynuacji działalności konspiracyjnej. Do takich osób należała Stanisława Rachwałowa. Według Filipa Musiała, nasza Bohaterka przybyła do Ojczyzny pod koniec maja, a pod koniec czerwca była już zaangażowana w prace podziemia antykomunistycznego. Najpierw związała się z Delegaturą Sił Zbrojnych na Kraj. Potem wstąpiła do powstałego na bazie DSZ Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”. Rachwał przyjęła pseudonim “Zygmunt” i zajęła się gromadzeniem wszelkich informacji o nowym reżimie. Interesowały ją sprawy polityczne, gospodarcze i wojskowe, działalność bezpieki, milicji i urzędów, postępowanie konkretnych funkcjonariuszy, planowane akcje przeciwko dysydentom, nastroje panujące wśród samych aparatczyków. Zdobytą wiedzę przekazywała swoim przełożonym z Brygad Wywiadowczych WiN. Nasza Bohaterka stała na czele siatki liczącej co najmniej dwanaście osób. Pracowali dla niej ludzie zatrudnieni m.in. w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Cenzurze Wojskowej, Sądzie Grodzkim i Urzędzie Wojewódzkim. Stanisława wiedziała, co się dzieje w Krakowie, w Warszawie, na Podhalu i na Śląsku. Budowała też sieć wywiadowczą na Pomorzu i w Polsce centralnej.


Między życiem a śmiercią

Jak podaje Musiał, w drugiej połowie 1946 roku funkcjonariusze UB założyli w mieszkaniu naszej Bohaterki “kocioł“ (rodzaj zasadzki). Rachwałowa, powiadomiona o czekającej na nią pułapce, schroniła się w tajnym lokalu podziemia, a później wyjechała do Warszawy. Czy wiedziała, że Krystyna Żywulska, koleżanka z Auschwitz-Birkenau, u której zdecydowała się zamieszkać, jest żoną prominentnego ubeka Leona Andrzejewskiego? Trudno powiedzieć. W każdym razie, Stanisława przed uwięzieniem zdążyła jeszcze zrobić jedną rzecz: udać się na Pomorze w celu udzielenia instrukcji członkom nowo utworzonej przez siebie siatki wywiadowczej. Sama chciała uciec na Zachód, miała już nawet przygotowaną drogę przerzutową. Gdy wróciła do Warszawy, zrządzeniem losu spotkała na ulicy Andrzejewskiego, który ją rozpoznał i postanowił aresztować. Kobieta została zatrzymana na dzień przed planowaną emigracją. Potem było więzienie, jedenastomiesięczne tortury i sfingowany proces. Początkowo skazano ją na dożywocie, ale wyrok ten nie spodobał się warszawskim elitom, toteż zamieniono go na karę śmierci. Bolesław Bierut podjął jednak decyzję o przywróceniu poprzedniego wyroku. Rachwał spędziła w stalinowskich kazamatach dziesięć lat. “Zaliczyła” Warszawę, Kraków, Fordon, Inowrocław i szpital więzienny w Grudziądzu. Odzyskała wolność na fali odwilży gomułkowskiej. Po roku 1956 nie prowadziła żadnej działalności politycznej. Ani oficjalnej, ani opozycyjnej.


Pilecki i Moczarski

Dzieje Stanisławy Rachwał są łudząco podobne do dziejów Witolda Pileckiego. Bohaterska postawa podczas drugiej wojny światowej, udział w lagrowym ruchu oporu, tworzenie raportów, aktywność wywiadowcza w Polsce Ludowej, ubeckie tortury, niezasłużony wyrok śmierci… Wszystko się zgadza. Rachwałowa i Pilecki pochodzili z patriotycznych rodzin, żyli na Kresach Wschodnich, mieli po dwoje dzieci. Witold był przez pewien czas żołnierzem generała Andersa, zupełnie jak mąż Stanisławy. Ale losy Rachwałowej wykazują również duże podobieństwo do losów Kazimierza Moczarskiego. Mężczyzna ten był oficerem Armii Krajowej zajmującym się głównie informacją i propagandą. Po wojnie został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, obciążony fałszywymi zarzutami, poddany okrutnym praktykom i skazany na karę śmierci, którą później zamieniono na dożywocie. Moczarski spędził ponad dziesięć lat w komunistycznym więzieniu, wyszedł na wolność w wyniku odwilży październikowej. To właśnie on jest autorem słynnej listy “49 rodzajów tortur stosowanych przez UB“. Warto wiedzieć, że Moczarski był męczony nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Przykładowo, osadzono go w jednej celi z esesmanem Jurgenem Stroopem, niemieckim zbrodniarzem wojennym odpowiedzialnym za likwidację getta warszawskiego. Kazimierz opisał potem to doświadczenie w swojej książce “Rozmowy z katem“. No dobrze, ale cóż to ma wspólnego z historią Rachwałowej?


Krwawa Mary

Aby znaleźć odpowiedź na postawione wyżej pytanie, trzeba zerknąć kilka akapitów wstecz i zatrzymać się przy nazwisku Marii Mandel (Marii Mandl). Co wiadomo o tej osobie? Zajrzyjmy choćby do artykułu “W obozie nazywali ją ‘bestią‘. Po wojnie trafiła do tego samego więzienia, co jej ofiary” zamieszczonego w serwisie Wirtualna Polska. Autor tekstu pisze, że Maria Mandel przyszła na świat 10 stycznia 1912 roku w austriackiej miejscowości Munzkirchen. Gdy jej kraj został wcielony do Trzeciej Rzeszy, wyjechała w głąb państwa zaborczego, do niemieckiego Monachium. Jako zwolenniczka nazizmu, wstąpiła do załogi SS i podjęła pracę w obozach koncentracyjnych. Najpierw służyła w Lichtenburgu, później w Ravensbruck, aż w końcu w Auschwitz-Birkenau, do którego przybyła jesienią 1942 roku. Mandel już w Ravensbruck dała się poznać jako wyjątkowa sadystka, uwielbiająca zadawać bliźnim ból. Często biła więźniarki: do krwi, do utraty przytomności. Według jednego ze świadków, najchętniej celowała w “dolną część brzucha”. Na domiar złego, kazała osadzonym chodzić boso po żwirze. W Auschwitz-Birkenau zachowywała się równie okrutnie. Uczestniczyła także w selekcjonowaniu ludzi do komór gazowych. Miała romans z inną nadzorczynią, Irmą Grese, która nosiła przy sobie “wysadzany perłami pejcz“. Po wojnie Mandel wylądowała w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich. Tam spotkała i rozpoznała swoją dawną ofiarę, Stanisławę Rachwał. Ona też ją zidentyfikowała.


Pod jednym dachem

Rachwałowa, niegdysiejsza więźniarka Oświęcimia-Brzezinki, została zmuszona do zamieszkania pod jednym dachem ze swoją byłą oprawczynią. A właściwie oprawczyniami, bo oprócz Marii Mandel przebywały tam również inne niemieckie zbrodniarki, np. Therese Brandl. Po latach, już na wolności, nasza Bohaterka uwieczniła swoje przeżycia w utworze wspomnieniowym “Spotkanie z Marią Mandel”. Praca powstała w roku 1965, a dwadzieścia pięć lat później doczekała się druku na łamach periodyku “Przegląd Lekarski - Oświęcim”[3]. Zweryfikowane i skomentowane fragmenty tekstu można znaleźć w artykule “Proces załogi KL Auschwitz-Birkenau cz. 6. Życie w więzieniu” Stanisława Kobieli. Autor zamieścił go na swojej stronie internetowej TajemniceHistorii.pl. Ze wspomnień Rachwałowej, cytowanych i omawianych przez Kobielę, dowiadujemy się, jak wyglądało więzienne życie skazanych nazistek i ich relacje z polskimi osadzonymi. Czy sytuacja, w której kaci i ofiary zostają ze sobą zrównani, może być łatwa dla którejkolwiek ze stron? Czy wspólna walka o przetrwanie, a nieraz nawet zamiana ról między dominującymi a zdominowanymi, przekształca coś w ludzkiej świadomości? Publikacja “Proces załogi…”, zawierająca fragmenty utworu Stanisławy, udziela nam arcyciekawych odpowiedzi na te pytania. W następnych akapitach postaram się krótko zreferować rzeczony tekst. Opowiedzieć, jak to było ze spotkaniem Rachwałowej z hitlerowskimi przestępczyniami wojennymi.


Potęga resentymentu

Gdy Stanisława zobaczyła w więzieniu Marię Mandel, ogarnęło ją uczucie mściwej satysfakcji. Był to widok, o którym w Auschwitz-Birkenau mogła tylko pomarzyć. Oto Maryśka: wtedy pani życia i śmierci, obecnie odizolowana od świata kajdaniara. Jeszcze kilka lat temu dręczyła niewinnych ludzi, a dziś musi szorować na kolanach “więzienne flizy“. Obok niej haruje w pocie czoła Johanna Langefeld[4]. Rachwałowa bynajmniej nie zamierzała się litować nad swoimi germańskimi współwięźniarkami. Kiedy znalazła sposób na zaszkodzenie Mandel, bez wahania przystąpiła do akcji. To ona stała za przeniesieniem nazistki do gorszej celi (wcześniej MM siedziała w “wolnej celi roboczej“). Maria, niegdyś patrząca na Stanisławę z wyższością, teraz zaczęła się jej bać. Tym bardziej, że Rachwałowa, jako świadek hitlerowskiego ludobójstwa, mogła złożyć obciążające ją zeznania i wbić jej ostatni gwóźdź do trumny. Nie dało się ukryć, że skończyły się czasy, w których Mandel była górą, a Rachwał dołem. Sytuacja uległa odwróceniu. Jakże wielka i groźna jest potęga resentymentu! To właśnie resentyment zagrzmiał niczym grom, gdy nasza Bohaterka, poproszona przez oddziałową o wyjaśnienie czegoś Niemkom, weszła do ich celi i ryknęła: “Achtung!”. Nazistki, słysząc ten wyraz, zerwały się na równe nogi. Stanęły na baczność i bez słowa słuchały, jak Stanisława obrzuca je nieprzystojnymi epitetami (po niemiecku). Myślały, że za chwilę Polka zacznie je bić. Lecz ona nie zniżyła się do ich poziomu.


Przebaczenie i pojednanie

Rachwałowa nawet w ubeckiej tiurmie potrafiła wyegzekwować swoje prawa. Przykładowo, dała strażniczkom do zrozumienia, że nie życzy sobie wspólnej kąpieli z nazistkami. Personel więzienny spełnił jej żądanie. Hitlerowskie bandytki, zwłaszcza Maria Mandel, przechodziły obok niej “pojedynczo, zmieszane i naprawdę przestraszone”. Stanisława była w pełni świadoma swojej moralnej przewagi nad Niemkami. Przypuszczała wręcz, że gdyby zaatakowała je fizycznie, żadna z nich nie miałaby odwagi się bronić. Mandel i Rachwał, kobiety z dwóch różnych bajek, zostały skazane przez komunistyczny sąd na najwyższy wymiar kary. Obie wiedziały, że każdy dzień zbliża je do śmierci. I z każdym dniem stawały się coraz dojrzalsze. Stanisława obserwowała, jak Maria powoli zamienia się w jednostkę smutną, pokorną i zadumaną. Sama również zgubiła gdzieś dawną złość, nienawiść i żądzę zemsty. Więźniarki, osadzone w sąsiednich celach, wyraźnie słyszały się przez ścianę. Rachwałowa dała sobie wreszcie spokój ze swoimi łaziennymi wymaganiami. Któregoś wieczoru, podczas wspólnej kąpieli, Maria Mandel i Therese Brandl podeszły do naszej Bohaterki. Obie były nagie, mokre i zapłakane. Błagały o przebaczenie. Stanisława, mimo zaskoczenia, zdobyła się na ten krok, a one padły na kolana i zaczęły ją całować po rękach. Z trzech uczestniczek tej niezwykłej sceny tylko Rachwał doczekała się ułaskawienia. Nazistki zostały powieszone w styczniu 1948 roku. Polka zmarła zaś ponad trzydzieści lat później.


Świadek oskarżenia

Zgodnie z tym, co pisze Stanisław Kobiela, nasza Bohaterka już latem 1945 roku zaczęła się starać o ukaranie hitlerowskich przestępców wojennych. Chociaż była członkinią podziemia niepodległościowego, sprzeciwiającą się uzależnieniu Polski od ZSRR i zaniepokojoną totalitarnym charakterem bierutowskiego państwa, zdecydowała się wejść na drogę oficjalną. Złożyła zeznania przed Główną Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, a później przed Okręgową Komisją w Krakowie. Lokalny sędzia, który zajmował się jej sprawą, został wkrótce jej współpracownikiem w Zrzeszeniu “Wolność i Niezawisłość”. Rachwałowa zeznawała przeciwko gestapowcom, którzy podczas drugiej wojny światowej terroryzowali ludność Miasta Królów Polskich. Sporządziła też dokładne charakterystyki pracowników KL Auschwitz-Birkenau[5]. Opisy nadzorców i nadzorczyń, przygotowane przez Stanisławę, okazały się przydatne podczas procesu Rudolfa Hoessa w 1947 roku (uwaga: nie należy mylić tego osobnika z Rudolfem Hessem zmarłym w roku 1987!). Co do samego Hoessa, nasza Bohaterka miała okazję spotkać go w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich. Wspominała potem, że po aresztowaniu stał się zupełnie innym człowiekiem. Nie przypominał już dumnego, groźnego władcy obozu oświęcimskiego. Był blady i zrezygnowany, przeczuwał, że nie uniknie egzekucji. Podobna zmiana zaszła zresztą w Maximilianie Grabnerze. Zwierzchnik lagrowego gestapo trząsł się jak osika.


Fordon i Inowrocław

Stanisława, jako więźniarka polityczna, była również przetrzymywana w Fordonie i Inowrocławiu. Tam, w Polsce północnej, “wymiatała” tak samo jak w południowej. Widać to w odpowiedzi naczelnika Centralnego Więzienia w Fordonie na pismo Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie (1951). Wiadomość nosi tytuł “Opinia więźnia karnego Rachwał Stanisławy“ i zawiera następujące stwierdzenia: “Była już trzykrotnie karana dyscyplinarnie, co świadczy, że nie zawsze przestrzega przepisów więziennych. Odnośnie swych przełożonych stara się ona być posłuszna i zdyscyplinowana, lecz stosunek ten jest tylko powierzchowny, gdyż zasadniczo jest ona ujemnie ustosunkowana do administracji więzienia, jak również jest wrogo ustosunkowana w stosunku do Państwa Ludowego, jej rządu. (…) Nie przejawia żadnego przełomu w swych wrogich poglądach politycznych“[6]. Myliłby się ten, kto by powiedział, że Rachwałowa, odzyskawszy wolność w 1956 roku, bez problemu przebaczyła swoim “czerwonym” ciemiężycielom. Autor publikacji “Więzienie dla kobiet o zaostrzonym reżimie. Sierpień 1952 - marzec 1955” (InowroclawFakty.pl) podaje, że nasza Bohaterka zawiadomiła prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa przez naczelniczkę inowrocławskiej tiurmy. Oskarżyła ją o znęcanie się nad uwięzionymi kobietami. Niestety, “z powodu niechęci Ryszardy Szelągowskiej do składania zeznań jako świadek sprawa nie miała dalszego ciągu”. Gnębicielka Obiałowa uniknęła więc sprawiedliwości.


Madame Butterfly

Wiele nowych informacji na temat Stanisławy Rachwał zaczerpniemy z czterdziestominutowego reportażu radiowego “WiNna nieWiNna” Patrycji Gruszyńskiej-Ruman (Polskie Radio 2008). Materiał zawiera wypowiedzi kilku Polek będących świadkami życia i działalności naszej Bohaterki. Relacje te przeplatają się z kwestiami aktora wcielającego się w rolę stalinowskiego oskarżyciela. Dopełnieniem całości są poruszające przerywniki, w których Ewa Kania czyta fragmenty wspomnień Rachwałowej. Z reportażu dowiadujemy się, że Stanisława przyszła na świat 29 kwietnia 1906 roku. Podczas wojny polsko-bolszewickiej, w roku 1920, zwróciła uwagę na jednego z polskich oficerów, którzy przybyli wyzwolić jej miasteczko spod panowania najeźdźców. Majestatyczny patriota w mundurze zrobił na niej piorunujące wrażenie. Dziewczyna szaleńczo się w nim zakochała, a potem “bardzo młodo wyszła za mąż”. Czy to oznacza, że Surówka poznała swojego przyszłego męża w wieku czternastu lat, a poślubiła go niedługo później? Wbrew pozorom, to możliwe. Na ziemiach byłego zaboru austriackiego obowiązywało bowiem prawo, które zezwalało kobiecie na zawarcie małżeństwa po ukończeniu czternastego roku życia. Potrzebna była jedynie zgoda ojca (źródło: Jerzy Antoni Pielichowski, “Zawarcie małżeństwa w zarysie historycznym”, AdwokatKoscielny.com.pl). Do czego można to porównać? Najbliższe skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy, to opera “Madame Butterfly” Giacoma Pucciniego[7].


Beka z ubeka

Nietypowy wiek, w którym Stanisława założyła rodzinę, bywał dla otoczenia dość kłopotliwy. Pewnego dnia Rachwałowa, jako mężatka, została poproszona o zaopiekowanie się obcą panną, która “szła na bal [pułkowy] bez rodziców“. Jak się wkrótce okazało, wspomniana panna była dwa razy starsza od niej. Państwo Rachwałowie mieszkali razem w koszarach wojskowych. Stanisława zdążyła więc poznać uroki żołnierskiego życia. Koleżanki z więziennej celi zapamiętały ją jako osobę pogodną, życzliwie nastawioną do świata, obdarzoną wielkim darem wymowy. Rachwałowa nigdy nie wracała z przesłuchań zapłakana. Przeciwnie, kiedyś nawet wróciła ubawiona. Rozśmieszył ją młody funkcjonariusz UB, który spostrzegł na jej przedramieniu numer obozowy i zapytał zdumiony: “To pani tyle lat w Oświęcimiu, a teraz my panią jeszcze przesłuchujemy?!”. Z mojej wiedzy wynika, że nie był to pierwszy raz, gdy kobieta zaszokowała bezpiekę swoją zuchwałą postawą. Do naszych czasów przetrwał cyniczny liścik, który Stanisława wysłała ubowcom okupującym jej krakowskie lokum: “Wiedząc, że ten list dostanie się w wasze łajdackie ręce, zawiadamiam, że na próżno czekacie i niewinnych ludzi zamknęliście w moim mieszkaniu. Możecie długo na mnie czekać pod drzwiami. R”. Spójrzmy także na urzędowy dokument “Postanowienie o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej“ z września 1947 roku. Rachwał nie podpisała tego druku. Ale umieściła na nim własną uwagę: “Akt oskarżenia niezgodny z prawdą”[8].


Do tańca i do różańca

Jakie jeszcze ciekawostki dotyczące Rachwałowej kryją się w reportażu Gruszyńskiej-Ruman? Na przykład informacja, że nasza Bohaterka była jednostką o wysokim statusie ekonomicznym. Mając ojca-adwokata i męża-oficera, nigdy nie narzekała na brak pieniędzy. Zewnętrzną oznaką dobrobytu, w którym żyła, uczyniła modny, elegancki, wyszukany ubiór. Stanisława zawsze chciała być stylowa i olśniewająca, chętnie pokazywała się bliźnim w kapeluszu i rękawiczkach. Nawyku dbania o cerę nie straciła nawet w Auschwitz-Birkenau. Gdy otrzymywała od Niemców odrobinę margaryny, tylko połowę tego produktu wykorzystywała do celów spożywczych. Reszta służyła jej za krem do twarzy. Rachwałowa była religijna, jak wielu ludzi w czasach okołowojennych. Ceniła osoby, które potrafią pokornie się modlić lub przynajmniej uszanować modlitwę innych. W podziemiu współpracowała głównie z mężczyznami. Podczas wojny, a być może i później, dawała schronienie polskim partyzantom. Swoim córkom, które były jednocześnie jej pomocnicami w konspiracji, udzieliła arcyciekawej wskazówki na wypadek “badania“. Otóż miały one wmawiać gestapowcom/ubekom, że liczni panowie, z którymi Rachwał się spotykała, byli jej kochankami. Taktyka Stanisławy, choć niewątpliwie upokarzająca, wyróżniała się skutecznością. Filip Musiał pisze, że to właśnie ta argumentacja (plus łapówka zapłacona przez ZWZ) przesądziła o jej zwolnieniu z nazistowskiego aresztu w 1941 roku.


Mistrzowski styl

Rachwałowa zaliczała się do osób niesłychanie błyskotliwych i elokwentnych. Potrafiła nie tylko snuć intrygujące opowieści, ale również posługiwać się grą słów i formułować cięte riposty. Gdy do więziennej celi w Krakowie przyprowadzono nową osadzoną, Stanisława zadała jej specyficzne pytanie, umiejętnie akcentując wybrane sylaby: “A pani jest WiNna czy nieWiNna?”. Naturalnie, chodziło o przynależność do Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”. Zdarzyło się także, iż to Rachwał została o coś zapytana przez nieznajomą współwięźniarkę. Ciekawska spytała: “Jak pani sobie radzi z paznokciami?”. Stanisława odpowiedziała jej w iście mistrzowskim stylu: “Te u rąk to sobie obgryzam, ale te u nóg pani mi będzie musiała obgryzać”. Nasza Bohaterka bardzo się martwiła o swoje córki. Wiedziała, że one też zostały schwytane przez UB, i to z jej powodu. Aby uspokoić swoje sumienie, zdecydowała się porozmawiać z osiemnastoletnią więźniarką, która znajdowała się w sytuacji analogicznej do jej dzieci (tzn. siedziała w tiurmie ze względu na własną matkę). Próbowała dociec, czy nastolatka ma do swojej rodzicielki jakieś pretensje. I wyraźnie się rozchmurzyła, kiedy usłyszała, że wcale tak nie jest. Na wolności, gdy już było po wszystkim, Rachwałowa nigdy nie robiła z siebie męczennicy. Zachowywała się w taki sposób, jakby bolesne doświadczenia “nie zrobiły na niej większego wrażenia”. A gdy ktoś ją pytał o obóz oświęcimski, “zbywała go pół-żartem”. Była dumna, zacięta, nikomu się nie żaliła.


Making of

Reportaż radiowy “WiNna nieWiNna” Patrycji Gruszyńskiej-Ruman spotkał się z pozytywnym odbiorem słuchaczy zarówno w Polsce, jak i za granicą. Dziennikarski majstersztyk został uhonorowany Główną Nagrodą Wolności Słowa SDP, międzynarodową nagrodą Prix Italia (“radiowym Oscarem”) i Białą Kobrą na Ogólnopolskim Festiwalu Mediów w Łodzi “Człowiek w zagrożeniu”. Reportażystka skomentowała swoje dzieło w kilku wywiadach, tzn. w rozmowie z Jerzym Ignatowiczem (“Dwa totalitaryzmy w jednym życiu”, portal SDP), Markiem Palczewskim (“Rozmowa dnia - 4 stycznia 2012”, portal SDP) i Elżbietą Rutkowską (“Polski reportaż radiowy jest silny”, miesięcznik “Press”). Wyznała swoim kolegom po fachu, że praca nad audycją o Rachwałowej kosztowała ją wiele wysiłku. Przygotowanie tak ambitnego materiału zajęło jej około dziewięciu-dziesięciu miesięcy. Twórczy trud polegał na wertowaniu archiwalnych dokumentów, poszukiwaniu ludzi pamiętających Stanisławę, konsultacjach z historykiem Filipem Musiałem oraz wnikliwej lekturze wspomnień naszej Bohaterki[9]. Dziennikarka dowiedziała się o życiu “WiNnej nieWiNnej” zupełnie przypadkowo. Odkryła tę postać podczas przeglądania listy polskich więźniów KL Auschwitz-Birkenau. Zwróciła uwagę na nazwisko “Rachwał“, gdyż było to rodowe miano jej matki. Tak zaczęła się jej przygoda z badaniem losów Stanisławy. Przeznaczenie? Na pewno kamień milowy w przywracaniu pamięci o niezwykłej Bohaterce.


Bolesław Surówka (cz. 1)

Znając datę i miejsce urodzenia Rachwałowej, jej panieńskie nazwisko, imiona rodziców i zawód ojca, postanowiłam poszukać w Internecie wzmianek na temat jej rodziny. Bardzo szybko znalazłam informacje dotyczące Bolesława Surówki: wybitnego publicysty, krytyka teatralnego, prawnika, żołnierza kampanii wrześniowej. Wszystko wskazuje na to, że dziennikarz ten był bratem naszej Bohaterki. Mistrz pióra urodził się w roku 1905, czyli w tej samej dekadzie, co Stanisława Rachwał. Pochodził z Rudek koło Lwowa. Jego ojciec, Karol, pracował jako adwokat. Matka, Emilia, wywodziła się z rodu Tustanowskich (źródło: Sejm-Wielki.pl/n/Tustanowski). Czyżbym namierzyła bliskiego krewnego Rachwałowej? A może to tylko zbieg okoliczności? Prawdopodobieństwo, że mamy tu do czynienia z dziełem przypadku, nie wydaje mi się wysokie. Szansa na to, że w małych Rudkach trafi się dwóch adwokatów o nazwisku Karol Surówka, raczej nie jest duża. W serwisie MyHeritage.pl opisano kilku mężczyzn noszących dokładnie takie miano. Jedna z notek brzmi: “karol surówka i emilia surówka byli małżeństwem. Mieli 2 córek: stanisława rachwał i jedno inne dziecko. karol zmarł”. Czy nie ma w tym tekście drobnego błędu? Może państwo Surówkowie nie mieli dwóch córek, tylko córkę i syna? Może tajemnicze “jedno inne dziecko” (tutaj rodzaju nijakiego) to właśnie Bolesław Surówka? Twardy charakter, słowiańskie imię i antyniemieckie poglądy również upodabniają Bolesława do Rachwałowej.


Bolesław Surówka (cz. 2)

Osoby, które zainteresowały się postacią domniemanego brata Stanisławy, powinny zajrzeć do artykułu “Zapomniany dziennikarz - zapomniane dziennikarstwo. Górny Śląsk oczami Bolesława Surówki” Krzysztofa Trackiego. Materiał jest dostępny w witrynie internetowej Sołectwa Mikołów - Śmiłowice (Smilowice.Mikolow.eu). Z tekstu wynika, że Bolesław Surówka pochodził z Kresów Wschodnich, ale związał swoje losy z Ziemiami Zachodnimi[10]. Był orędownikiem polskości Śląska, stronnikiem Wojciecha Korfantego, demaskatorem proniemieckich sentymentów utrzymujących się w tym regionie. Mówił stanowcze “NIE” ruchom ślązakowskim, mentalnym przodkom Ruchu Autonomii Śląska. Zarzucał im brak lojalności wobec Polski, pragnienie oderwania Silesii od Macierzy oraz finansowe powiązania z antypolskimi siłami w Niemczech. Deptał po piętach Śląskiej Partii Ludowej, miał też na pieńku z obozem piłsudczykowskim. Przeciwnicy obrzucali go najrozmaitszymi wyzwiskami, np. “wesołek korfantowy”. Surówka cechował się wytrwałością i samozaparciem, dzięki czemu nie pozwolił się uciszyć reżimowi sanacyjnemu. Jak w jego życiu wyglądał 1 września 1939 roku? “Atak niemiecki przywitał Surówkę w zabudowaniach koszar w Oświęcimiu (tam gdzie niedługo niemieccy naziści utworzą obóz zagłady Auschwitz!)” - pisze Krzysztof Tracki. Po wojnie Bolesław pozostał dawnym Bolesławem. Kontynuował karierę dziennikarską. Promował i pielęgnował polski patriotyzm na Śląsku.


Wezwanie do działania

Stanisława Rachwał była ponadprzeciętną jednostką. Wyjątkowo odważną i zasłużoną reprezentantką Polskiego Państwa Podziemnego. Jak długo będziemy godzić się na to, żeby pozostawała jedynie “statystką” w opowieściach o niemieckich barbarzyństwach? Nazwisko Rachwałowej, jako świadka brutalnej okupacji, często przywoływane jest w tekstach dotyczących hitlerowskich zbrodniarek wojennych. Jednocześnie prawie wcale nie pisze się o niej artykułów monograficznych. Dlaczego? Przecież to ona, a nie np. Irma Grese, powinna wzbudzać podziw i fascynację! Nazistowska morderczyni doczekała się licznych wielbicieli, także w naszej Ojczyźnie[11]. Tymczasem Rachwałowa nadal czeka na odpowiednie upamiętnienie. Dobrze, że kilka osób przypomniało o niej w związku z Narodowym Dniem Pamięci “Żołnierzy Wyklętych”, ale to wciąż bardzo mało. Stanisława Rachwał zasługuje na pomnik i najwyższe państwowe odznaczenia. Jej imieniem powinno się chrzcić ulice, aleje, parki i skwery. W miejscach związanych z jej życiem i działalnością powinny wisieć tablice pamiątkowe. Każdego roku aktywni patrioci powinni organizować imprezy (tzn. marsze, biegi) ku jej czci. O Rachwałowej wypadałoby też nakręcić film dokumentalny bądź fabularny. A jeśli nie film, to przynajmniej teledysk, choćby na wzór “Desenchantee” Mylene Farmer lub “Beliy Plaschik (No Mercy Remix)” t.A.T.u. Jak widać, mamy ogrom pracy do wykonania. Nie stójmy więc bezczynnie, tylko weźmy się do roboty!


Natalia Julia Nowak,
14.03. - 26.04. 2016 r.



PS. Rachwałowa bije na głowę wszystkie filmowe, komiksowe i kreskówkowe superbohaterki. Przy niej bledną takie heroiny, jak Lara Croft z “Tomb Raidera” czy Sarah Connor z “Terminatora 2. Dnia Sądu”. W porównaniu z nią, Wonder Woman, Black Canary, She-Ra, Sailor Moon, Superświnka, Czarodziejki W.I.T.C.H., Odlotowe Agentki i Wojowniczki z Krainy Marzeń to cherlawe mimozy dla grzecznych dziewczynek. Jeśli chodzi o umiejętność zdobywania ściśle tajnych danych w ekstremalnie trudnych warunkach, to Trinity, Motoko Kusanagi, Lisbeth Salander i Maggie Chan mogłyby brać od niej korepetycje. Stanisława jest kolejną postacią w naszym narodowym panteonie, która udowadnia, że polscy patrioci nie mają sobie równych. Tak to już jest, że największymi herosami (na skalę globalną) okazują się ci, którzy walczyli pod flagą biało-czerwoną, w cieniu skrzydeł Orła Białego. Nasz Naród nie musi sobie wymyślać fikcyjnych superbohaterów, bo miał ich wystarczająco wielu w prawdziwym życiu. To Amerykanie, Japończycy i Zachodni/Północni Europejczycy odczuwają potrzebę kreowania - na własny użytek i dla poklasku świata - nudnych, tandetnych, nierealistycznych gierojów pełniących funkcję kompensacyjną. Bardzo mi przykro, ale taka jest prawda. Akurat w latach trzydziestych i czterdziestych (czytaj: w czasach, gdy rodziły się Supermany i Batmany) z autentycznymi aktami bohaterstwa było u nich średnio. Co innego u nas. My mieliśmy całe zastępy herosów. Rachwałowa niewątpliwie znajdowała się w ścisłej czołówce polskich megatwardzielek. Cześć jej pamięci. Chwała wszystkim Polakom walczącym z hitleryzmem i/lub stalinizmem.


PRZYPISY

[1] Rok 1903 jest datą błędną, ale został podany na dość wiarygodnej stronie “Archiwum ofiar terroru nazistowskiego i komunistycznego w Krakowie 1939-1956” prowadzonej przez Muzeum Historyczne Miasta Krakowa (Krakowianie1939-56.mhk.pl). Niestety, nie udało mi się ustalić, który rok śmierci Stanisławy Rachwał jest właściwy: 1984 czy 1985? Źródła, z których korzystałam, nie są zgodne co do daty zgonu patriotki. Nawet Instytut Pamięci Narodowej plącze się w zeznaniach. Ech, powiem krótko… Przed historykami-profesjonalistami i historykami-amatorami jeszcze dużo wytężonej pracy!

[2] “Kolejna sadystka, główna nadzorczyni obozu dla kobiet Auschwitz II - Birkenau. (…) Zabijała własnoręcznie, maltretowała, jednym słowem skazywała na śmierć lub zsyłała do domów publicznych funkcjonujących na terenie obozu. Bez litości obchodziła się nawet z noworodkami. Te ginęły od uderzeń, z głodu lub w płomieniach. (…) Postrach kobiet w Auschwitz, osławiona ‘Mańcia Migdał’ - jak ją nazywano w obozie - została osądzona w drugim procesie oświęcimskim. Zawisła na szubienicy” (Waldemar Kowalski, “Sadyści z Auschwitz. Oprawcy, którym zabijanie więźniów sprawiało nieskrywaną radość”, portal NaTemat.pl). “Bicie w paroksyzmie wściekłości sprawiało jej przyjemność i widocznie było dla niej środkiem pielęgnowania piękności, bo po każdej takiej egzekucji robiła się jeszcze piękniejsza; mięśnie, których grę widać było przez bajecznie uszyte, a niesłychanie obcisłe ubranie, chodziły jak żywe węże, zielonkawe oczy świeciły jak gwiazdy, delikatny róż twarzy nabierał żywości, nawet złote włosy zdawały się bardziej błyszczeć” (zeznania Heleny Tyrankiewicz, książka “Fotograf z Auschwitz” Anny Dobrowolskiej, serwer Cyfroteka.pl). “U niej nie było prawa łaski. (…) Posyłała do gazu, jeśli ktoś miał obtartą piętę albo odmarznięty palec. Nic nie pomagały prośby więźniarek, które całowały jej buty” (zeznania Anny Szyller, książka “Fotograf z Auschwitz” Anny Dobrowolskiej, serwer Cyfroteka.pl). “Zna tylko język niemiecki, mówi narzeczem wiedeńskim. (…) Człowiek-okrutnik, znęcała się i katowała osobiście więźniarki. Siła jej uderzenia była okrutna, jednym uderzeniem pięści wybijała szczękę, a specjalnością jej było kopanie w podbrzusze tak kobiet, jak i mężczyzn” (pismo Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, książka “Fotograf z Auschwitz” Anny Dobrowolskiej, serwer Cyfroteka.pl).

[3] Gdyby ktoś pytał: pierwszy fragment “Rozmów z katem” Kazimierza Moczarskiego został opublikowany w 1968 roku. Tekst ukazał się w warszawskim tygodniku “Polityka”. Cały utwór, podzielony na odcinki, był drukowany we wrocławskiej “Odrze” (miało to miejsce w latach 1972-1974). Książkowe wydanie “Rozmów z katem” pojawiło się na księgarskich półkach dopiero w roku 1977. Była to jednak wersja okrojona, zapewne z przyczyn politycznych. Pełna, nieocenzurowana wersja dzieła ujrzała światło dzienne w 1992 roku. Źródło tych informacji: artykuł “Kazimierz Moczarski - autor książki ‘Rozmowy z katem‘” (materiał jest dostępny w serwisie internetowym Polskiego Radia). Zobacz też: przypis dziewiąty niniejszego opracowania.

[4] Według Stanisława Kobieli, Rachwałowa pomyliła Johannę Langefeld (byłą komendantkę obozu kobiecego w Oświęcimiu-Brzezince, poprzedniczkę Marii Mandel) z mniej prominentną Dorotheą Binz. W oryginalnym tekście, napisanym przez Stanisławę, widnieje nazwisko “Binz”, ale jest to ewidentny błąd merytoryczny. Z badań Kobieli wynika, że osoba określona przez Rachwałową jako “Binz” to w rzeczywistości Langefeld. Wskazują na to informacje, jakie autorka podaje na temat rzekomej “Binz”, a także fakt, iż prawdziwej Dorothei Binz nie było wówczas w Krakowie. O paniach Langefeld, Binz, Mandel i Rachwał przeczytamy również w liście otwartym “Joanna Langefeld” Stanisława Kobieli. Pismo wyświetla się na blogu TajemniceHistorii.pl. Nadawca wystosował je w odpowiedzi na artykuł “Tajemnica kobiet” Marty Grzywacz (wydrukowany w “Wysokich Obcasach”, dodatku do “Gazety Wyborczej” z 4 lipca 2015 roku). Zacytuję urywek tego listu: “Stanisława Rachwałowa (…) pisze o swoim pierwszym spotkaniu z Joanną Langefeld i Marią Mandel na korytarzu więzienia Montelupich jak boso, na kolanach myły mokrą szmatą posadzkę korytarza. Bez trudu rozpoznała z KL Auschwitz Marię Mandel, złożyła raport opisując kim Mandel była w KL Auschwitz i Mandel cofnięto do celi, pozbawiając ją przywilejów więźniarki niecelowej. Rachwałowa nie znała natomiast Joanny Langefeld i dlatego pozostała ona nadal więźniarką niecelową. W więzieniu dowiedziała się, że siedzi tam także inna komendantka KL Ravensbruck i błędnie przyjęła, że nazywa się ona Binz i pod takim nazwiskiem wspomina Langefeld“. Frapująca historia, czujny badacz.

[5] Twórcy tekstów dziennikarskich poświęconych nazistowskim zbrodniarkom wojennym chętnie przytaczają charakterystykę Irmy Grese autorstwa Stanisławy Rachwał. Oto co nasza Bohaterka napisała na temat osławionej funkcjonariuszki niemieckich obozów koncentracyjnych: “Grose [powinno być “Grese” - przypis NJN] Irma, lat około 22, wzrost około 163 cm. Zbudowana proporcjonalnie, ładnie. Jasna blondynka o dużej urodzie, oczy duże, niebieskie, brwi ciemne, ładnie zarysowane w łuk; rzęsy ciemne, długie, cera bardzo ładna, jasna o ładnym rumieńcu; nos proporcjonalny, usta proporcjonalne, pełne, czerwone; zęby śliczne, drobne, białe; piękna, ładnie osadzona szyja. Głos miała miły, niski, nogi śliczne, stopy drobne. Była lesbijką. Do mężczyzn SS-manów odnosiła się wprost wrogo, mówiąc, że zna dobrze ten element. Natomiast wśród więźniarek miała sympatię, gustowała w młodych, ładnych dziewczętach, specjalnie Polkach” (cyt. za: Katarzyna Pawlak, “Piękne bestie“, portal DlaStudenta.pl). Irma Grese - masowa morderczyni, sprawczyni tortur, przestępczyni seksualna - została po wojnie osądzona przez Brytyjczyków i powieszona 13 grudnia 1945 roku. Nie jest jednak prawdą, że była lesbijką. Hitlerowska kryminalistka nawiązywała kontakty intymne z przedstawicielami obu płci, a jednym z jej najsłynniejszych kochanków był szalony “naukowiec” Josef Mengele. Maria Mandel również zaliczała się do biseksualistek. W tym miejscu wypada przypomnieć, że władze Trzeciej Rzeszy oficjalnie potępiały ludzi współżyjących z osobami tej samej płci. Za podejmowanie działań o charakterze homoerotycznym można było nawet wylądować w obozie koncentracyjnym (mężczyzn oznaczano różowym trójkątem, a kobiety czarnym). Jak widać, teoria teorią, a praktyka praktyką. Dodatkowym potwierdzeniem tej tezy mogą być: noc długich noży i plotki dotyczące prywatnego życia Rudolfa Hessa.

[6] Cytowany list znajduje się dziś w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej. Materiał był prezentowany na wystawie “Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie w latach 1946-1955” (Kraków 2008-2009). Fotokopię dokumentu można zobaczyć w Internecie na oficjalnej stronie IPN-u. Galeria skanów związanych z Rachwałową, przyporządkowana do kategorii “Działacze opozycji politycznej”, nosi tytuł “Stanisława Rachwał z d. Surówka” (Ipn.gov.pl/strony-zewnetrzne/wystawy/skaz_na_smierc_krakow/galeria.html).

[7] Akcja utworu rozgrywa się w latach 1904-1907 na Wyspach Japońskich. Główną bohaterką jest piętnastoletnia gejsza, Chocho-san*, która w atmosferze skandalu decyduje się poślubić białego, dorosłego, chrześcijańskiego, amerykańskiego oficera Benjamina Franklina Pinkertona. Niestety, cała historia kończy się tragicznie. Warto jednak zaznaczyć, że w opowieści występuje motyw wieloletniego oczekiwania na męża, który nie daje znaków życia (chociaż Pinkerton staje się nieuchwytny z zupełnie innych przyczyn niż Zygmunt Rachwał). “Madame Butterfly” była ulubioną operą Marii Mandel. Nazistka tak bardzo lubiła ten utwór, że wielokrotnie zmuszała lagrową orkiestrę do jego wykonywania na terenie obozu. [*Mirosław Bańko, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, wyjaśnia: “Wynikałoby stąd, że gdy mowa o operze, należałoby stosować formę Chocho-fujin, a gdy mowa o bohaterce, to Chocho-san. To jednak teoria, miłośnicy muzyki przyzwyczaili się już do wersji Cio-Cio-San, znanej z libretta, oraz do obocznego zapisu Cho-cho-san, bliższego systemowi Hepburna, często używanemu na Zachodzie do transkrypcji imion i nazwisk japońskich”. Więcej szczegółów w poradni językowej PWN]

[8] Oba źródła historyczne - liścik do ubeków i prokuratorskie pismo - spoczywają w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Swego czasu pokazywano je na wystawie “Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie w latach 1946-1955” (Kraków 2008-2009). Reprodukcje dokumentów udostępniono w wirtualnym albumie na oficjalnej stronie Instytutu (Ipn.gov.pl/strony-zewnetrzne/wystawy/skaz_na_smierc_krakow/galeria14.html).

[9] Podobno w latach siedemdziesiątych Stanisława Rachwał zgłosiła swój utwór do jakiegoś konkursu zorganizowanego przez Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu (ówczesna nazwa instytucji: Państwowe Muzeum Oświęcim-Brzezinka). Tak przynajmniej twierdzi Patrycja Gruszyńska-Ruman, która przytoczyła tę ciekawostkę w rozmowie z Jerzym Ignatowiczem. W programie radiowym “Studio Reportażu i Dokumentu prezentuje” Gruszyńska-Ruman, odpowiadająca na pytania Małgorzaty Raduchy, podała informację, że w 1972 roku wspomnienia naszej Bohaterki zostały uhonorowane zasłużoną nagrodą. Prowadząca, Raducha, słusznie porównała “Spotkanie z Marią Mandel” Stanisławy Rachwałowej do “Rozmów z katem” Kazimierza Moczarskiego. Nazwała je “drugą, damską wersją” tej wstrząsającej książki. Zapis audycji “Studio Reportażu…”, opublikowany 27 października 2008 roku, czeka na słuchaczy w serwisie internetowym Polskiego Radia.

[10] Krzysztof Tracki odnotowuje, że ojciec Bolesława Surówki, prawnik Karol, również przeniósł się na zachód Polski. Został nawet “adwokatem w Syndykacie Hut Żelaznych” (czyli w Katowicach). Przeprowadźmy porządne googlowanie, posprawdzajmy hasła typu “Karol Surówka”, “Surówka”, “Surówczyna”, “Surówczanka”, “Surówkowa” czy “Surówkówna”. W razie trudności dodajmy do nich słowa kluczowe “Lwów“, “Rudki”, “Śląsk“, “Katowice“ itp. Jaki będzie efekt? Otóż przekonamy się, że istnieje wiele publikacji z pierwszej połowy XX wieku, które wspominają o Surówkach mieszkających na Kresach Wschodnich i na Śląsku. Czy to rodzina Bolesława Surówki i/lub Stanisławy Rachwał? Czy to dowód na pokrewieństwo wybitnego publicysty z naszą Bohaterką? Wyrazy “Surówczyna” i “Surówkowa” często występują wraz z wyrazem “Emilia”. A tak właśnie brzmiało imię matki/matek Bolesława i Stanisławy. Rzeczownik “Emilia” niejednokrotnie idzie też w parze z rzeczownikiem “Karol”. Jest to zgodne z imieniem ojca/ojców Surówki i Rachwałowej. W gazecie “Siedem Groszy. Dziennik Ilustrowany dla Wszystkich o Wszystkiem” z 11 czerwca 1936 roku (fotokopia na stronie DocPlayer.pl) wydrukowano komunikat o śmierci Emilii Surówczyny: działaczki społecznej, narodowej i katolickiej. Czytamy w nim, że “Emilja” zmarła w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Była żoną “radcy Karola Surówki”, a jej panieńskie nazwisko brzmiało “Pustanowska”. Czy nie powinno być “Tustanowska”? Mniejsza z tym… Autor newsa kończy swój wywód słowami: “Osierociła dwie córki i dwóch synów, z których młodszy, Bolesław jest członkiem redakcji ’Polonji’. Dotkniętemu smutkiem Koledze redakcja ’Polonji’ i ’Siedmiu Groszy’ wyraża swe głębokie i serdeczne współczucie”. Heh, nabieram coraz większego przekonania, że Karol, Emilia, Bolesław i Stanisława to jedna rodzina. Zajrzyjmy jeszcze do dwóch popularnonaukowych artykułów Filipa Musiała: “Pilecki w spódnicy” i “Stanisława Rachwałowa: Bohaterka podziemia - prześladowana przez Niemców i komunistów”. Z tego pierwszego dowiadujemy się, że Rachwał “miała swoich ludzi (…) w Katowicach”. W tym drugim znajdujemy następujące zdanie: “Na Śląsku korzystała z wiadomości uzyskiwanych od swojej córki - Krystyny ps. ‘Beata’ (w związku ze sprawą swej matki skazanej na 4 lata więzienia) oraz Bilskiego ps. ‘B’”. Możliwe, że młodziutka Krystyna została oddelegowana na Ziemie Zachodnie, bo najzwyczajniej w świecie miała tam krewnych. A skoro jej wujek był zawodowym dziennikarzem, to na pewno doskonale wiedział, co się dzieje w raczkującej PRL.

[11] Patrz: reportaż “Nadzorczyni z SS“ Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego zamieszczony w elektronicznej edycji “Wysokich Obcasów“. Lektura uzupełniająca: artykuł “Piękne bestie” Małgorzaty Schwarzgruber (materiał z miesięcznika “Polska Zbrojna” przedrukowany przez portale Onet, Interia i Wirtualna Polska). Dodatkowe info o postaci: tekst “Piękna bestia - kim była Irma Grese?” Sylwii Laskowskiej dostępny w archiwum Wirtualnej Polski.

26 kwietnia 2016   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   Inne   polska   historia   patriotyzm   wojna   win   niemcy   prl   ub   komunizm   nazizm   witold pilecki   urząd bezpieczeństwa   stalinizm   żołnierze wyklęci   stanisława rachwał   stanisława rachwałowa   maria mandel   maria mandl   irma grese   auschwitz   birkenau   oświęcim   brzezinka   gestapo   kazimierz moczarski   wolność i niezawisłość  

Nie mów fałszywego świadectwa przeciw...

Zimna obojętność

O Holocauście mówi się często, że mógłby przybrać mniejsze rozmiary, gdyby państwa zachodnie, a w szczególności mocarstwa anglosaskie, podjęły stanowcze kroki w celu powstrzymania niemieckiego ludobójstwa. Jacek E. Wilczur, twórca artykułu „Nie wszystko dotąd powiedziano o nieludzkiej bierności wobec zagłady”[1], opisał haniebną postawę władz Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, które nie reagowały na dostarczane przez Polaków raporty dotyczące tragedii Żydów. Według autora, Związek Walki Zbrojnej, przemianowany później na Armię Krajową, nieustannie przekazywał rządowi emigracyjnemu w Londynie informacje o zbrodniczych poczynaniach Niemców i ich sojuszników. Komunikaty te – wraz z prośbami o zbombardowanie torów kolejowych prowadzących do obozów zagłady – były później dostarczane rządom alianckim.

Niestety, jedyną odpowiedzią państw sprzymierzonych pozostawała zimna obojętność. Można przyjąć hipotezę, że zachodni politycy zachowywali bierną postawę, gdyż nie dowierzali swoim polskim sojusznikom. Jak jednak wyjaśnić fakt, że podobne raporty, w pełni pokrywające się z doniesieniami Polaków, opracowywali Szwajcarzy, Szwedzi, Finowie, Rumuni, Węgrzy i Włosi? Czy rządy wpływowych krajów, zdolne do podjęcia interwencji w sprawie Holocaustu, uznały, że obserwatorzy z całej Europy zawiązali spisek i zgodnie snują niestworzone opowieści?

Takie wytłumaczenie byłoby naiwne, żeby nie powiedzieć: infantylne. Liczba źródeł, z których płynęły wiadomości dotyczące męczeństwa Żydów, a także częstotliwość pojawiania się takich komunikatów, sugerują, że władze USA i Wielkiej Brytanii były doskonale rozeznane w kwestii nazistowskiego ludobójstwa. Mimo to, nie reagowały. I to jest w tej historii najstraszniejsze.


Zaniedbanie czy zaniechanie?

Jacek E. Wilczur pisze, że wywiad Stanów Zjednoczonych, choć świadomy rozgrywającej się w Europie tragedii, nie był zbytnio zainteresowany badaniem tej makabry. Miało to zapewne związek z faktem, że szczegółowy raport na temat Auschwitz dostarczono mu bardzo późno, a mianowicie w kwietniu 1944 r. Jest to tym bardziej bulwersujące, że raport, o którym mowa, zawitał na Zachód ponad pół roku wcześniej. Dostarczyła go tam Armia Krajowa, licząc na to, że zostanie odpowiednio wykorzystany. Niestety, dokument leżał „w szufladzie”, nieużywany przez nikogo. Gdy już trafił do amerykańskiego wywiadu, został po prostu zignorowany. Z faktów, przywoływanych przez Wilczura, wynika, że Stany Zjednoczone mogły przyczynić się do ocalenia wielu istnień ludzkich, ale najzwyczajniej w świecie nie chciały tego zrobić. Dlaczego? Tego pewnie już nigdy się nie dowiemy.

Rząd RP na uchodźstwie, zatroskany o los Żydów polskich i europejskich, zwracał się ze stosownymi apelami nie tylko do zachodnich polityków i agentur, ale również do opinii publicznej. W krajach anglosaskich masowo kolportowano publikacje opisujące niemieckie okrucieństwo na ziemiach polskich. Trafiały one m.in. do agencji prasowych. Wbrew oczekiwaniom, nie doprowadziły one jednak do mobilizacji społeczeństw przeciwko hitlerowskiemu ludobójstwu. Świat pozostawał bierny: z obojętności, znieczulicy, strachu lub niedowierzania.

Apele do rządów państw alianckich kierowali nie tylko Polacy, lecz także sami Żydzi. Czynili to niekiedy za pośrednictwem Jana Karskiego, słynnego emisariusza Delegata Rządu na Kraj[2]. Żydzi wzywali sprzymierzonych do różnych działań, takich jak choćby zrzucanie druczków apelujących do sumienia narodu niemieckiego. Wierzyli, że gdyby Niemcy zostali dobrze poinformowani o poczynaniach władz Trzeciej Rzeszy, zbuntowaliby się przeciwko barbarzyństwu i zmusiliby nazistów do zmiany polityki. Ale państwa alianckie nie spełniły tej prośby.

Dlaczego?! Przecież nie była ona wielka, a jej realizacja nie kosztowałaby zbyt dużo! Czym kierowały się mocarstwa zachodnie, kiedy ignorowały błagania płynące ze strony samych mordowanych? Czemu konsekwentnie odmawiały Żydom pomocy? Czy było to zaniedbanie, czy… akt złej woli? Wiele wskazuje na to, że to drugie. Według Jacka E. Wilczura, władze amerykańskie nie tylko nie zrobiły nic, żeby pomóc prześladowanej populacji, ale również zaostrzyły przepisy dotyczące przyjmowania uchodźców żydowskich. Zatrzasnęły przed Żydami drzwi do życia i wolności. Podobnie postąpiły zresztą rządy państw Ameryki Łacińskiej.

Jest to wyjątkowo dziwne, zważywszy na fakt, że po zakończeniu wojny USA, Kanada i kraje południowoamerykańskie ochoczo ugościły wielu Niemców i proniemieckich kolaborantów, którym w Europie groziły surowe kary za zbrodnie wojenne. Co to miało znaczyć? Po czyjej stronie, tak naprawdę, byli alianci? Dlaczego dzisiaj Amerykanie przodują w upamiętnianiu ofiar Shoah? Nie wiem, nie rozumiem.


Zrzucanie winy

Podtrzymywaniu dobrego wizerunku i samopoczucia Amerykanów, Brytyjczyków oraz innych narodów zachodnich sprzyja popularny ostatnio pogląd, zgodnie z którym to Polacy wykazali się obojętnością, która w konsekwencji doprowadziła do zagłady milionów ludzkich istnień. Pogląd ten wyrażany jest w wielu formach: można go znaleźć w opracowaniach naukowych, materiałach prasowych, wypowiedziach osób publicznych etc. Ogromny wpływ na zachodnią (ale i polską!) opinię publiczną mają również filmy fabularne ukazujące Polaków jako ludzi, którzy dopuścili się poważnych zaniedbań lub wręcz byli skłonni pośrednio/bezpośrednio współpracować z Niemcami. Dość wspomnieć o produkcjach: „W ciemności” Agnieszki Holland (2011), „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego (2012) i „Ida” Pawła Pawlikowskiego (2013).

Faktem jest, że w Polsce trafiali się ludzie, którzy np. odmawiali Żydom schronienia, żądali od nich pieniędzy za pomoc albo wskazywali hitlerowcom żydowskie kryjówki. Uważam jednak, że w ostatnich latach mówi się o nich zbyt często, co wywołuje wrażenie, iż takie postawy były w Polsce normą. Z mojego punktu widzenia jest to działanie krzywdzące zarówno dla Polaków, jak i dla cudzoziemców, którzy zostają wprowadzeni w błąd, tzn. poddani manipulacji polegającej na otrzymaniu niepełnych wiadomości.

Manipulacja taka powoduje, że ofiara zostaje odpowiednio ukierunkowana poprzez zgłębienie tylko jednej strony problemu. I to strony będącej bardziej wyjątkiem niż regułą. Równie dobrze można by pokazać dziecku albinosów z Afryki Środkowej, nie informując go o fakcie, że przytłaczająca większość mieszkańców tej części świata jest czarnoskóra. Takie dziecko żyłoby odtąd w przekonaniu, że ludność środkowoafrykańska cechuje się białym kolorem skóry.

Nie ma mojej zgody na insynuacje, zgodnie z którymi w okupowanej Polsce powszechną praktyką było kolaborowanie z Niemcami i/lub mordowanie Żydów z własnej inicjatywy podszytej poczuciem bezkarności. Niestety, tego typu kalumnie powoli stają się normą. Ich krzewiciele nie działają już wyłącznie za granicą. Coraz częściej wyrażają swoje poglądy tutaj, nad Wisłą, dając Narodowi Polskiemu do zrozumienia, że czują się silni i bezkarni. Przykłady takich wypowiedzi - wraz z próbą polemiki - prezentuję poniżej. To od nas, Polaków, zależy, czy podejmiemy walkę z takimi nadużyciami, czy zignorujemy problem, godząc się na zohydzanie naszego wizerunku (w oczach świata, przyszłych pokoleń i nas samych).


Rewelacje Całej

Zwolenniczką poglądu, według którego Polacy w czasie II wojny światowej pozwolili sobie na obojętność graniczącą ze znieczulicą, a nawet przyzwoleniem na zło, jest Alina Cała, pracownica Żydowskiego Instytutu Historycznego. Ośmielę się omówić wywiad, jakiego Cała udzieliła Piotrowi Zychowiczowi, redaktorowi dziennika „Rzeczpospolita”[3]. Skoncentruję się na fragmentach, w których przedstawicielka ŻIH przypisuje Polakom śmiertelną w skutkach bierność.

Zdaniem Całej, Polacy już przed wojną byli zdecydowanymi antysemitami, czego przejawami były antyżydowskie wypowiedzi obecne w przestrzeni publicznej oraz ksenofobiczne rozruchy prowadzące do ludzkiej śmierci. Rozmówczyni Zychowicza jest przekonana, że Kościół rzymskokatolicki i aktywiści Narodowej Demokracji wychowywali Polaków w duchu niechęci do Żydów. Zaowocowało to tym, iż podczas wojny Polacy nie byli pewni, czy pomaganie Żydom jest słuszne z moralnego punktu widzenia.

Cała wie, że w czasie niemieckiej okupacji ukrywanie Żydów było zagrożone karą śmierci. Przypomina jednak, że za pomaganie działaczom ruchu oporu również można było zostać zabitym, a mimo to Polacy nierzadko decydowali się na takie ryzyko. Pracownica Żydowskiego Instytutu Historycznego uważa, że Polacy chętniej pomagali konspiratorom niż Żydom, ponieważ nie wiązało się to z rozterkami moralnymi. Twierdzi też, że mieszkańcy polskich wsi, świadomi stosowania przez Niemców odpowiedzialności zbiorowej, częściej podejmowali ryzyko związane ze sprzyjaniem partyzantom niż ludności żydowskiej. Łatwiej przychodziło im narażanie się dla innych Polaków niż dla Żydów[4].

Alina Cała nie ma wątpliwości co do tego, że eksterminacja Żydów byłaby znacznie utrudniona, gdyby ludność cywilna masowo przeciwstawiała się takim poczynaniom. „Nie da się wymordować 3 milionów ludzi bez bierności społeczeństwa” – przekonuje przedstawicielka ŻIH. Kiedy Zychowicz[5] zadaje pytanie „To za śmierć ilu Żydów są według pani odpowiedzialni Polacy?”, jego rozmówczyni odpowiada: „W pewnym sensie za śmierć wszystkich – 3 milionów. Bo ludzie ci zostali skoncentrowani w gettach, wywiezieni do obozów i wymordowani przy bierności polskich sąsiadów”.

Jak widać, kobieta stawia znak równości między uciśnioną ludnością polską a bezwzględnym hitlerowskim najeźdźcą. Myślę, że bardziej uzasadnione byłoby stawianie Polaków w jednym szeregu z Żydami, albowiem obie nacje były ofiarami wojny (tzn. ofiarami tego samego, niemieckiego agresora). Gdy się czyta wypowiedzi Aliny Całej, odnosi się wrażenie, że Holocaust rozgrywał się w warunkach pokoju i liberalnej demokracji. Pracownica Żydowskiego Instytutu Historycznego opisuje okupację w taki sposób, jakby Polacy - rozumiani jako społeczeństwo obywatelskie - nadal byli wówczas suwerenem i posiadali realny wpływ na poczynania władz.

Kto zna historię, ten wie, że ówczesna sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Naród Polski, podbity przez szowinistów z Zachodu, był niewolnikiem na własnym terenie. Co, zdaniem Całej, mieli robić ubezwłasnowolnieni i sterroryzowani Polacy? Pisać petycje do Adolfa Hitlera? Urządzać strajki i przypinać sobie oporniki? A może organizować demonstracje uliczne z takimi atrakcjami, jak palenie flag/opon/kukieł czy wznoszenie antyfaszystowskich transparentów? Nie bądźmy śmieszni…

Według przedstawicielki ŻIH, odpowiedzialność za zagładę milionów Żydów ponoszą, oprócz Niemców i Polaków, również inne nacje. W całej Europie istniał bowiem antysemityzm, który doprowadził do tego, że w godzinie próby europejskie społeczeństwa okazały się niedostatecznie zainteresowane ratowaniem swoich żydowskich bliźnich. Idąc tym tropem rozumowania, można uznać, że Holocaust był tylko wierzchołkiem góry lodowej, kulminacją wielowiekowej nienawiści do Żydów podsycanej przez różne ośrodki (z Kościołem na czele).

Warto tutaj przypomnieć pewien istotny szczegół. Drobiazg ten został opisany przez Adama Nawrockiego, twórcę artykułu “Polin – przybrana ojczyzna Izraela”[6]. Autor materiału nie zaprzecza, że Stary Kontynent, w tym Polska, przez stulecia zmagał się z problemem antysemityzmu. Sęk w tym, że o ile w większości państw europejskich niechęć do Żydów brała się z czystego rasizmu, o tyle w Polsce wynikała ona głównie z przyczyn społeczno-ekonomicznych. Polacy nie gardzili Żydami jako grupą etniczną. Obawiali się tylko ich odmienności religijnej i kulturowej.

Wszystko to powodowało, że Żydzi, którzy w Europie doświadczali brutalnych prześladowań, szukali ratunku właśnie w Polsce. Pewien XVI-wieczny rabin stwierdził nawet: “Jeśliby Bóg nie dał Żydom Polski jako schronienia, los Izraela byłby rzeczywiście nie do zniesienia”. Polacy nie są tak antysemiccy, jak utrzymuje Alina Cała. Spójrzmy zresztą na współczesność. To ciekawe, że w “antysemickim” kraju postawa antyżydowska jest powszechnie piętnowana, a wszelkie zbrodnie na Żydach - uznawane za obce lokalnej kulturze. Stąd solidarny sprzeciw Polaków wobec pomówień o współudział w Holocauście.


Rewelacje Grossa

Wróćmy jednak do tematu II wojny światowej. Jan Tomasz Gross, polsko-amerykański socjolog i historyk żydowskiego pochodzenia, namiętnie propaguje opinię, że Polacy dopuścili się rażących zaniedbań, a nawet ułatwili Niemcom zadanie poprzez otwartą współpracę lub „rozprawienie się” z niedobitkami ocalałymi z Holocaustu. Autor ten zawarł swoje tezy w kontrowersyjnych książkach „Sąsiedzi” (2000), „Strach” (2006) i „Złote żniwa” (2011). Przedstawił także swój punkt widzenia podczas wielu wystąpień publicznych.

W trakcie jednego z takich wystąpień[7] Gross oznajmił: „W obrębie tradycji judeochrześcijańskiej przemoc obliguje ludzi i instytucje, które są jej świadkami, do zaangażowania, a konkretnie do tego, żeby się jej przeciwstawić. Każdy człowiek znajdujący się w obrębie oddziaływania przemocy podlega takiemu zobowiązaniu i po to, aby się nie angażować, powinien podjąć stosowną decyzję. Innymi słowy bycie 'obok', niezainteresowanym, niezaangażowanym w stosunku do Zagłady, to postawa wymagająca uzasadnienia, z której trzeba się wytłumaczyć odpowiadając na pytania, które każdy sobie stawia we własnym sumieniu. (…) W Polsce, gdzie podczas okupacji hitlerowskiej wszyscy wiedzieli o losie Żydów, pytanie 'Co zrobiłeś, aby im pomóc' jest dopuszczalne w odniesieniu do każdej osoby oraz instytucji, które wówczas były na miejscu”.

Słowa te sugerują, że wszyscy zdrowi Polacy, którzy żyli w czasie II wojny światowej i nie byli wówczas zbyt młodzi, mieli obowiązek ratować Żydów na miarę swoich możliwości. Zdaniem Grossa, każdy, kto nie podjął się dzieła pomocy narodowi żydowskiemu, powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności moralnej. Tok myślenia Jana Tomasza Grossa jest zbieżny z tokiem myślenia Aliny Całej. Socjolog-historyk również wydaje się wierzyć, że gdyby polska ludność cywilna zbuntowała się przeciwko eksterminacji Żydów, to skala Holocaustu byłaby znacznie mniejsza. Jest także przekonany, że Polacy nierzadko wykazywali się złą wolą i świadomie przykładali rękę do zwiększenia rozmiarów tragedii (“ułatwiacze Zagłady“ - oto użyte przez niego sformułowanie. Dostrzegam w tym frazeologizmie analogię do “podżegaczy wojennych“).

Z poglądami Jana Tomasza Grossa nie zgodził się Grzegorz Berendt, przedstawiciel Instytutu Pamięci Narodowej, który powiedział: „Sytuacje, które opisujemy, w żadnym wypadku nie mogą stanowić egzemplifikacji zachowań społeczeństwa, ponieważ nie wiemy, jakiej części społeczności one dotyczą”. Berendt zarzucił Grossowi nadmierną generalizację, krzywdzącą dla Polaków i niepopartą danymi statystycznymi. Zauważył, że Gross wyciąga ogólne wnioski, opierając się na pojedynczych przypadkach. Ciekawostka: konfabulacje socjologa-historyka zdemaskował już kilka/kilkanaście lat temu Jerzy Robert Nowak w książkach “100 kłamstw J.T. Grossa o żydowskich sąsiadach i Jedwabnem” (2001), “Nowe kłamstwa J.T. Grossa” (2006) i “Fałsze i przemilczenia Grossa” (2011). Pan JRN “mocno zmasakrował” antypolskiego paszkwilanta.

Moje zdanie na temat autora “Sąsiadów” jest jednoznaczne. Bez względu na to, czy Gross popełnia błędy metodologiczne, czy umyślnie manipuluje odbiorcami, jego działalność przynosi Polakom szkodę. Mężczyzna zmusza cały Naród, żeby czuł się odpowiedzialny za czyny garstki odszczepieńców: kolaborantów, szmalcowników, pospolitych bandytów itp. Chce, aby wszyscy Polacy, niezależnie od daty urodzenia, nosili w sercu wyolbrzymione poczucie winy. Najmniej miłosierdzia okazuje pokoleniu pamiętającemu wojnę (sam jej nie pamięta, gdyż urodził się w roku 1947). Jest gotów potępić każdego Polaka, który nie przyłączył się do akcji ratowania Żydów. Nawet tego, który - jako zwykły, bezbronny cywil - nie był w stanie nic zrobić. A także tego, który zajmował się czymś innym, np. strzelaniem do Sowietów.

Wyobraźmy sobie taką scenę: czasy współczesne, uroczystość upamiętniająca wydarzenia II wojny światowej. Do mikrofonu podchodzi szacowny kombatant i zaczyna opowiadać o swoich żołnierskich przygodach, w tym o walce z dwoma okupantami. Mówi o obronie Ojczyzny, o ranach i bólu, o tęsknocie za domem, o bitwach i potyczkach. Ludzie siedzą na widowni, uważnie słuchając jego wspomnień. Nagle wstaje z krzesła Jan Tomasz Gross i z oburzeniem krzyczy: “A dlaczego, dziadku, nie pomagałeś Żydom?! Dlaczego patrzyłeś bezczynnie na Zagładę?! Jesteś zbrodniarzem! Masz krew na rękach! Nigdy się z tego nie wykaraskasz! Hańba tobie, i żonie twojej, i dzieciom twoim, i całemu bydłu twojemu!”. No dobra, bądźmy poważni… Gross nie bierze pod uwagę ryzyka, że gdyby w Polsce wybuchło powstanie przeciwko Shoah, Niemcy mogliby je krwawo stłumić, doprowadzając do śmierci zarówno Polaków, jak i Żydów.

Najgorsze jest to, że socjolog-historyk promuje swoje tezy za granicą. W ten sposób zaszczepia cudzoziemcom wypaczony obraz Narodu Polskiego (krzywdząc jednocześnie ich samych. Poddawanie bliźnich “praniu mózgu“ jest nieetyczne, albowiem nikt nie lubi być wodzony za nos). Przeraża mnie fakt, że propaganda w stylu Grossa i jego stronników jest też rozpowszechniana w samym Izraelu. Efekty antypolskiej nagonki można “podziwiać” w filmiku “Co Żydzi myślą o Polakach? Kogo obwiniają za Holokaust? Napisy PL” (YouTube, watch?v=Sqj2ZQhB_ZU). To straszne, że niektórzy przedstawiciele narodu, który tak wiele wycierpiał w czasie II wojny światowej, uwierzyli, iż za martyrologię ich rodaków odpowiadają Polacy. Chciałabym tym ludziom wytłumaczyć, że prawda historyczna różni się od tego, co głoszą nieprzychylne Polsce instytucje. Żal i gniew Izraelczyków są uzasadnione, ale należałoby je przenieść na właściwych sprawców Holocaustu, czyli na Niemców.

Ilu Żydów, w mniemaniu Jana Tomasza Grossa, straciło życie z winy Polaków? Bogusław Wolniewicz[8] pisze, że kontrowersyjny autor sam nie potrafi się zdecydować. Kiedyś podawał liczbę 200 tysięcy. Potem zmienił zdanie i zredukował ją do - bagatela - kilkudziesięciu tysięcy. Wycofanie się przez Grossa z postawionej tezy było jednak ciszą przed burzą, albowiem wkrótce pojawił się Paweł Śpiewak, który zaproponował liczbę 120 tysięcy. To wcale nie jest tak dużo, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że przed Śpiewakiem i Grossem był Szymon Datner donoszący o 250 tysiącach ofiar.

Czy z badania i popularyzowania polsko-żydowskiej historii uczyniono targowisko, na którym każdy może wykrzyknąć preferowaną przez siebie liczbę? Ogromne rozbieżności w publikowanych danych świadczą jedynie o tym, że poszczególne szacunki są mało wiarygodne. Wystawiają też złe świadectwo samym badaczom. Tak czy owak, nikt jeszcze nie przebił Aliny Całej i jej “3 milionów”. Kto da więcej, kto da mniej?


Dwie narracje

Bożena Keff, Helena Datner i Elżbieta Janicka to kolejne przedstawicielki nurtu myślowego, zgodnie z którym Polacy w czasie wojny grzeszyli (uczynkiem i zaniedbaniem) przeciwko represjonowanej ludności żydowskiej. Panie te napisały list otwarty do Komitetu Budowy Pomnika Sprawiedliwych przy Muzeum Historii Żydów Polskich[9]. Wyraziły w nim sprzeciw wobec budowy pomnika obok MHŻP. Stwierdziły, że powinien on stanąć w innym miejscu.

Według Keff, Datner i Janickiej, we współczesnej Polsce istnieją dwie narracje dotyczące relacji polsko-żydowskich w okresie okupacji niemieckiej: „polska” i „żydowska”. Ta pierwsza, szeroko promowana w mediach od marca 1968 r., mówi o tym, że Polacy robili wszystko, co w ich mocy, żeby pomóc mordowanym współobywatelom. W tej narracji podkreśla się zasługi Polaków uhonorowanych tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Druga narracja mówi o czymś zupełnie przeciwnym, a mianowicie o tym, że Polacy byli z reguły obojętni na los Żydów. Jakby tego było mało, niejednokrotnie pomagali Niemcom, uzupełniali ich ludobójstwo własnymi niegodziwościami albo odczuwali zadowolenie z powodu rozwiązania „kwestii żydowskiej”.

Zdaniem autorek listu, Muzeum Historii Żydów Polskich, założone na terenie byłego getta warszawskiego, jest instytucją, która może i powinna reprezentować narrację żydowską. Keff, Datner i Janicka opowiadają się za swoistą emancypacją Żydów polskich. Uważają, że Żydzi powinni mówić własnym głosem, niezależnie od tego, czy podoba się to Polakom. Już dawno skończyły się bowiem czasy, kiedy Żydzi, pozbawieni własnego państwa, musieli się dostosowywać do oczekiwań większości i podpinać pod miejscowy patriotyzm[10]. Pozwolę sobie zacytować słowa, które szczególnie mnie zaniepokoiły. Trzy miłe panie wyraźnie dają w nich do zrozumienia, że nie życzą sobie, aby Ocaleni i ich potomkowie bronili Polaków przed groźnymi oszczerstwami.

“Projekt lokalizacji pomnika Sprawiedliwych obok Muzeum odbieramy z przykrością jako gest zgodny z dawniejszym, diasporowym sposobem działania, gdy Żydzi byli w sytuacji pogardzanej i realnie zagrożonej mniejszości. Czuli się wtedy często zobowiązani, jak sądzili, dla własnego bezpieczeństwa, do uprzedzania i spełniania, prawdziwych lub nie, oczekiwań większości. Te oczekiwania wiązały się z aktami żydowskiej samodegradacji, poniżania się, z potwierdzaniem narracji i przekonań większości przeciwko własnym racjom i emocjom. (…) Niektórzy Żydzi występowali i po Marcu 1968 i wcześniej w obronie tzw. dobrego imienia Polski i Polaków, kierując się życzeniowym myśleniem, konformizmem, czasem (zgeneralizowanymi) doświadczeniami własnej rodziny albo/i pod naciskiem. Dzisiaj nie ma już jednak realnych powodów, dla których Żydzi mieliby włączać się w kolejną oficjalną polską kampanię wizerunkową” - piszą Keff, Datner i Janicka.

Twórczynie listu przekonują, że MHŻP i jego otoczenie, uświęcone krwią żydowską, są swoistą strefą Żydów. Postawienie tutaj pomnika Sprawiedliwych, reprezentującego polski punkt widzenia, byłoby wtargnięciem obcej narracji, przeciwstawnej względem narracji żydowskiej. Co więcej, świadczyłoby o woli skolonizowania tego terenu, podporządkowania go polskim interesom, które nie zawsze są zgodne z interesami żydowskimi (Polakom zależy na obronie własnego wizerunku jako Narodu, który dzielnie walczył z hitlerowcami i niósł pomoc eksterminowanym Żydom. Stronie przeciwnej zależy zaś na podkreślaniu rzekomych błędów Polaków: bierności, znieczulicy, tchórzostwa i nielojalności).

Bożena Keff, Helena Datner i Elżbieta Janicka nawet nie próbują zrozumieć, że nie ma nic złego w tym, aby na polskiej ziemi, obok polskiego muzeum, stanął polski pomnik, upamiętniający polskich bohaterów i promujący polską wersję wydarzeń wojennych. Monument poświęcony Sprawiedliwym nie byłby ciałem obcym na żydowskim terytorium. Nie przypominałby biało-czerwonej flagi wbitej w izraelską ziemię, tylko biało-czerwoną flagę wbitą w ziemię piastowską. Muzeum Historii Żydów Polskich - bez względu na to, jaka jest jego dominująca problematyka - również zalicza się do instytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Nie ma powodu, żeby czynić z niego ambasadę niepolskiej narracji historycznej (i to takiej, która często wymaga reakcji Ministerstwa Spraw Zagranicznych). A taki właśnie postulat wysunęły trzy miłe panie.

Keff, Datner i Janicka kreują się na rzeczniczki mniejszości żydowskiej w RP. I nie byłoby w ich liście może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pomysł postawienia pomnika Sprawiedliwych obok MHŻP był pomysłem samego środowiska żydowskiego. Wygląda na to, że autorki listu, choć piszące w imieniu polskich Żydów, nie reprezentują całej społeczności żydowskiej mieszkającej w Polsce (lub pochodzącej z Polski). Kobiety manifestują własny punkt widzenia, którego nie można utożsamiać ze stanowiskiem całej mniejszości narodowej. Wyrazy oburzenia należy kierować pod adresem twórczyń apelu, a nie zwykłych Żydów, którzy z napisaniem i opublikowaniem tej odezwy nie mieli nic wspólnego. Z drugiej strony, warto pamiętać, iż pod listem trzech autorek podpisało się około 200 innych osób. Niektóre z nich noszą żydowskie nazwiska i/lub deklarują, że mieszkają w Izraelu.


Mądrość Platona

Jako Polka nie zgadzam się z treścią listu napisanego przez Keff, Datner i Janicką. Nie mam nic przeciwko budowie pomnika Sprawiedliwych w sąsiedztwie Muzeum Historii Żydów Polskich (i nie widzę w tej idei żadnego spisku). Zgadzam się jednak ze spostrzeżeniem, że obecnie krążą po Polsce dwie różne narracje dotyczące Holocaustu. Według jednej z nich, Polacy stanęli na wysokości zadania i zrobili dla Żydów wszystko, co mogli zrobić. Według drugiej – dopuścili się skandalicznych zaniedbań, których można było uniknąć. Obie strony barykady dysponują licznymi argumentami na potwierdzenie swoich tez. Niestety, pierwszej narracji nie da się pogodzić z drugą, a drugiej z pierwszą. Każda z nich zaprzecza bowiem pozostałej. To tak jak z ciążą: żadna niewiasta nie może być „do połowy w ciąży”.

Można szukać złotego środka, można próbować pogodzić sprzeczne paradygmaty, ale w tym przypadku salomonowe rozwiązanie sprawdzi się tylko na krótką metę. Na dłuższą metę każdy, kto interesuje się problemem relacji polsko-żydowskich w czasie II wojny światowej, będzie musiał zająć jednoznaczne stanowisko: albo Polacy zdali egzamin, albo nie (ja uważam, że zdali. Wybrałam “narrację polską“, bo tylko taką mogłam wybrać, będąc osobą narodowości polskiej). Jedno jest pewne. Kiedy świat pogrąża się w mroku, należy walczyć o to, żeby przywrócić światło. Gdy bliźni doświadczają niesprawiedliwości – są prześladowani, upokarzani lub wręcz mordowani – trzeba zdobyć się na odwagę i odwrócić ich los.

Platon, jeden z najwybitniejszych filozofów w dziejach świata, napisał kiedyś: „Największe zło to tolerować krzywdę”. Na szczęście, historia zna przypadki ludzi, którzy myśleli podobnie jak on. Byli to prawdziwi bohaterowie, którzy nie wahali się interweniować, kiedy widzieli nieprawość i ludzkie cierpienie. Skoro wspomniałam już o polskich Sprawiedliwych, pozwolę sobie przywołać postać Ireny Sendlerowej, działaczki Rady Pomocy Żydom „Żegota”, która przyczyniła się do ocalenia 2500 żydowskich dzieci. Ale przypadki heroizmu i niezgody na zło zdarzały się nie tylko w kontekście Shoah.

Przypomnijmy sobie tzw. akcję pod Arsenałem, brawurowe przedsięwzięcie Szarych Szeregów, którego celem było uratowanie polskich więźniów torturowanych przez gestapo. Czy dla osoby, która doświadcza bólu i poniżenia, może istnieć większe szczęście niż przerwanie gehenny? Charakter podobny do akcji pod Arsenałem miały liczne ataki na więzienia Urzędu Bezpieczeństwa[11] przeprowadzane w okresie powojennym przez podziemie niepodległościowe. Te ataki również stanowiły ratunek dla ludzi poddawanych torturom i narażonym na ryzyko utraty życia. One także opierały się na przeświadczeniu, że największym złem jest tolerowanie krzywdy.

Myślę, że w niniejszej pracy udało mi się udowodnić słuszność tezy postawionej przez Platona. Oczywiście, można by ten temat rozwijać, a przykłady faktów historycznych – mnożyć w nieskończoność. Moim celem nie było jednak dokładne omówienie problemu, tylko zwrócenie uwagi na pewne zagadnienia. Starałam się też krótko przeanalizować współczesny dyskurs na temat Holocaustu.


Natalia Julia Nowak,
wiosna-jesień 2015 r.


ANEKS
Idy marcowe


W kontrowersyjnym liście trzech autorek, który analizowałam w powyższym artykule, pojawia się sugestia, że podkreślanie zasług polskich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata to nawiązywanie do marca 1968 r. Czy tak jest w istocie? Uważam, że niekoniecznie. Po pierwsze dlatego, że Polacy zawsze, niezależnie od dekady i klimatu politycznego, byli dumni ze swojej rekordowej liczby drzew w Instytucie Yad Vashem. W latach ’60 duma ta mogła być wyrażana głośniej niż w innych epokach, ale nie oznacza to, że była ona specyficzna wyłącznie dla tamtego okresu. Po drugie dlatego, że mnóstwo ludzi angażujących się w upamiętnianie Sprawiedliwych oraz obronę dobrego imienia Polski nie kojarzy tej aktywności z rokiem 1968. Przykładem takiej osoby jestem ja sama. Gdyby nie Bożena Keff, Helena Datner i Elżbieta Janicka, coś takiego w ogóle nie przyszłoby mi do głowy.

Faktem jest jednak to, że w roku 1968 powstał film dokumentalny, którego twórca “zaorał” propagandzistów mówiących o polskiej obojętności na Holocaust. Mam tutaj na myśli produkcję “Sprawiedliwi” w reżyserii Janusza Kidawy. Autor dzieła totalnie ośmieszył teorię znieczulicy, pokazując widzom odpowiednie dokumenty, przytaczając dane liczbowe oraz dopuszczając do głosu ludzi, którzy o ratowaniu Żydów wiedzieli bardzo dużo. Nie ma znaczenia, w którym roku powstał ten film. Liczy się tylko to, że zwrócono w nim uwagę na powszechny sprzeciw Polaków wobec poczynań niemieckiego okupanta. Bohaterowie filmu opowiadają, że Polacy, chociaż podzieleni światopoglądowo, potrafili solidarnie pomagać Żydom. Aktywnością wykazywali się nie tylko socjaliści i komuniści, ale również narodowcy, w tym Jan Mosdorf, który został stracony przez Niemców za pomaganie ludności żydowskiej.

“Minęło wiele lat. Zdawało się, że wszystko jest jasne i oczywiste. Że nikt nie może mieć wątpliwości co do postawy społeczeństwa polskiego podczas okupacji. Listy z najdalszych krajów od uratowanych Żydów, którzy nie zapomnieli, komu zawdzięczają życie. Tak wyglądała żydowska dziewczynka jako córka polskiej rodziny podczas okupacji. A oto jej zdjęcie ślubne już w nowym życiu, bez strachu i grozy śmierci. Rozjechali się po wszystkich kontynentach. Dorośli założyli własne rodziny. Ilu ich było? Któż to dokładnie obliczy? Powtórzmy jeszcze raz liczbę szacunkową: ponad 100 tysięcy. Pozostały po nich w archiwach domowych wielu polskich rodzin dziecięce rysunki wykonane w ukryciu, fałszywe dokumenty, fotografie. My pamiętamy. A oni? Czy wszyscy pamiętają?” - zastanawia się narrator.

“Pytano mnie, czy w okresie likwidacji getta były przejawy antysemityzmu ze strony społeczeństwa polskiego. Cóż… Cóż mogłam na to odpowiedzieć? W każdym społeczeństwie są męty. Widziałam żydowskich szmalcowników. Byli granatowi policjanci, gorsi od Niemców. Ale mogę tylko podkreślić, że na ratowanie jednego Żyda składały się bohaterskie wysiłki co najmniej 20 Polaków. I że postawa społeczeństwa polskiego była pełna heroizmu i najgłębszego poświęcenia. Wstyd jest, że niestety należy powrócić do zagadnienia tak bolesnego po dwudziestu kilku latach. Wstyd jest, że są Żydzi, którzy zapomnieli o tym, jak ich ratowano i zapomnieli o tym, że ich Ojczyzną jest Polska. Bardzo bolesne jest to dla mnie, że muszę o tym wspominać” - zwierza się któraś z bohaterek produkcji.

W jednej kwestii mogę się zgodzić z paniami Keff, Datner i Janicką. Dzisiejsi Polacy potrafią się bronić przed kalumniami równie zaciekle, jak czynili to w latach ’60 XX stulecia. Ośmielę się jednak zadać pewne niewygodne pytanie… Jeśli obrona dobrego imienia Narodu Polskiego ma charakter moczarowski[12], to jaki charakter ma szkalowanie Polaków, pomawianie ich o współpracę z niemieckim okupantem? Czyżby stalinowski? Chyba dożyliśmy kolejnej wojny. Symbolicznej wojny stalinowsko-moczarowskiej. Powiedzmy, że są to IDY MARCOWE[13], bo ci, którzy myślą jak reżyser “Idy”, oskarżają swoich przeciwników o nawiązywanie do marca 1968 r. Ale można nazwać ten konflikt jeszcze inaczej: MARCYZM vs IDIOTYZM. Marcyzm to walka z oczernianiem Narodu Polskiego, a idiotyzm to polonofobiczne dyrdymały rodem z “Idy” (tudzież “Pokłosia” i “W ciemności”).

PS. Film “Sprawiedliwi” Janusza Kidawy jest dostępny w serwisie YouTube (watch?v=eFSh_J6gLMU, watch?v=46h2SQ31SvE, watch?v=-846ONJCVo0). Ilu Polaków zostało oficjalnie uznanych za Sprawiedliwych wśród Narodów Świata? Obecnie są to 6532 osoby (źródło: YadVashem.org/yv/en/righteous/statistics.asp).


PRZYPISY

[1] Artykuł jest dostępny w internetowym wydaniu czasopisma „Wiedza i życie. Inne oblicza historii”. Znajduje się on pod adresem: Ioh.pl/artykuly/pokaz/nie-wszystko-dotd-powiedziano-o-nieludzkiej-biernoci-wobec-zagady,1009

[2] Nie zaszkodzi przypomnieć, że autorem pierwszych raportów o Holocauście nie był Jan Karski, tylko Witold Pilecki, nazywany dzisiaj Ochotnikiem do Auschwitz. Sporządzone przez niego dokumenty (tzw. raporty Witolda) można przeczytać w serwisie Poland-Polska. Oto przydatny link: PolandPolska.org/dokumenty/witold/raporty-witolda.htm

[3] Wywiad, zatytułowany „Polacy jako naród nie zdali egzaminu”, ukazał się na stronie: Rp.pl/artykul/310528.html

[4] Może rodacy byli im bliżsi niż przedstawiciele mniejszości etnicznej? A może po prostu wierzyli, że partyzanci, w przeciwieństwie do bezbronnych Żydów, mogą ich później obronić? Nie wiem, zgaduję. Wydaje mi się, że z bezpieczeństwem partyzantów jest tak jak z bezpieczeństwem ratowników niosących pomoc poszkodowanym. “Udzielając pierwszej pomocy, ratownik powinien w pierwszej kolejności zadbać o bezpieczeństwo swoje, a następnie poszkodowanego i świadków zdarzenia. Jeżeli ratownik dozna urazu, to służby ratunkowe, które przybędą na miejsce, będą musiały pomóc nie tylko poszkodowanemu, ale również osobie udzielającej pomocy. Może to zmniejszyć szansę przeżycia obu osób” (Epodreczniki.pl/reader/c/178002/v/10/t/student-canon/m/iCJEdSff2y). Zauważmy, że nawet w samolotach obowiązuje taka zasada, iż opiekun najpierw zakłada maskę tlenową sobie, a później dziecku. Kimże są partyzanci, jeśli nie garstką silnych mającą chronić rzeszę słabych? Czyż nie przypominają oni ratowników i opiekunów?

[5] Wypada odnotować, że Piotr Zychowicz (ur. 1980) sam słynie z rewolucyjnych poglądów na temat II wojny światowej i relacji polsko-niemieckich w XX wieku. Dziennikarz ten popełnił bowiem książkę “Pakt Ribbentrop-Beck. Czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”. Tytuł pozycji wydawniczej mówi sam za siebie. Pozwolę sobie zacytować fragment opisu publikacji: “Piotr Zychowicz konsekwentnie dowodzi w tej książce, że decyzja o przystąpieniu do wojny z Niemcami w iluzorycznym sojuszu z Wielką Brytanią i Francją była fatalnym błędem, za który zapłaciliśmy straszliwą cenę. (…) Zamiast porywać się z motyką na słońce, twierdzi autor, powinniśmy byli prowadzić Realpolitik. Ustąpić Hitlerowi i zgodzić się na włączenie Gdańska do Rzeszy oraz wytyczenie eksterytorialnej autostrady przez Pomorze. A następnie razem z Niemcami wziąć udział w ataku na Związek Sowiecki”. Wygląda na to, że Zychowicz wcale nie jest takim antynazistą, jakiego udawał w dyskusji z Aliną Całą. O przekonaniach redaktora “Rzeczpospolitej” wiele mówią również tytuły jego innych książek: “Obłęd ‘44. Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując powstanie warszawskie” i “Opcja niemiecka. Czyli jak polscy antykomuniści próbowali porozumieć się z Trzecią Rzeszą“. Fragment opisu “Obłędu”: “Piotr Zychowicz udowadnia, że losy stolicy potoczyłyby się inaczej, gdyby Polska zawiązała tymczasowy sojusz z III Rzeszą. Według autora błędem była sama decyzja o wywołaniu Powstania Warszawskiego. (…) Powstanie Warszawskie zdaniem Zychowicza okazało się najlepszym prezentem, jaki mógł sobie wymarzyć Stalin”. Fragment opisu “Opcji niemieckiej”: “Podczas II wojny światowej nie wszyscy Polacy byli nastawieni antyniemiecko. Wielu polityków i szereg organizacji starało się podjąć kolaborację z III Rzeszą i u jej boku stworzyć okrojone państwo polskie. (…) Mimo patriotycznej motywacji tych ludzi ich działania stanowią w Polsce temat tabu”. Wszystkie cytowane opisy pochodzą z dużych, legalnych księgarni internetowych. Nie podam bezpośrednich linków, bo ktoś mógłby mnie oskarżyć o współudział w handlu brunatną literaturą, a przynajmniej o reklamę asortymentu konkretnych sklepów. Uważam, że Piotr Zychowicz poprzez swoją twórczość szkodzi Narodowi Polskiemu. Jego teorie to woda na młyn Aliny Całej. Dywagacje autora są też na rękę mainstreamowym mediom i władzom RP, które nakazują Polakom kochać Niemców i nienawidzić Rosjan. Pomijam już takie kwestie, jak demoralizowanie młodego pokolenia, relatywizowanie hitlerowskich niegodziwości czy utrwalanie stereotypu “nazistowskiej Polski”.

[6] Wypowiedź pisemna została opublikowana w Chrześcijańskim Portalu CEL. Dokładny adres publikacji: PortalCel.pl/polin-przybrana-ojczyzna-izraela

[7] Chodzi tutaj o dwudniową konferencję naukową zorganizowaną z okazji 70 rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. Wypowiedź Grossa została krótko zreferowana w artykule „‘Co zrobiłeś, aby im pomóc?’ Gross: Z obojętności wobec Holocaustu trzeba się wytłumaczyć”. Tekst znajduje się w elektronicznej edycji dziennika „Polska”: PolskaTimes.pl/artykul/876898,co-zrobiles-aby-im-pomoc-gross-z-obojetnosci-wobec-holocaustu-trzeba-sie-wytlumaczyc,id,t.html?cookie=1

[8] Powołuję się na artykuł “Fikcyjne 10%. Czyli ilu Żydów zabili Polacy?” Bogusława Wolniewicza. Materiał jest dostępny w e-wydaniu tygodnika “Najwyższy Czas”: Nczas.com/publicystyka/fikcyjne-10-czyli-ilu-zydow-zabili-polacy

[9] List można przeczytać na stronie internetowej „Krytyki Politycznej”: KrytykaPolityczna.pl/artykuly/opinie/20140327/nie-budujmy-pomnika-sprawiedliwych-obok-muzeum-historii-zydow-polskich

[10] Podejście takie kojarzy mi się nieco z ideologią syjonistyczną. Czym jest syjonizm? W artykule “Początki syjonizmu (1818-1893)” zdefiniowano to zjawisko w następujący sposób: “Syjonizm jest narodowym ruchem żydowskim, któremu towarzyszy idea stworzenia państwa żydowskiego w Palestynie oraz zatrzymania procesów asymilacyjnych Diaspory żydowskiej na świecie” (Izrael.badacz.org/historia/syjonizm.html). Wirtualne wydanie “Słownika języka polskiego PWN” proponuje bardziej uwspółcześnioną definicję syjonizmu: “Ruch narodowy i towarzysząca mu ideologia, głosząca konieczność stworzenia żydowskiego państwa na obszarze Palestyny w celu przetrwania Żydów jako narodu; po powstaniu Izraela – ideologia państwowa” (Sjp.pwn.pl/sjp/syjonizm;2576724.html). Syjonizm jest ideologią nacjonalistyczną, o czym pisze Roman Tokarczyk w książce “Współczesne doktryny polityczne”: “Wśród współczesnych postaci nacjonalizmu o poważniejszych implikacjach międzynarodowych ważne miejsce zachowuje nacjonalizm żydowski. Znalazł on ideologiczne odzwierciedlenie w syjonizmie, leżącym u podstaw działania międzynarodowego ruchu syjonistycznego i polityki państwowej Izraela” (Books.google.pl/books?isbn=8326422401). Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że Bożena Keff, Helena Datner i Elżbieta Janicka w liście otwartym do Komitetu Budowy Pomnika Sprawiedliwych przy Muzeum Historii Żydów Polskich przeciwstawiły nacjonalizm żydowski nacjonalizmowi polskiemu. O tym, że ich pismo nosi znamiona ideologii syjonistycznej, świadczy również fakt, iż zagraniczni autorzy, otwarcie przyznający się do syjonizmu, także posługują się podziałem na “narrację polską” i “narrację żydowską”. Cytuję słowa amerykańskiego historyka Gila Troya: “Moja podróż do Polski poszerzyła zakres mojej żydowskiej narracji. Przyjeżdżałem, zastanawiając się, dlaczego ci antysemici nigdy nie przeprosili za swoje zbrodnie. Wyjeżdżałem w zadumie nad tym, czy my, syjoniści, jesteśmy gotowi na zaakceptowanie Nowej Polski i jej teszuwy, nawrócenia i pokuty, a także, czy możemy pomóc tym młodym Polakom w budowie fascynującej, pełnej sensu przyszłości” (Fzp.net.pl/opinie/czy-narracja-syjonistyczna-akceptuje-nowa-polske). Wypowiedź ta jest obraźliwa i krzywdząca dla Polaków, gdyż przedstawia cały Naród jako zgraję antysemitów. Niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z uogólnieniem, które świadczy o stereotypowym postrzeganiu świata i silnym uprzedzeniu wobec Polaków. Aby obalić pogląd mówiący, że wszyscy Polacy są antysemitami, wystarczy znaleźć jednego Polaka, który nie jest antysemitą. Proszę bardzo: ks. Wojciech Lemański, wielki filosemita.

[11] Jak wiadomo, wszelkie placówki związane z bezpieką podlegały Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Co o MBP piszą współcześni polscy historycy? “W okresie największego terroru i bezprawia w Polsce, w latach 1944–1954, na 450 osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) aż 167 było pochodzenia żydowskiego (por. tabelka 1). Biorąc pod uwagę, że po wojnie Żydzi i osoby pochodzenia żydowskiego stanowili niespełna 1 proc. ludności kraju, to ich 37-procentowy udział w kierownictwie MBP stanowi trudną do ukrycia nadreprezentację osób jednej narodowości. Niższy, lecz nadal znaczny, był odsetek pełniących najwyższe funkcje kierownicze w jednostkach terenowych. Ze 161 szefów i zastępców szefów WUBP/WUdsBP, aż 22 (13,7 proc.) było pochodzenia żydowskiego”. Źródło: “Aparat bezpieczeństwa w Polsce. Kadra kierownicza. Tom I. 1944-1956” pod redakcją naukową Krzysztofa Szwagrzyka, Instytut Pamięci Narodowej - Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Warszawa 2005, strona 63 (Ipn.gov.pl/__data/assets/pdf_file/0015/105432/Aparat_kadra_kier_tom-I.pdf). Niestety, nie wiem, i chyba nie chcę wiedzieć, jakiej narodowości byli ubecy, którzy w czasach stalinizmu torturowali Irenę Sendlerową. Uwaga: bardzo proszę Szanownych Czytelników, żeby nie wyciągali ogólnych wniosków na temat narodu żydowskiego w oparciu o informacje dotyczące funkcjonariuszy UB/MBP. Pracownicy bezpieki to niewielki odsetek Żydów, jacy postawili stopę na polskiej ziemi (nie mówiąc już o całej planecie). Generalizacja na podstawie skrajnych przypadków to zbrodnia przeciwko socjologii. I taką właśnie zbrodnię popełnia Jan Tomasz Gross w odniesieniu do Polaków. Nie naśladujmy jego poczynań. Żydzi mają takie same prawa i taką samą godność jak my.

[12] “Agresji Izraela na kraje arabskie towarzyszy antypolska kampania prowadzona w świecie przez międzynarodowy syjonizm. Tej wrogiej, antypolskiej działalności jesteśmy zobowiązani przeciwstawić się, wykorzystując takie środki, jak prasa, radio, telewizja, publikacje, film dokumentalny oraz żywe słowo. Nie mamy powodu, ale zmuszeni jesteśmy bronić się przed oszczerczymi zarzutami” (sprawdź: “Mieczysław Moczar o syjonizmie”, YouTube, watch?v=jc4qM5L8fk4). Brzmi to bardzo narodowo i… współcześnie. Kim, do choroby ciężkiej, był autor tych słów?! Mieczysław Moczar “Mietek” (vel Mykoła/Mikołaj/Nikołaj Demko/Diomko. Korzenie słowiańskie: polsko-ukraińskie lub polsko-białoruskie) wyróżniał się burzliwym życiorysem. Był sowieckim szpiegiem, dowódcą partyzanckim Armii Ludowej oraz rzekomym autorem książki “Barwy walki”. 14 maja 1944 r. odniósł wielki sukces militarny, dowodząc koalicją AL-AK-BCh-Sowieci, która rozgromiła Niemców w bitwie pod Rąblowem. Niestety, w czasach stalinizmu kierował Wojewódzkim Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. Nie wahał się wówczas skazywać polskich patriotów na tortury i śmierć. Jedną z jego ofiar został słynny Żołnierz Wyklęty - Stanisław Sojczyński “Warszyc“ (brutalnie katowany, a potem stracony). Mykoła Demko, jako zwierzchnik łódzkiego WUBP, miał na sumieniu wielu AK-owców i NSZ-owców. Ostatecznie jednak przekonał się do tych formacji. Nastąpiło to w epoce późniejszej, tzn. po odwilży gomułkowskiej. Według prof. Pawła Wieczorkiewicza, który w 2007 r. opowiadał o Moczarze w Polskim Radiu, interesujący nas polityk “zrobił bardzo wiele dla rehabilitacji żołnierzy Armii Krajowej” i “występował (…) za uznaniem NSZ-owców za kombatantów”. W latach ‘80 Mikołaj Diomko okazał się “człowiekiem hamującym wszystkie represje wobec Solidarności”. Więcej na ten temat usłyszymy w audycji “’Nieznane o znanych’ - gawęda prof. Pawła Wieczorkiewicza (15.01.2007)”. Link do nagrania jest częścią multimedialnej publikacji “Dlaczego kat AK nie został I sekretarzem?” (PolskieRadio.pl/39/156/Artykul/742719,Dlaczego-kat-AK-nie-zostal-I-sekretarzem). Co by się stało, gdyby Mykoła Demko stanął na czele KC PZPR? Czy ówcześni Polacy obudziliby się w Wielkiej Polsce Narodowej? A może komunistyczna natura “Mietka” wzięłaby górę nad nacjonalistyczną? Tego już nigdy się nie dowiemy. Tak czy owak, Czesław Miłosz miał odrobinę racji, pisząc o latach 1956-1970: “Jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Gwoli jasności. Ubeckie zbrodnie powinny być osądzane jednakowo, bez względu na to, kto je popełnił. Wszyscy są równi wobec prawa, także nazbol Diomko. Zmiana nastawienia nie unieważnia dawnych win, zwłaszcza zbędnego okrucieństwa. Mykoła Demko żył 73 lata. Nic strasznego by się nie wydarzyło, gdyby spędził jakiś czas w więzieniu o zaostrzonym rygorze, bez żadnej taryfy ulgowej. Pamiętajmy: Temida ma zasłonięte oczy, w jednej ręce trzyma wagę szalkową, a w drugiej miecz. Nazbolki i inne “Bolki” podlegają takim samym normom moralnym jak reszta ludzkości. Nie ma przeproś.

[13] W starożytnym Rzymie idy marcowe były świętem ku czci Marsa, boga wojny, odpowiednika greckiego Aresa. Cały marzec był zresztą poświęcony Marsowi. Bóg ten - łączony również z wiosną i rolnictwem - uchodził za ojca mitycznych założycieli Rzymu, tj. Remusa i Romulusa. Symbolami Marsa uczyniono takie elementy przyrody ożywionej, jak wilk, dzięcioł czy dąb (ImperiumRomanum.edu.pl/religia/bogowie-starozytnego-rzymu/spis-bogow-rzymskich/mars). W astrologii Mars, czyli Czerwona Planeta, kojarzony jest z agresją, gwałtownością, śmiałością, asertywnością, walecznością, rywalizacją, aktywnym działaniem, instynktem samozachowawczym i reakcją obronną. Wiąże się go także z despotyzmem, rozwiązaniami siłowymi, brakiem dyplomacji, niszczeniem przeciwników oraz działaniem na oślep. Mars jest planetą męską i maleficzną. Astrologowie łączą go ponadto z ogniem, krwią, żelazem, wojskiem, sportem, siłą i seksualnością (AstroPasja.pl/content/view/113/60). Idy marcowe obchodzono 15 marca. Dramatyczne wydarzenia, które miały miejsce w Polsce w roku 1968, trwały od 8 do 23 marca, czyli pokrywały się z antycznymi idami. Hmmm… A może Paweł Pawlikowski i Rebecca Lenkiewicz, scenarzyści oscarowego filmu, specjalnie nazwali swoją bohaterkę Idą, żeby wzbudzić skojarzenia z idami marcowymi? Ostatecznie, akcja “Idy” rozgrywa się w latach ’60 XX wieku (jeśli Ida, to marzec, jeśli marzec, to nagonka antysemicka. Jeśli idy marcowe, to Mars, jeśli Mars, to czerwień, jeśli czerwień, to komunizm, jeśli komunizm, to moczaryzm, jeśli moczaryzm, to antysyjonizm). Mieczysław Moczar de facto nosił imię Mikołaj, które - zdaniem ezoteryków - wiąże się z iście marsowym charakterem. Cytat z wirtualnego imiennika: “Do celu dochodzi pewnie i nie zważa na okoliczności. Gdy ruszy przed siebie, nic nie może go zatrzymać. Zdepcze wszystko po drodze, nie zważając na krzyki lęku czy nienawiści. (…) Z dwojga złego woli mylić się i posuwać naprzód, niż mieć rację i cofać się. Brzydzi się ludzkimi słabościami, próby wzbudzenia w nim współczucia będą bezowocne. Jest subiektywny, egocentryczny, ale może wszystko poświęcić dla idei. (…) Potrzebuje nieprzyjaciół, gdyż działanie wiąże się dla niego z walką. (…) Od młodych lat rzuca się na oślep w walkę, która zaczyna się przy zdobywaniu dyplomów. Później prawie zawsze zostaje szefem. (…) Jego największymi sukcesami są te najmniej widoczne” (Magia.onet.pl/imiennik/mikolaj,159.html). Imię “Mikołaj” znaczy “zwycięski wśród ludu” (Imiona.net/mikolaj). Imię “Mieczysław” oznacza “sławny mieczem” (Deon.pl/imieniny/imie,2074,mieczyslaw.html). Bardzo to marsowe/marcowe. I zgodne z faktami.


WYJAŚNIENIE

Artykuł, który zaprezentowałam Szanownym Czytelnikom, to poprawiona i rozszerzona wersja mojej pracy zaliczeniowej ze studiów magisterskich (przedmiot: “Socjologia moralności“). Tekst powstał jako uzasadnienie słów Platona “Największe zło to tolerować krzywdę”. Cytat ten znajdował się nawet w pierwotnym tytule eseju. Stwierdziłam jednak, że praca porusza na tyle istotny temat, iż warto ją rozwinąć i opublikować. Tak właśnie uczyniłam, czego efekt widać powyżej. Tych, których zainteresował niniejszy artykuł, zachęcam do lektury moich starszych tekstów: “Obejrzałeś ‘Idę’? Obejrzyj ‘Generała Nila‘!” i “NSZ. Jak narodowcy zostali Żołnierzami Wyklętymi?”. Obie publikacje są dostępne online.

23 października 2015   Dodaj komentarz
Historia   Społeczeństwo   polska   historia   patriotyzm   zagłada   żydzi   polacy   prl   holocaust   nacjonalizm   muzeum   shoah   antypolonizm   polonofobia   jan tomasz gross   gross   mhżp   muzeum historii żydów polskich   moczaryzm   mieczysław moczar   moczar   marzec 1968  

Wojna koreańsko-koreańska. Wybrane wizje...

Śmiertelny mecz

Wojna w Korei nie była tym, czym mogła (i nadal może) się wydawać. Aby to zrozumieć, wystarczy zajrzeć do książeczki “Korea i Wietnam 1950-1975” opublikowanej w ramach cyklu wydawniczego “Wojny, które zmieniły świat. Wielka kolekcja” (Edipresse Polska 2009). Konflikt zbrojny, którego skutki są odczuwalne do dzisiaj, był czymś więcej niż bratobójczą walką między Koreańczykami podzielonymi politycznie i rozdzielonymi geograficznie. Można nawet się zastanawiać, czy faktycznie było to starcie Koreańczyków z Koreańczykami, czy pierwsza poważna próba sił między Sowietami a Amerykanami. Chociaż konflikt, będący tematem niniejszego artykułu, nazywany jest wojną koreańską, Korea była w nim tylko tłem. Scenerią, w której przedstawiciele bloków wschodniego i zachodniego realizowali swoje interesy. Półwysep Koreański stanowił murawę, na której toczył się śmiertelny mecz między drużyną amerykańską (wspieraną przez ONZ i Koreańczyków Południowych) a drużyną sowiecką (wspieraną przez Chiny i Koreańczyków Północnych). Podział Korei na część Północną i Południową istniał już od zakończenia II wojny światowej. Żadne z państw koreańskich, które wówczas powstały, nie było jednak suwerenne. Na Południu to Amerykanie ustanowili lojalny wobec siebie rząd. Na Północy uczynili to Sowieci.


Opera mydlana

Wojna koreańska wcale nie zaczęła się w roku 1950 i nie zakończyła w 1953. Rywalizacja między USA a ZSRR, prawdziwymi stronami omawianego konfliktu, była faktem już kilkanaście lat wcześniej. W latach trzydziestych oba mocarstwa konkurowały ze sobą na polu nuklearnym (pisał o tym Sławomir Gowin w książce “Hiroszima i Nagasaki“. Cykl wydawniczy “II wojna światowa. Wydarzenia, ludzie, tajemnice”, Edipresse Polska 2005). Każde z nich chciało być pierwszym państwem, które wyprodukuje i z głośnym hukiem (dosłownie!) zaprezentuje światu broń jądrową. Zwycięzcami nuklearnego wyścigu zbrojeń okazali się Amerykanie; to oni w 1945 r. zrzucili dwie bomby atomowe na Japonię. Wojna w Korei (której oficjalny początek datuje się na 25 czerwca 1950 r., czyli dzień ataku proradzieckiej, północnokoreańskiej armii na Koreę Południową) miała być kolejnym odcinkiem tej samej opery mydlanej. Wątek atomowy był w niej stale obecny. Władze amerykańskie rozważały, czy nie powinny, tak jak pięć lat wcześniej, zapewnić sobie tryumfu poprzez użycie broni jądrowej. Reszta ludzkości zadawała zaś sobie pytanie, czy nie stoi właśnie u progu III wojny światowej. Walki między Północą (ZSRR) a Południem (USA) zakończyły się w 1953 r. Ale do tej pory nie zawarto umowy pokojowej. Serial trwa.


Rola Chin

A jaka była w tym wszystkim rola maoistowskich Chin? Odpowiedź na to pytanie zawiera książka “Wojna koreańska 1950-53. Poligon zimnej wojny” Cartera Malkasiana (część cyklu wydawniczego “Wielkie bitwy historii”, AmerCom 2010). Autor pisze, że Chińska Republika Ludowa niemal od początku swojego istnienia opowiadała się po stronie Związku Radzieckiego. Stalin zaakceptował nowego sojusznika, a nawet wysłał do Państwa Środka grupę doradców wojskowych i gospodarczych. Chińczycy i Sowieci umówili się, że będą sobie pomagać w razie napaści podmiotów trzecich na którąkolwiek ze stron układu. Blok wschodni - z ZSRR i ChRL na czele - był również zainteresowany dalszą ekspansją terytorialną. Zawarcie sojuszu między Związkiem Radzieckim a Państwem Środka zbiegło się w czasie z knowaniami Kim Ir Sena, przywódcy Korei Północnej, który odczuwał frustrację z powodu osłabienia ruchu rewolucyjnego w Korei Południowej. Polityk ten wiedział, że nie ma szans na to, aby Południe dobrowolnie przyjęło ideologię komunistyczną i zjednoczyło się z Północą. Za jedyny sposób na spełnienie tego marzenia uznał agresję militarną. Stalin i Mao dość niechętnie zaakceptowali ten pomysł. Wspólne działania ZSRR i ChRL na rzecz Korei Północnej miały być zresztą przypieczętowaniem świeżo zawartego przymierza.


Skutki wojny

Według Cartera Malkasiana, wojna koreańska pociągnęła za sobą wiele różnorakich skutków. Przede wszystkim, doprowadziła do zagłady milionów ludzkich istnień. W wyniku działań zbrojnych straciło życie aż 10% mieszkańców Półwyspu Koreańskiego (4.000.000 ludzi). Pisząc o osobach, które wówczas zginęły, należy również pamiętać o żołnierzach chińskich (których poległo około 1.000.000) i żołnierzach amerykańskich (których poległo około 33.600). Inną konsekwencją konfliktu było ustanowienie nowej granicy między Koreą Północną a Koreą Południową. “Półwysep Koreański podzielono wzdłuż linii frontu pod koniec wojny. Granica przebiega w tym miejscu do dnia dzisiejszego” - informuje Malkasian. Opisywana wojna zaowocowała również problemami gospodarczymi i politycznymi w obu państwach koreańskich. Północ i Południe próbowały sobie radzić z opozycją poprzez zaostrzanie reżimu autorytarnego (w Korei Północnej lewicowego, w Korei Południowej prawicowego). Mimo wszystko, konflikt koreański jawił się Zachodowi jako prawdziwy sukces. USA i ONZ stwierdziły, że odniosły pierwszy znaczący tryumf nad blokiem wschodnim. Zdołały, przynajmniej chwilowo, powstrzymać ofensywę marksizmu. Dały wrogom prztyczka w nos, ostudziły ich entuzjazm, odebrały im pewność siebie.


Kim Ir Sen

Przyjrzyjmy się teraz postaci Kim Ir Sena. Krótką biografię tego człowieka opublikowano w książeczce “Korea i Wietnam 1950-1975” (powoływałam się na nią kilka akapitów wcześniej). Kim Ir Sen urodził się w roku 1912. Początkowo mieszkał z rodzicami niedaleko Phenianu/Pjongjangu, później jednak rodzina przeprowadziła się do Mandżurii. Przyszły dyktator uczęszczał do chińskiej szkoły: już wtedy angażował się w działalność komunistyczną i antyjapońską. Kiedy wybuchła II wojna światowa, wstąpił do sowieckiej Armii Czerwonej. Był zagorzałym zwolennikiem Stalina i stalinizmu. Nic więc dziwnego, że gdy doszedł do władzy, zaczął budować system polityczny wzorowany na stalinowskim (dżucze). Sam również, podobnie jak Generalissimus, stał się obiektem kultu jednostki. “Od początku na północnokoreańskich ulicach pojawiły się jego niezliczone portrety, pomocne w oddawaniu mu wręcz boskiej czci, a funkcjonariusze propagandy zaczęli opiewać jego sławę w wierszach i pieśniach” - czytamy w publikacji “Korea i Wietnam…”. Kim Ir Sen tak bardzo kochał stalinizm, że po śmierci Stalina, kiedy większość państw bloku wschodniego poddała się reformom, pozostał wierny skostniałej ideologii. Korea Północna przerodziła się w państwo osamotnione, ale za to niezależne i samowystarczalne. Kim zmarł w 1994 r.


Li Syng Man

Aby udowodnić, że gombrowiczowskie “prawo symetrii” wciąż znajduje zastosowanie we Wszechświecie, naskrobię jeszcze kilka zdań o dyktatorze Korei Południowej (Gombrowicz pisał o Filidorze i Anty-Filidorze. Ja scharakteryzowałam Kima, więc teraz czas na Anty-Kima. Będę pisać w oparciu o wirtualne wydanie encyklopedii “Britannica“). Li Syng Man, znany również jako Rhee Syngman, przyszedł na świat w roku 1875. Uczył się w szkole prowadzonej przez metodystów. Już jako młodzieniec identyfikował się z nacjonalizmem, przyjął także religię chrześcijańską. Angażował się ponadto w działalność antyjapońską. Na początku XX wieku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Gdy Korea została anektowana przez Japonię, doszedł do wniosku, że nie byłby w stanie żyć pod obcym zaborem. Zdecydował więc, że zamieszka na Hawajach. Później przez krótki czas mieszkał w Szanghaju, co miało związek z jego działalnością w Koreańskim Rządzie Tymczasowym. Następnie osiedlił się w Waszyngtonie. W 1948 r. Li Syng Man został pierwszym prezydentem Korei Południowej. Dał się poznać jako przywódca brutalny, despotyczny i fałszujący wybory (choć już wcześniej maczał palce w zabójstwach politycznych). Krytykowany przez rodaków i rząd USA, ustąpił ze stanowiska w roku 1960. Zmarł pięć lat później w Honolulu.


Recenzenckim okiem

Wojna koreańska, podobnie jak późniejszy konflikt wietnamski, doczekała się “uwiecznienia” w wielu filmach fabularnych. Produkcje poświęcone tej awanturze są dość zróżnicowane. Niektóre ukazują ją “na poważnie”, a inne “na wesoło”. Poniżej załączam minirecenzje dwóch wybranych przeze mnie filmów dotyczących wojny w Korei. Omówione dzieła to “Braterstwo broni” (“Taegukgi hwinalrimyeo”) i “Welcome to Dongmakgol” (“Welkkeom tu Dongmakgol”). Miłego czytania, miłego oglądania!


Tytuł oryginalny: “Taegukgi hwinalrimyeo”
Tytuł amerykański: “Tae Guk Gi: The Brotherhood of War”
Tytuł brytyjski: “Brotherhood: Taegukgi”
Tytuł polski: “Braterstwo broni”
Reżyseria: Kang Je-gyu
Produkcja: Korea Południowa (2004)
Gatunek: dramat wojenny

Film, który można porównać do “Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego i “Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga. Opowieść o dwóch braciach ze stołecznego miasta, którzy właśnie wkraczają w dorosłe życie, ale ich wielkie plany na przyszłość zostają przekreślone przez wybuch wojny. Motyw konfliktu zbrojnego, który przerywa młodzieńcom najpiękniejsze lata życia, szybko przeradza się w motyw heroicznej walki o ocalenie jednego żołnierza. Młodego wybrańca, który - nawet wbrew własnej woli - musi przeżyć wojenną zawieruchę. Nawiązań do “Szeregowca Ryana” jest w tym filmie tak dużo, że trudno tutaj mówić o dziele przypadku. Dość wspomnieć, że produkcja posiada kompozycję szkatułkową. Jej akcja rozpoczyna się w czasach współczesnych, kiedy to pewien staruszek, weteran wojenny, powraca myślami do swojej żołnierskiej przeszłości. Wypada odnotować, że liczne aluzje do dzieła Spielberga pojawiają się również w innych dalekowschodnich filmach: chińskim “Assembly” oraz japońskich “Yamato” i “The Eternal Zero”. Nie oznacza to bynajmniej, że “Taegukgi hwinalrimyeo” należy do tworów nudnych. Przeciwnie, produkcja jest porywająca, losy bohaterów są dla widza ważne, a jeden ze zwrotów akcji stanowi totalne zaskoczenie. Film dostarcza odbiorcy wielu powodów do wzruszeń.

Główni bohaterowie dzieła, bracia Lee, zostali ukazani na zasadzie kontrastu (gombrowiczowskie prawo symetrii!). Starszy, Jin-tae, pracuje jako pucybut, ale chciałby kiedyś zostać mistrzem szewskim. Jest silny, krzepki, wybuchowy i porywczy. Mimo skłonności “do bitki i do wypitki”, odznacza się honorowością, szlachetnością oraz lojalnością wobec rodziny i przyjaciół. Nie posiada zainteresowań o charakterze intelektualnym, nie potrafi udzielać porad związanych z ortografią, ale kieruje się w życiu prostymi zasadami. Młodszy, Jin-seok, wpisuje się w stereotyp inteligenta. Świetnie się uczy, udziela kolegom korepetycji, celująco zdaje egzaminy. Jest chudy, nieśmiały, lękliwy, słaby fizycznie. Choruje na serce, przez co nadaje się wyłącznie do pracy umysłowej. Rodzina Lee żyje w biedzie. Jedyną nadzieją na lepsze jutro jest dla niej Jin-seok. Wszyscy doskonale wiedzą, że ten wybitnie uzdolniony chłopak ma szansę pójść na studia, a co za tym idzie - znaleźć dobrą pracę, dzięki której cała rodzina odbije się od dna. Najpierw jednak trzeba zdobyć fundusze na jego dalsze kształcenie. Szczególnie przejmuje się tym Jin-tae, który haruje jak wół, żeby zarobić pieniądze na edukację brata. Czyni to zresztą bezinteresownie, gdyż bardzo kocha swojego krewniaka. Jest dla niego nie tylko bratem, ale także ojcem. No i najlepszym przyjacielem.

Uboga, acz szczęśliwa egzystencja młodzieńców ulega radykalnej zmianie, kiedy wybucha wojna koreańska. Rodzina Lee, podobnie jak inni mieszkańcy Seulu, ratuje się ucieczką z miasta. Wkrótce kontrolę nad tłumem przejmuje południowokoreańska armia prowadząca werbunek nowych żołnierzy. Wojskowi szukają mężczyzn w wieku 18-30 lat. Jednym z młodzieńców, którzy zostają wyciągnięci z tłumu, okazuje się Jin-seok. Jego starszy brat unika podobnego losu, gdyż chwilowo oddalił się od grupy. Kiedy Jin-tae dołącza z powrotem do uchodźców, okazuje się, że jego młodszy krewniak jest już w pociągu mającym zawieźć rekrutów na front. Starszy brat rozumie, co to oznacza. Słaby, chory, zdolny Jin-seok, będący największym skarbem rodziny, zostanie zabrany na wojnę, z której prawdopodobnie nigdy nie wróci. Tymczasem on - silny, zdrowy i przeciętny - pozostanie w dużo bezpieczniejszym świecie cywilów. Jin-tae nie zgadza się na taki scenariusz. Bez wahania wbiega do pociągu, po czym wdaje się w sprzeczkę z żołnierzami. Ostra wymiana zdań przeradza się w bójkę, która trwa wystarczająco długo, żeby pojazd zdążył ruszyć z oboma braćmi na pokładzie. Zarówno Jin-seok, jak i Jin-tae stają się członkami armii. Starszy brat postanawia, że zrobi wszystko, aby uchronić młodszego przed śmiercią. Nawet na polu bitwy.

“Taegukgi hwinalrimyeo” to film, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Produkcja jest bardzo dobra, chociaż niezbyt nowatorska. Dlaczego? Bo powiela schematy typowe dla kina wojennego. Motyw matki, motyw ukochanej, motyw listu, motyw zdjęcia, motyw tęsknoty za smacznym jedzeniem - niczego tu nie brakuje. Analizowana produkcja może być też odczytywana jako alegoria. Jej głównym wątkiem jest relacja brat-brat, a przecież konflikt koreański był konfliktem bratobójczym. Drugim wątkiem, który śledzimy w filmie, są powolne zmiany zachodzące w zachowaniu starszego Lee. Początkowo nie mamy wątpliwości, że Jin-tae pcha się w każde niebezpieczeństwo, żeby jego młodszy brat nie musiał tego robić. Z czasem nabieramy jednak podejrzeń. Czy to nie jest tak, że na początku bohater miał czyste intencje, ale później po prostu polubił przemoc i adrenalinę? Czy dla tego impulsywnego młodzieńca dobro brata nie stało się pretekstem do wyzwalania własnej agresji? Czy jego wrodzona gwałtowność nie zaczęła się przeradzać w brutalność, a potem w okrucieństwo? A może starszemu bratu spodobały się pochwały i odznaczenia? Tak, problematyka psychologiczna jest w tym filmie bardzo ważna. Przedstawione wydarzenia bywają czasem “naciągane“, ale jakie to ma znaczenie? Produkcję ogląda się jednym tchem.


Tytuł oryginalny: “Welkkeom tu Dongmakgol”
Tytuł amerykański: “Welcome to Dongmakgol”
Tytuł brytyjski: “Battle Ground 625”
Tytuł polski: /brak oficjalnego/
Reżyseria: Park Kwang-hyun
Produkcja: Korea Południowa (2005)
Gatunek: komediodramat, wojenny

Osoba, która zapragnie sięgnąć po ten twór, nie powinna się spodziewać opowieści przedstawionej całkiem serio. Nie powinna również oczekiwać dzieła porażającego kunsztem artystycznym. Film opowiada o wojnie koreańskiej, ale czyni to w sposób tragikomiczny, może nawet tragifarsowy. Pomysł bardzo dobry, jednak… czy da się to samo powiedzieć o jego realizacji? Produkcja “Welkkeom tu Dongmakgol” odniosła duży sukces poza granicami Korei Południowej. Została nawet zgłoszona jako kandydatka do Oscara w kategorii “najlepszy film nieanglojęzyczny”. Sęk w tym, że Amerykańska Akademia Filmowa nie przyznała jej nominacji. Scenariusz “Welkkeom…” stanowi adaptację sztuki teatralnej, którą stworzył południowokoreański autor Jang Jin. Z samym dramatem nie miałam jeszcze okazji się zapoznać, ale przypuszczam, że jego klimat przypomina utwory Sławomira Mrożka i Witolda Gombrowicza (ach, ten Gombro! Strasznie mnie ostatnio prześladuje!). Nie ma nic złego w ukazywaniu konfliktów zbrojnych z przymrużeniem oka. Problemem nadal pozostaje jednak formalny aspekt filmu. Analizowana produkcja jest sztuczna jak jezioro na Targówku, a aktorstwo - nieprzekonujące i pozbawione polotu. Bohaterowie opowieści zachowują się jak postacie z klasycznej kreskówki. Szkoda tylko, że wcale nie są zabawni.

Tytułowe Dongmakgol to mała górska wioska odcięta od świata i nieznająca zdobyczy nowoczesnej cywilizacji. Nikt, z wyjątkiem miejscowego nauczyciela, nie widział tam karabinu ani samolotu. Mieszkańcy osady żyją jak przed wiekami. Nie dotarła do nich jeszcze informacja o wybuchu wojny koreańskiej. Prawdopodobnie nie wiedzą oni nawet o podziale Korei na Północną i Południową. Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności wioska staje się schronieniem dla sześciu żołnierzy: dwóch z Południa, trzech z Północy i jednego z Ameryki. Początkowo robi się z tego niezły “kocioł” (a raczej “kociołek“, jeśli wziąć pod uwagę powierzchnię miejscowości). Spotykają się przecież przedstawiciele dwóch stron konfliktu zbrojnego, którzy na polu bitwy strzelaliby do siebie jak do kaczek. Wyjątkowe okoliczności sprawiają jednak, że wrodzy żołnierze muszą chwilowo zapomnieć o istniejących między nimi podziałach, nawiązać współpracę i zacząć żyć jakby nigdy nic. Wojskowi - wyrwani z politycznego i historycznego kontekstu - zostają ze sobą zrównani. Mimo to, wciąż utrzymuje się między nimi dystans psychiczny, który często prowadzi do absurdalnych sytuacji. Ale i on z czasem zaczyna się skracać. Lody powoli pękają. Jedni i drudzy zaczynają dostrzegać, że żołnierze nieprzyjacielskiej armii “też mają dwie nogi i siedzenie” (cytat z Różewicza).

Muszę teraz skrytykować pewną materię żywą, która jest tak irytująca, że widz ma ochotę przyfasolić jej gitarą basową. Chodzi o Yeo-il, mieszkankę Dongmakgol (w tej roli Kang Hye-jung). Sama nie wiem, kto tu jest bardziej żenujący: bohaterka czy aktorka. Yeo-il to postać kompletnie nierealistyczna, a zarazem nieudana. W zamierzeniu miała być pewnie postacią komiczną, odróżniającą się od innych, ubarwiającą całą opowieść (jak Papkin z “Zemsty” Aleksandra Fredry). A kim jest? Kwiatkiem u kożucha. Nie bawi, nie fascynuje, nie wzbudza sympatii i niczego nie wnosi. Zamiast tego, gra odbiorcy na nerwach. Yeo-il to osobniczka uznawana przez swoje środowisko za wariatkę. Dziewczyna wymachuje rękami, podskakuje, podryguje, robi piruety, stroi głupie miny, wypowiada kuriozalne kwestie i widzi rzeczy nieistniejące. Niestety, wcale nie kojarzy się z zakręconą trzpiotką, tylko z niedojrzałą nastolatką popisującą się przed rówieśnikami. Owszem, w tragifarsie miał prawo pojawić się motyw jednostki szalonej. Ale w realnym świecie osoby chore psychicznie po prostu tak się nie zachowują. Tego typu cyrki mógłby urządzać co najwyżej kilkuletni ignorant, poproszony o pokazanie, jak według niego zachowują się osoby potrzebujące konsultacji z psychiatrą. Jest to wręcz obraźliwe dla prawdziwych chorych.

Scenariusz “Welkkeom tu Dongmakgol” nie jest do końca oryginalny. W wielu krajach kręci się tragikomiczne filmy oparte na podobnym schemacie (“Diabły za progiem” - Chiny 2000, “Kukułka” - Rosja 2002, “Operacja Dunaj” - Czechy, Polska 2009). Postać Yeo-il też nie jest jedyna w swoim rodzaju. Motyw obłąkanej dziewczyny, zachowującej się w idiotyczny sposób, został już wykorzystany w południowokoreańskim filmie “Strażnik wybrzeża” (2002). Tym, na co warto zwrócić uwagę, jest fakt, że “Welkkeom…” zawiera również fragmenty śmiertelnie poważne. Jedno jest w tej produkcji realistyczne: cierpienie i umieranie. Postacie wydają się papierowe, lecz gdy już dochodzi do rozlewu krwi, okazuje się, że wcale papierowe nie są. Wielu widzów uzna to za niestosowność. Przyjrzyjmy się teraz przemianie filmowego dowódcy komunistów. Gdy go poznajemy, jawi się on jako stereotypowy czarny charakter. Jest surowy, lodowaty i arogancki. Z czasem jego wizerunek ulega jednak ociepleniu. Bohater zmienia się pod wpływem otoczenia albo po prostu zrzuca groźną maskę. Prawdziwymi schwarzcharakterami są w tym filmie żołnierze amerykańscy. Nie przypominają oni sojuszników ani wyzwolicieli, tylko najeźdźców i oprawców. Wspólny sprzeciw wobec ich poczynań jest tym, co ostatecznie integruje zwaśnionych bohaterów.


Zamiast zakończenia

Pozwolę sobie jeszcze przywołać drobną ciekawostkę związaną z wojną w Korei. Otóż konflikt ten stał się inspiracją nie tylko dla twórców pełnometrażowych filmów aktorskich, ale także dla autorów krótkich filmów animowanych. Mam tutaj na myśli trójwymiarową animację “Birthday Boy” dystrybuowaną w Polsce pod tytułem “Na urodziny” (rok produkcji: 2004). Filmik został stworzony w Australii, ale jego reżyserem jest Koreańczyk Park Sejong. “Birthday Boy” trwa około dziesięciu minut i ukazuje losy małego chłopca o imieniu Manuk. Dzieciństwo bohatera przypada na czasy wojny koreańskiej (akcja dziełka rozgrywa się w roku 1951). Mimo trudnych warunków i licznych niebezpieczeństw, malec stara się żyć normalnie. Bawi się tym, co ma, i nie traci dziecięcego optymizmu. Produkcja “Na urodziny” była nominowana do Oscara, ale nagrody tej nie otrzymała. Statuetka trafiła do twórców kanadyjskiej krótkometrażówki “Ryan” będącej biografią niejakiego Ryana Larkina.


Natalia Julia Nowak,
5-20 lipca 2015 roku


PS.
W powyższym artykule przywoływałam koreańskie nazwiska zgodnie z zasadą dalekowschodnią, tzn. najpierw nazwisko, później imię.

23 lipca 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   historia   film   recenzja   usa   kultura   chiny   zimna wojna   komunizm   korea   korea północna   stany zjednoczone   zsrr   azja   korea południowa   kim ir sen   daleki wschód  

Większe imperium stworzyli tylko Brytyjczycy...

Od zera do bohatera

Jeśli ktoś nie wierzy, że już w średniowieczu zdarzały się kariery typu “od zera do bohatera”, to powinien się zainteresować biografią Czyngis-chana. Podstawowe informacje na temat tego niezwykłego człowieka zawiera artykuł “Imperium Czyngis-chana. Wyjątkowy chan” Sławomira Leśniewskiego (materiał jest dostępny w wirtualnym wydaniu tygodnika “Polityka”). Autor tekstu pisze, że Czyngis-chan - który aż do objęcia władzy nosił imię Temudżyn - wcześnie stracił ojca i musiał przejąć rolę głowy rodziny. Niespełna dziesięcioletni chłopiec, żyjący w warunkach pozostawiających wiele do życzenia, opiekował się matką oraz młodszym rodzeństwem. Tym, co spędzało mu sen z powiek, była nie tylko niepewna przyszłość jego najbliższych, ale także świadomość, że wrogowie bezustannie depczą mu po piętach (ojciec Czyngis-chana stał na czele jednej z ord mongolskich. Został zamordowany, a kolejną ofiarą nieprzyjaciół mógł paść jego młodociany syn). Niestety, nie udało mu się uniknąć niewoli. Temudżyn, dzięki własnemu sprytowi i ogromnej woli przetrwania, zdołał przeżyć. Jego determinacja, towarzysząca mu przez całe życie, została wreszcie nagrodzona. Potencjał Czyngis-chana zauważył Togrul, możny władca Kereitów, który udzielił mu swojego protektoratu. Zła passa bohatera zaczęła się powoli odwracać.


Chan chanów

Leśniewski pisze, że Temudżyn wziął udział w krwawych wojnach plemiennych, jakie toczyły się wówczas na ziemiach mongolskich. Udało mu się jednak położyć kres bratobójczym walkom, jednocząc zwaśnione ludy pod własnym przywództwem. Chanowie mongolscy, w dowód uznania dla Czyngis-chana, okrzyknęli go kaganem (chanem chanów, wielkim chanem). Świeżo upieczony władca Mongołów od początku stawiał sobie ambitne cele. Z konfederacji zjednoczonych plemion uczynił dobrze funkcjonujące państwo. Sprawna administracja i umiejętnie zorganizowana armia stały się zalążkiem późniejszego imperium mongolskiego. Mocarstwa, które - według Sławomira Leśniewskiego - “rozciągało się od Morza Kaspijskiego do Pacyfiku i było dwukrotnie większe od posiadłości Rzymu w największym rozkwicie” (następcy Temudżyna zdołali przesunąć granice państwa jeszcze dalej. Zdobyli m.in. Chiny i Ruś. Pod ich władaniem znalazł się obszar wynoszący 28 mln km kw. Przez wiele wieków nikt nie potrafił pobić tego rekordu[1]). Ekspansja militarna Mongołów, zapoczątkowana przez Czyngis-chana, wiązała się z zupełnie niepotrzebnym ludobójstwem. W Merwie mongolscy najeźdźcy wymordowali co najmniej 1.300.000 osób. Drugie tyle wybili w Urgenczu. A to tylko przykłady ich wyjątkowego okrucieństwa.


Bicz Boży

Emilia Kunikowska, autorka artykułu “Czyngis-chan” opublikowanego w serwisie Onet.pl, przedstawia czytelnikom wiele ciekawostek dotyczących Temudżyna i jego imperium. Pisze, że sławny Mongoł już jako nastolatek był człowiekiem pełnym sprzeczności. Z jednej strony, cechowała go niepohamowana agresja (zabił w afekcie swojego przyrodniego brata. Dlaczego? Tylko dlatego, że ów brat wyszarpał mu z rąk złowioną przez niego rybę). Z drugiej strony, potrafił być czarujący i zjednywać sobie ludzi (zapamiętano go jako osobę hojną, wesołą i kontaktową). Kiedy doszedł do władzy, wprowadził w swoim państwie surowe prawo nawiązujące do tradycji różnych plemion mongolskich. Co więcej, uznał się za reprezentanta bóstwa znanego jako Wieczne Niebo (wielu ówczesnych ludzi nazywało go zaś Biczem Bożym). Czyngis-chan nie miał litości dla morderców, rabusiów, oszczerców ani cudzołożników. Przewidział dla nich karę najwyższą: śmierć. Chan chanów walczył z przestępczością nie tylko w Mongolii, ale także na ziemiach podbitych. Wypowiedział wojnę złodziejom, ustanowił restrykcyjny porządek prawny, tzw. “Pax Mongolica” - “Mongolski Pokój”. Nie oznacza to bynajmniej, że Temudżyn był człowiekiem o zamkniętym umyśle. W jego mocarstwie panowała bowiem tolerancja religijna i kulturowa.


Szarooki rudzielec

Agnieszka Krzemińska, twórczyni tekstu “Rudowłosy” dostępnego w elektronicznej edycji “Polityki”, koncentruje się na mało znanym i dość zaskakującym drobiazgu związanym z Czyngis-chanem. Otóż wybitny władca Mongołów najczęściej jest przedstawiany jako stereotypowy Azjata, reprezentant żółtej odmiany człowieka (rasy mongoloidalnej). Tymczasem źródła historyczne - kroniki sporządzone przez autorów różnych narodowości - podają, że interesujący nas chan wyróżniał się rudymi włosami, szarymi oczami i wysokim wzrostem. Jak to możliwe? Krzemińska tłumaczy: “Jasne oczy czy włosy nie są w centralnej Azji niczym niezwykłym. Wielkie wędrówki Indoeuropejczyków po Azji zaczęły się już pod koniec III tysiąclecia p.n.e. (…) Ale i dzisiaj zdarza się, że z ‘typowych’ azjatyckich rodziców rodzi się rudowłose dziecko, czego nie można tłumaczyć jedynie krótką obecnością Rosjan czy innych Europejczyków. Cechy takie jak niebieskie oczy czy blond włosy są cechami recesywnymi, a ich występowanie wśród ludów mongoloidalnych nie jest wynikiem jednorazowych kontaktów, lecz efektem wieloletniego przenikania”. Informacja, zgodnie z którą Temudżyn miał zachodnie korzenie, nie została jeszcze potwierdzona badaniami genetycznymi. Powód? Grobu słynnego chana wciąż nie udało się odnaleźć.


Jeden na dwustu

Skoro już mówimy o genetyce, zajrzyjmy do artykułu “16 mln dzieci Czyngis-chana” Tomasza Borejzy (materiał znajduje się w serwisie Onet.pl). Dziennikarz opisuje w nim szokujące wyniki badań przeprowadzonych przez dwoje uczonych z Oksfordu. Tatiana Zerjal i Chris Tyler-Smith ustalili, że wśród mężczyzn żyjących na terenach byłego imperium mongolskiego (tudzież w Afganistanie i Pakistanie) jeden z wariantów chromosomu Y jest niesłychanie rozpowszechniony. Wszystko wskazuje na to, że może on występować nawet u 16 milionów osób płci męskiej. Innymi słowy, jeden na dwustu facetów chodzących po Ziemi jest nosicielem owej niezwykłej wersji chromosomu Y. Zdaniem naukowców, jej źródłem musiał być człowiek żyjący dziesięć stuleci wcześniej. Jedynym podejrzanym jest tutaj Czyngis-chan, który miał tysiące kochanek i nałożnic. Liczba jego dzieci mogła być trzy- lub czterocyfrowa. Rozpowszechnieniu genów Temudżyna sprzyjał również fakt, że jego potomkowie (ci, którzy mieli władzę i pieniądze) prowadzili jednakowo rozwiązły styl życia. Ustalenia genetyków potwierdzają legendę powtarzaną przez afgańskich Hazarów (nie mylić z Chazarami). Głosi ona, że część tamtejszych mężczyzn wywodzi się z rodu Czyngis-chana. Faktycznie, jedna trzecia hazarskich facetów posiada ów szczególny chromosom.


Film o Czyngis-chanie

Przejdźmy teraz do kwestii najistotniejszej, czyli do filmu fabularnego poświęconego wybitnemu Mongołowi. Zanim jednak przystąpię do recenzji dzieła, krótko wyjaśnię, dlaczego zdecydowałam się sięgnąć właśnie po tę produkcję. Skąd się wzięło moje zainteresowanie dziejami Czyngis-chana? Otóż zainspirowały mnie do tego zajęcia, w których uczestniczyłam na Uniwersytecie Warszawskim (studiuję Socjologię Stosowaną i Antropologię Społeczną. Ścieżka specjalizacyjna: Antropologia Współczesności). W ramach owych zajęć sporo się uczyłam o ludach mongolskich, zwłaszcza o tych żyjących na terenie Federacji Rosyjskiej. Wykłady, których słuchałam, zawierały wiele odniesień do historii, szczególnie do podboju Rusi przez Mongołów (pięknie się to zgrało z moją fascynacją Azją i Eurazją!). Wiedziałam, że jeśli chcę zdać egzamin z tego przedmiotu, to muszę nadrobić swoje zaległości w tej dziedzinie. Przeczytałam kilka artykułów dotyczących imperium mongolskiego, znalazłam intrygującą produkcję filmową o Temudżynie… I to mnie natchnęło do stworzenia własnego tekstu. A z przedmiotu, o którym wspomniałam, dostałam piątkę.


Tytuł oryginalny: “Mongoł” (“Mongol”)
Tytuł międzynarodowy: “Mongol: The Rise of Genghis Khan”
Tytuł alternatywny: “Mongol: The Rise to Power of Genghis Khan”
Tytuł polski: “Czyngis-chan”
Reżyseria: Siergiej Bodrow starszy (Sergei Bodrov Sr)
Produkcja: Rosja, Mongolia, Kazachstan, Niemcy (2007)
Gatunek: biograficzny, historyczny, przygodowy

Film “Mongoł”, dystrybuowany w Polsce pod tytułem “Czyngis-chan”, nie jest pierwszą ani ostatnią produkcją upamiętniającą wybitnego średniowiecznego zdobywcę. Z pewnością zasługuje jednak na uwagę, gdyż był nominowany do Oscara w kategorii “najlepszy film nieanglojęzyczny”. Nagrody tej nie otrzymał (i nie ma w tym nic dziwnego, albowiem daleko mu do arcydzieła kinematografii). Mimo to, warto poświęcić dwie godziny na jego obejrzenie, choćby dlatego, że ukazuje mniej znaną stronę biografii Temudżyna. Twór rosyjskiego reżysera Siergieja Bodrowa, kręcony w Chinach, Kazachstanie i Mongolii, nie opowiada o podbojach Czyngis-chana, tylko o tym, co się działo znacznie wcześniej. O bolesnym dzieciństwie, licznych traumach i upokorzeniach, trafianiu w ręce wrogów, przezwyciężaniu własnych słabości oraz robieniu sobie miejsca w niegościnnym świecie. Morał płynący z tej rosyjsko-mongolsko-kazachsko-niemieckiej produkcji jest tożsamy z mottem przywołanym na samym jej początku: “Nie lekceważ wątłego kocięcia. Może stać się bezwzględnym tygrysem”. Dzieło udowadnia, że wielkość niektórych postaci historycznych nie była oczywista od pierwszych chwil ich działalności. Zachęca również widzów, żeby nigdy się nie poddawali, bo tylko taka postawa jest gwarantem sukcesu i satysfakcji.

W filmie “Czyngis-chan” występują dwa główne wątki ciągnące się aż do napisów końcowych. Jednym z nich jest miłosna relacja łącząca Temudżyna z Borte, jego pierwszą żoną, która odgrywała w jego życiu ogromną rolę. Moment ich pierwszego spotkania, ukazany w produkcji Siergieja Bodrowa, jest połączeniem faktów historycznych z wyobrażeniami filmowców. Kiedy Temudżyn był dziewięcioletnim chłopcem, jego ojciec (zgodnie z mongolskim zwyczajem) kazał mu wybrać dziewczynkę, która w przyszłości zostanie jego małżonką. Rodzic Czyngis-chana życzył sobie synowej pochodzącej z plemienia Merkitów. Takie małżeństwo zakończyłoby bowiem konflikt, jaki od wielu lat toczył się między Merkitami a ludem rządzonym przez rodzinę Temudżyna. Przyszły zdobywca i jego ojciec, zmierzający w stronę ordy Merkitów, zatrzymali się na noc w innym obozowisku. Tam zauważyła chłopca Borte, bezpośrednia dziesięciolatka, która sama złożyła mu propozycję matrymonialną. To, co zrodziło się między dwojgiem dzieci, musiało być miłością od pierwszego wejrzenia. Temudżyn nie chciał już słyszeć o żonie z plemienia Merkitów. Pragnął poślubić Borte. Jego ojciec nie był z tego zadowolony, ale wkrótce zaakceptował decyzję syna. Spontaniczny wybór chłopca po latach okazał się słuszny.

Drugim wątkiem, który śledzimy niemal przez cały film, jest znajomość Temudżyna z Dżamuką. Człowiek ten - będący ważną, lecz mało znaną postacią historyczną - początkowo był bliskim przyjacielem Czyngis-chana. Później jednak stał się jego śmiertelnym wrogiem i rywalem do tytułu chana chanów. Dżamuce udało się zresztą zdobyć szerokie wpływy na Wielkim Stepie, ale to dopiero Temudżyn ostatecznie zjednoczył Mongołów, stając się ich jedynym zwierzchnikiem i twórcą prawdziwego państwa. Dżamukę poznajemy jako chłopca, który przypadkowo znajduje zmęczonego i zmarzniętego Temudżyna błąkającego się po okolicy (główny bohater uciekł ze swojego koczowiska, kiedy zostało ono napadnięte przez nieprzyjaciół). Obaj młodzieńcy, choć różniący się poglądami, znajdują wspólny język i decydują się zawrzeć braterstwo krwi. Niestety, ich dobrze zapowiadające się pobratymstwo zostaje brutalnie przerwane. Temudżyn trafia w szpony swoich wrogów, którzy czynią go niewolnikiem i przetrzymują przez wiele lat. Główny bohater, już jako dorosły człowiek, wydostaje się z niewoli i odnajduje Dżamukę. Okazuje się, że ich wzajemne zobowiązania nadal są aktualne. Dżamuka, choć już dojrzały, wciąż ma sporo wspólnego ze swoim dawnym “ja”. I wcale nie zamierza porzucić swoich marzeń o wielkości.

Film “Mongoł” (“Czyngis-chan”) Siergeja Bodrowa posiada zarówno zalety, jak i wady. Pisząc o mocnych i słabych stronach dzieła, trzeba pamiętać, że kinowa biografia Temudżyna nie spodobała się samym Mongołom. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w anglojęzycznym artykule “Mongols protest Khan project” Toma Birchenougha (tekst został opublikowany w wirtualnym wydaniu magazynu “Variety”). Przejdźmy jednak do konkretów. Zacznijmy od tego, że wygląd filmowego Czyngis-chana ma niewiele wspólnego z tym, o którym donoszą źródła historyczne. W dziele Bodrowa słynny Mongoł jest wprawdzie wysoki, ale nie ma rudych włosów ani szarych oczu. Wygląda jak… Japończyk, albowiem w jego rolę wciela się japoński aktor Tadanobu Asano. Jest to tym bardziej kontrowersyjne, że Japończycy od wieków próbują sobie przywłaszczyć postać Temudżyna, opowiadając legendę o tym, iż pochodził on z Kraju Kwitnącej Wiśni (pisała o tym Agnieszka Krzemińska w cytowanym już materiale “Rudowłosy”). Kolejna sprawa: filmowy Temudżyn zachowuje się jak zachodnioeuropejski rycerz. Jest idealistą, który prawdziwie kocha swoją wybrankę, dochowuje jej wierności i traktuje ją z niekłamanym szacunkiem. Nie sprawia wrażenia kogoś, kto byłby w stanie spłodzić setki lub tysiące dzieci z różnymi kobietami.

Omawiana produkcja przybliża widzom niektóre aspekty tradycyjnej kultury stepowej. Najbardziej rzuciło mi się w oczy to, o czym uczyłam się już na studiach. Otóż kategorie kulturowe typu “dzieci” czy “młodzież” to wytwory nowoczesnych społeczeństw zachodnich. W klasycznych zbiorowościach właściwie nie ma “dzieci” i “młodzieży”. Są “mali dorośli” - istoty, które różnią się od “dużych dorosłych” jedynie (nie)dojrzałością biologiczną. W filmie Bodrowa osoby kilku- i kilkunastoletnie zachowują się i rozumują tak jak osoby kilkudziesięcioletnie. Walczą, pracują, zaręczają się, ponoszą odpowiedzialność za siebie i innych. Owszem, są niskie i słabe, ale wszyscy doskonale wiedzą, że to stan przejściowy, który trzeba przeczekać. Teraz trochę o formie. Dzieło rosyjskiego reżysera zostało nakręcone z olbrzymim rozmachem. Bez wątpienia naśladuje ono hollywoodzkie filmy historyczne. Niektóre z zastosowanych w nim rozwiązań są jednak żenujące i efekciarskie (patrz: nadużywanie zwolnionego tempa). Podejście do realizowanego tematu może się nieco kojarzyć z powieściami Henryka Sienkiewicza. Produkcja jest bardziej przygodówką niż dramatem. Pościgi, zemsty, zwroty akcji… I jeszcze ten wybitnie sienkiewiczowski motyw odbicia porwanej ukochanej. Polski widz poczuje się jak u siebie w domu.

Gorąco zachęcam do obejrzenia filmu “Czyngis-chan”
i do samodzielnego zgłębiania historii Mongołów.


Natalia Julia Nowak,
8-22 czerwca 2015 r.


PRZYPIS


[1] Sławomir Leśniewski napisał w swoim artykule: “W późniejszych czasach jedynie posiadłości hiszpańskie, nad którymi nigdy nie zachodziło słońce, oraz kolonialne imperium Wielkiej Brytanii mogły się z nim [imperium mongolskim - przyp. NJN] równać”. Informacja ta jest jednak nieścisła. Tak się bowiem składa, że fakty historyczne świadczą jeszcze bardziej na korzyść Czyngis-chana. Według Abby Rogers, autorki tekstu “The 10 Greatest Empires In The History Of The World” zamieszczonego w portalu BusinessInsider.com, państwo Temudżyna było drugim pod względem wielkości mocarstwem w historii. Pierwsze miejsce przypadło Wielkiej Brytanii, natomiast Hiszpania uplasowała się dopiero na czwartej pozycji, zaraz za carską Rosją. Podobnie przedstawia się ranking opublikowany w serwisie Onet.pl. Z materiału “Oto największe imperia w dziejach ludzkości” dowiadujemy się, że największe było imperium brytyjskie, później mongolskie, później rosyjskie, a później hiszpańskie. Załączam dwa cytaty z tej publikacji: “Największym w historii imperium było kolonialne Imperium brytyjskie. U szczytu swojej potęgi zajmowało 33,7 mln km kw. i miało 458 mln mieszkańców (w 1938 roku), stanowiło to 20 proc. całej ludzkości”, “Drugie co do wielkości było Imperium mongolskie. W XIII w. zajmowało 24 mln km kw. Na terenie Imperium mieszkało 110 mln osób, czyli ponad 25 proc. ówczesnej populacji”. Mongołowie (i Brytyjczycy) mają powód do dumy.


ANEKS

Tataro-Mongołowie
w Europie Środkowo-Wschodniej


O tryumfach Czyngis-chana w Europie Środkowo-Wschodniej można poczytać w artykule “Ruś na kolanach. Mongolski podbój złamał charakter całych pokoleń” Macieja Rosolaka (miejsca publikacji: “Do Rzeczy. Historia“ i portal WP.pl). Autor materiału koncentruje się na sromotnej klęsce Rusinów, a zwłaszcza na przegranej przez nich bitwie nad Kałką: wielkim starciu z Tataro-Mongołami, które okazało się pierwszym krokiem do utraty niepodległości. Sugeruje, że chociaż Rusini popełnili wiele błędów, należy im się pewien szacunek, gdyż “wzięli na siebie te ciosy, które groziły również (…) następnej w kolejce Polsce”. Zdaniem Rosolaka, tragicznej w skutkach bitwie można było zapobiec. Za porażkę należy winić kniaziów, którzy przecenili swoje możliwości, wykazali się krótkowzrocznością i sami sprowokowali wrogów zbrodniczym postępowaniem (zamordowali posłów mongolskich). Choć książęta starali się ze sobą współpracować, nie potrafili być tak zdyscyplinowani jak ich azjatyccy przeciwnicy. Bitwę nad Kałką rozpoczął książę halicki, który działał bez porozumienia z kniaziami stacjonującymi po drugiej stronie rzeki. Nie wszystkim zmobilizowanym wojskom udało się więc dołączyć do walczących. Rusini, mimo przewagi liczebnej, przegrali. Z osiemnastu dowodzących książąt przeżyło tylko ośmiu.

Polacy nie uniknęli jednak potyczek z mongolskim agresorem. Pierwszy atak Tataro-Mongołów na naszą Ojczyznę wydarzył się kilkanaście lat po śmierci Czyngis-chana. Pisze o tym ksiądz Waldemar Kulbat, twórca artykułu “Tatarskie najazdy na Polskę i Europę (cz. 1)” dostępnego w wirtualnym wydaniu tygodnika “Niedziela”. Według Kulbata, wstępem do ataku było wtargnięcie do Polski oddziału zwiadowców. Dzięki niemu udało się Mongołom zdobyć wiele miejscowości, w tym królewski Sandomierz. Główną fazą najazdu było jednak rozdzielenie się wojsk: część wojowników ruszyła w stronę Krakowa, pozostali obrali kierunek na Radom, Kalisz i Opoczno. Choć Tatarzy sprawiali wrażenie, jakby chcieli podbić Polskę, ich celem było coś zupełnie innego. Dotyczy to zresztą nie tylko pierwszego ataku, ale także kolejnych. Jak twierdzi Kulbat, “najazdy te miały na celu jedynie zdobycie łupów i niewolników, nie zaś trwałe opanowanie terytorium”. O co jeszcze mogło w nich chodzić? Martyna Bandurewicz, autorka tekstu “Tatarskie najazdy na Polskę - przebieg i skutki” zamieszczonego w serwisie Edulandia.pl, pisze, że pierwszy atak Tataro-Mongołów na Polskę był tylko elementem kampanii węgierskiej. Agresorzy zdecydowali się zaatakować Polaków zanim ci ruszą na pomoc swoim przyjaciołom Węgrom.

No dobrze, ale… czym właściwie różnią się Tatarzy od Mongołów? Czy są to dwa określenia tej samej grupy etnicznej? I czy Tatarzy, którzy dzisiaj żyją w Europie Środkowo-Wschodniej, mają coś wspólnego z Czyngis-chanem i jego poplecznikami? W rozwiązaniu tej zagadki może nam pomóc artykuł “Pochodzenie Tatarów” opublikowany na stronie Podlaski Szlak Tatarski (SzlakTatarski.pl). Znajdujemy w nim takie zdania: “Słowo Tatarzy znane jest od ponad piętnastu wieków. Początkowo odnosiło się do jednego z plemion mongolskich. W XII-XIII wieku nazywano tak mieszkańców imperium Czyngis-Chana, do którego należały ludy mongolskie i tureckie”. Z przytoczonego fragmentu wynika, że skład etniczny naszych tatarskich najeźdźców był mieszany. Dominowali w tej grupie Mongołowie i Turcy. Ciekawostką jest fakt, że “prawdziwi” Tatarzy (jedno z dawnych plemion mongolskich) mogli być odpowiedzialni za śmierć ojca Czyngis-chana. Jeśli wierzyć Wikipedystom, powołującym się na prace Lwa Gumilowa i Stanisława Kałużyńskiego, owi Tatarzy mieszkali na pograniczu chińsko-mongolsko-mandżurskim. I chyba nie do końca identyfikowali się z Mongolią, bo “w XII wieku prowadzili długotrwałe wojny z Mongołami”. Tak czy owak, współcześni europejscy Tatarzy niekoniecznie muszą mieć mongolskie pochodzenie.

Wiele wskazuje na to, że wśród wojsk tatarskich, które zaatakowały naszą Ojczyznę, byli również Chińczycy. Konrad Godlewski, autor materiału “Tatarzy użyli pod Legnicą gazów bojowych” dostępnego w serwisie Gazeta.pl, pisze, że w jednej z najtragiczniejszych bitew tamtego okresu prawdopodobnie wzięli udział chińscy saperzy. Zastosowali oni futurystyczną, jak na średniowiecze, broń chemiczną. Historycy coraz śmielej sugerują, że zwycięstwa militarne Tataro-Mongołów, odnoszone w różnych warunkach geograficznych, były możliwe właśnie dzięki gazom bojowym. Straszliwej broni, o której nie śniło się nikomu, kto nie miał styczności z chińską nauką (wyprzedzającą inne kultury o jakieś dwa tysiące lat. Według Godlewskiego, Chińczycy posługiwali się bronią chemiczną już w IV wieku p.n.e. Od XI wieku stosowali specjalne bomby: toksyczne mieszanki zamknięte w bambusowych tubach, które detonowali za pomocą prochu. Europejczycy zaczęli używać gazów bojowych dopiero w roku 1917). Skąd się wzięli Chińczycy w armii tataro-mongolskiej? To bardzo proste: Mongołowie, po podbiciu Chin, nie wymordowali tamtejszych uczonych, tylko wykorzystali ich do własnych celów. Chylę czoło przed pomysłowością Chińczyków. Szkoda tylko, że ich wynalazek doprowadził do śmierci wielu moich Rodaków.

23 czerwca 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   polska   historia   kino   film   recenzja   kultura   rosja   azja   średniowiecze   mongolia   czyngis-chan   genghis khan   tatarzy   ruś   mongol  

NSZ. Jak narodowcy zostali Żołnierzami...

“Hardy ich kark, tchórzliwy świat
zamknąć chce w zwojach niepamięci.
Choć tyle już minęło lat,
nadal żołnierze to wyklęci.

Nie zamknie ust cmentarny dół,
niepamięć ran też nie zabliźni,
bo dzięki nim jeszcze się tlą
resztki honoru mej Ojczyzny”


Tadeusz Sikora - “Żołnierzom NSZ”
(fragment tekstu piosenki)



Zaczynając od początku


Przedwojenny obóz narodowy był zjawiskiem szerokim i wewnętrznie zróżnicowanym. Świadczy o tym mnogość i różnorodność działających wówczas ugrupowań nacjonalistycznych. Robert Larkowski, autor artykułu “Organizacje narodowe w Polsce międzywojennej”[1], podjął próbę opisania tego zagadnienia przez pryzmat dziejów i postulatów kilku najważniejszych stowarzyszeń. Według tego autora, pierwszym ugrupowaniem nacjonalistycznym, jakie pojawiło się w II Rzeczypospolitej, był Związek Ludowo-Narodowy. Organizacja, opozycyjna względem Józefa Piłsudskiego, osiągnęła duży sukces w pierwszych wyborach parlamentarnych, uzyskując 1/3 mandatów w Sejmie. ZLN był partią umiarkowaną, uznającą zasady demokracji liberalnej, ale domagającą się ograniczenia praw mniejszości narodowych i działaczy lewicowych. W 1922 r. powstała Młodzież Wszechpolska, stowarzyszenie bardziej radykalne, krytykujące “marazm i zbytnie skostnienie struktur Związku Ludowo-Narodowego”[2]. Cztery lata później narodził się Obóz Wielkiej Polski, który w szczytowym momencie swojego rozwoju liczył od 250 do 300 tysięcy członków. Ugrupowanie miało charakter katolicki, konserwatywny, wolnorynkowy i antykomunistyczny. Jego działacze nosili berety, granatowe spodnie oraz piaskowe koszule.


Dwa ONR-y

Robert Larkowski dużo uwagi poświęca Obozowi Narodowo-Radykalnemu, a właściwie dwóm ONR-om, których drogi ostatecznie rozeszły się w roku 1935. Jakie były przyczyny rozłamu? Pierwsza: nieporozumienia dotyczące tego, w jakim kierunku powinno podążać stowarzyszenie po formalnej delegalizacji i czasowym pobycie liderów w Berezie Kartuskiej. Druga: konflikty między ONR-owcami wynikające z ogromnej różnicy zdań. Umiarkowani członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego (tacy jak Henryk Rossman, Jan Mosdorf, Tadeusz Gluziński, Tadeusz Todtleben czy Edward Kemnitz - proszę zwrócić uwagę na niepolskie brzmienie niektórych nazwisk) utworzyli pozytywistyczny ONR-ABC. Ugrupowanie było nastawione na pracę organiczną i działalność propagandową. Oprócz nacjonalizmu głosiło konieczność modernizacji kraju, ale bez przesadnej urbanizacji. W kwestiach ekonomicznych opowiadało się za łagodnym interwencjonizmem państwowym. Skrajni członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego (m.in. Bolesław Piasecki, Witold Staniszkis, Stanisław Cimoszyński, bracia Reuttowie) powołali do życia ONR-Falangę[3]. Usprawiedliwiali przemoc, rewolucję, totalitaryzm i unifikację kultury. Żądali wywłaszczeń, parcelacji latyfundiów i likwidacji bezrobocia. Gospodarka miała być centralnie planowana[4].


Narodowe Siły Zbrojne

W czasie II wojny światowej działało na ziemiach polskich wiele organizacji wojskowych wywodzących się z największych przedwojennych obozów politycznych. Armia Krajowa była dzieckiem sanacji. Bataliony Chłopskie zostały założone przez ludowców, a Armia Ludowa - przez komunistów. Narodowcy również mieli swoją reprezentację wojskową. Zbyszek Koryewo, twórca tekstu “Wyklęci Żołnierze”[5], pisze, że pierwszą nacjonalistyczną formacją militarną, powołaną do obrony okupowanego kraju, był Związek Jaszczurczy. Organizacja przez pewien czas szukała porozumienia z AK. Do współpracy jednak nie doszło ze względu na zbyt dużą różnicę poglądów. Członkowie ZJ byli zdroworozsądkowcami. Nie podobały im się “silne naciski aliantów, zmierzających do jak największej aktywności bojowej podziemnych armii w Polsce, bez względu na cenę krwi oraz sens polityczny takich zmagań”[6]. Kilka lat później Związek Jaszczurczy przekształcił się w Narodowe Siły Zbrojne. Żołnierze NSZ nie zgadzali się na jakąkolwiek współpracę z ZSRR, ponieważ uważali, że jest on wrogiem Polski, groźniejszym nawet od Niemiec. Narodowym Siłom Zbrojnym udało się dokonać wielu bohaterskich czynów. Przykładowo, Brygada Świętokrzyska NSZ wyzwoliła żeński obóz koncentracyjny w czeskim Holiszowie[7].


NSZ - NOW - NZW

Ważną datą w historii Narodowych Sił Zbrojnych był rok 1944, kiedy to doszło do istotnych zmian organizacyjnych w obrębie ich struktury. Omówieniem tego tematu zajął się Rafał Drabik w publikacji “Obóz narodowy po 1944 roku”[8]. Według autora, w analizowanym okresie część NSZ połączyła się z Armią Krajową. Pozostała część, wywodząca się ze Związku Jaszczurczego, zachowała jednak niezależność. To właśnie ona, znana jako NSZ-ZJ, powołała do życia wspomnianą wcześniej Brygadę Świętokrzyską (partyzantkę o charakterze antyniemieckim, antysowieckim i antykomunistycznym). Kolejne zmiany organizacyjne w Narodowych Siłach Zbrojnych nastąpiły po upadku powstania warszawskiego. W listopadzie 1944 r. większość oddziałów nacjonalistycznych została podporządkowana nowopowstałemu Narodowemu Zjednoczeniu Wojskowemu. Formacja, o której mowa, składała się nie tylko z NSZ-owców, ale również z żołnierzy Narodowej Organizacji Wojskowej i członków konspiracyjnych ugrupowań poakowskich (np. WiN-u). Nic więc dziwnego, że “w różnych częściach kraju funkcjonowały odmienne nazwy, stąd w jednym Okręgu będzie to NZW, w drugim NOW, a w trzecim NSZ”[9]. Partyzantka narodowa działała jeszcze kilkanaście lat po zakończeniu wojny. Ostatniego “leśnego” aresztowano w Sylwestra 1961 r[10].


Historia “Bartka”

Jednym z najsłynniejszych żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych był Henryk Flame “Bartek”. Burzliwe życie tego patrioty opisał Tomasz Greniuch w artykule zatytułowanym nazwiskiem i pseudonimem bohatera[11]. Flame urodził się w roku 1918. Jako osiemnastolatek wstąpił do Podoficerskiej Szkoły Lotniczej w Grudziądzu. Po jej ukończeniu został przydzielony do 123 eskadry 2 Pułku Lotniczego w Rakowicach. Podczas kampanii wrześniowej walczył jako pilot w obronie Warszawy. Gdy Polska została zaatakowana przez Związek Sowiecki, 123 eskadra otrzymała rozkaz wycofania się w stronę Rumunii. Niestety, samolot Flamego był już wówczas uszkodzony, a Armia Czerwona odcięła żołnierzowi drogę w wyznaczonym kierunku. Flame przedostał się na terytorium Węgier. Tam trafił do obozu dla internowanych, jednak zdołał z niego uciec. Zadenuncjowany, wpadł ponownie w ręce Niemców i został umieszczony w obozie jenieckim na ziemiach austriackich. Odzyskawszy wolność, wrócił do Polski i związał się z ruchem oporu (AK). Na przełomie lat 1943/1944 został dowódcą partyzanckim. W październiku 1944 r. przyłączył swój oddział do NSZ. Po wojnie nie złożył broni, decydując się na walkę z komunistami. Zginął w 1947 r., skrytobójczo zamordowany przez milicjanta. Niepotrzebnie skorzystał z oszukańczej “amnestii”.


Historia dwóch prawników

Do znanych przedstawicieli Narodowych Sił Zbrojnych należeli także Lech Neyman i Stanisław Kasznica. Ich życiorysy przedstawił Rafał Sierchuła w tekście “Poznańscy prawnicy”[12]. Obaj żyli w tych samych latach (1908-1948) i ukończyli studia prawnicze na tym samym uniwersytecie. Wspólnie działali w różnych organizacjach, m.in. Młodzieży Wszechpolskiej. Kiedy wybuchła wojna, zostali zmobilizowani do obrony Ojczyzny. Neyman poniósł ciężkie rany. Do końca życia zmagał się z kalectwem: niedowładem stopy i niedosłuchem ucha. Kasznica miał więcej szczęścia. Zachował dobre zdrowie i doczekał się Krzyża Srebrnego Orderu Virtuti Militari 5 Klasy. Każdy z interesujących nas prawników udzielał się w Organizacji Polskiej, Związku Jaszczurczym i Służbie Cywilnej Narodu. Stanisław Kasznica współpracował ponadto z konspiracyjnym ugrupowaniem “Nie” prowadzonym przez gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila”[13]. Neyman i Kasznica mieli poglądy zdecydowanie antyniemieckie. Ten pierwszy krzewił nawet ideę przywrócenia Polsce Ziem Zachodnich. Obaj byli też antykomunistami. I właśnie za tę działalność zostali aresztowani przez MBP, poddani torturom, skazani na śmierć oraz straceni w więzieniu mokotowskim. Dwóch prawników pochowano w jednej jamie grobowej. Ich szczątki odnaleziono w 2012 r.


Kampania nienawiści

Powojenne losy żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych toczyły się podobnie jak losy żołnierzy Armii Krajowej. NSZ-owcy, tak jak ich rodacy z AK, doświadczali okrutnych prześladowań. Byli również fałszywie oskarżani o różne niegodziwości, w tym o kolaborację z hitlerowcami i współudział w Holocauście. Sęk w tym, że o ile AK-owcy zostali ostatecznie zrehabilitowani, o tyle Narodowe Siły Zbrojne wciąż czekają na sprawiedliwość. Problemami związanymi z wizerunkiem NSZ zajął się Marek Jan Chodakiewicz w artykule “Rocznica powstania Narodowych Sił Zbrojnych” (tekst został napisany w roku 1997. Ja jednak skorzystałam z jego przedruku opublikowanego trzynaście lat później. Fakt, że do takiego przedruku doszło, świadczy o tym, iż materiał nadal jest aktualny)[14]. Zdaniem autora, od czasów PRL nagminnie ukazują się publikacje, które sugerują, że żołnierze NSZ mordowali Żydów ocalałych z zagłady. Przed 1989 r. tego typu treści pojawiały się nie tylko w periodykach wydawanych przez władze komunistyczne, ale również w książkach i czasopismach podziemnych oraz emigracyjnych. Widać jednak pewien postęp. Część autorów oczerniających NSZ odwołała już swoje tezy. Przykład? Prof. Krystyna Kersten, która w 1993 r. zaprzeczyła swoim słowom sprzed ośmiu lat. Powołała się na brak dowodów.


Sprawiedliwi “antysemici”

Chodakiewicz potwierdza, że wśród osób, do których strzelali Żołnierze Wyklęci, trafiały się jednostki żydowskiego pochodzenia[15]. Były one jednak karane za współpracę z okupantami, a nie za narodowość (“Podziemie niepodległościowe likwidowało bowiem ludzi uznanych za bandytów, szpiegów czy ‘rewolucjonistów’ nie oglądając się na pochodzenie etniczne skazanych”[16]). Twórca tekstu wspomina o przypadkach pomagania Żydom przez Narodowe Siły Zbrojne. Weźmy na przykład Feliksa Pisarewskiego-Parry, który “został odbity przez NSZ z transportu na Pawiak. Później służył jako oficer w jednej z komend NSZ”[17]. Innym przykładem może być Eljahu (Aleksander) Szandcer. Był to “uciekinier z getta, którego przygarnęli partyzanci NSZ”[18]. Chodakiewicz wymienia nazwiska powstańców warszawskich, którzy mieli żydowskie korzenie, a jednak walczyli w szeregach interesującej nas formacji (Żmidygier-Konopka, Natanson). Przypomina też, że prof. Wiesław Chrzanowski powiedział w jednym z wywiadów, iż znał NSZ-owca, który dał schronienie żydowskiej rodzinie. Sami Żydzi potrafili docenić heroizm członków NSZ. Julian Tuwim napisał kiedyś poruszający list do Józefa (Jacka) Różańskiego. “Poeta prosił o darowanie życia jednemu z żołnierzy NSZ, który bezinteresownie pomagał w czasie wojny jego matce“[19].


Cena odwagi

Marek Jan Chodakiewicz poświęca dużo uwagi martyrologii polskich narodowców. I to martyrologii, którą komuniści za wszelką cenę próbowali zatuszować. Cenzura PRL nie zdołała jednak wymazać prawdy z ludzkiej pamięci. Według Chodakiewicza, wielu autorom udało się opisać bohaterstwo i męczeństwo nacjonalistów, ale “bez wspominania [ich - przyp. NJN] przynależności organizacyjnej”[20]. W 1964 r. ukazał się “Pamiętnik lekarzy”, w którym dr Władysław Fejkiel przywołał historię dra Jana Mosdorfa, więźnia KL Auschwitz, straconego przez SS-manów za pomaganie Żydom i udział w lagrowej konspiracji. Publikacja nie zawierała wzmianki o fakcie, że był to ten sam Jan Mosdorf, który przed wojną współdecydował o losach ONR-ABC. Innym ONR-owcem, którego historię opisano, ale bez napomknięcia o nacjonalistycznej przeszłości, był mec. Tadeusz Fabiani. Leon Wanat, twórca książki “Za murami Pawiaka”, napisał o nim tylko tyle, że był działaczem młodzieżowym rozstrzelanym w Palmirach w czerwcu 1940 r. Chodakiewicz informuje, że “narodowcy ponieśli z rąk niemieckiego okupanta procentowo największe straty ze wszystkich polskich stronnictw”[21]. Należy tutaj dodać, że liczebność Narodowych Sił Zbrojnych była 15-krotnie większa niż liczebność Armii Ludowej. Ofiara krwi robi więc wrażenie.


Endecja a Żydzi

O Narodowych Siłach Zbrojnych napisano wiele krytycznych słów. Pewnie dlatego, że formacja ta wywodziła się z przedwojennego obozu narodowego. Faktem jest, że ówcześni narodowcy nie pałali do Żydów miłością. Publicyści endeccy często ukazywali tę mniejszość jako zagrożenie. Ale czy faktycznie chodziło im o Żydów jako Żydów? Czy kierowali się wrogością do konkretnego narodu, czy raczej przeświadczeniem, że w Polsce to Polacy powinni mieć monopol na władzę polityczną i ekonomiczną? Czy endecy zachowywaliby się inaczej, gdyby wpływową mniejszością w Polsce byli Arabowie, Latynosi lub Wietnamczycy? Zapewne nie. Pisaliby wówczas nieprzychylne artykuły o Arabach, Latynosach bądź Wietnamczykach. Żydami mogliby się nawet nie interesować, wszak nie byli programowymi antysemitami. Możliwe, że w przypadku niektórych endeków nacjonalistyczne poglądy szły w parze z autentyczną niechęcią do narodu żydowskiego. Ale czy to, że się kogoś nie lubi, automatycznie oznacza, iż życzy mu się śmierci? Oczywiście, że nie. Potwierdzają to historie narodowców, którzy uchodzili za antysemitów, a jednak pomagali Żydom, gdy znaleźli się oni w śmiertelnym niebezpieczeństwie (rozprawiałam o tym w poprzednich akapitach). Są takie sytuacje, kiedy naprawdę nie ma czasu na uprzedzenia[22].


Antysemityzm w II RP

Nie próbuję nikogo przekonać, że w II Rzeczypospolitej relacje polsko-żydowskie zawsze układały się wzorowo. Nie zaprzeczam, że istniały wówczas pewne formy dyskryminacji mniejszości żydowskiej (getta ławkowe, numerus clausus, numerus nullus). Nie spieram się z faktem, że w okresie międzywojennym zdarzały się różnorakie wystąpienia antyżydowskie. Jestem również skłonna uwierzyć w tezę, że prości ludzie dokuczali czasem Żydom jako odmieńcom (społeczności ludzkie, zwłaszcza tradycyjne i homogeniczne, bywają nietolerancyjne wobec osób, które w jakiś sposób się wyróżniają. Ofiarami szykan wcale nie muszą być przedstawiciele mniejszości narodowych lub religijnych). Nigdy jednak nie uwierzę w to, że przedwojenna Polska była krajem, w którym Żydów represjonowano, pozbawiano elementarnych praw, spychano na margines, traktowano w poniżający sposób i wykluczano z ludzkiej wspólnoty. Jeśli ktoś tak twierdzi, to jest perfidnym oszczercą albo ignorantem, któremu II Rzeczpospolita pomyliła się z III Rzeszą. Gdyby Polacy powszechnie nienawidzili Żydów, Skamandryci nigdy nie zrobiliby kariery. Tymczasem stali się oni szalenie popularną grupą poetycką. Wielu Żydów było lekarzami i prawnikami. A Polacy korzystali z ich usług i żadnego Holocaustu nie planowali. Powinno to być dla wszystkich jasne.


Krecia robota

Jak już wspomniałam, żołnierze NSZ i AK stali się po wojnie ofiarami haniebnej kampanii zniesławień. W filmie “Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego[23] znajdziemy scenę, w której ubecy torturują pewnego człowieka, żeby zmusić go do opowiadania kłamstw podczas rozprawy sądowej przeciwko Augustowi Emilowi Fieldorfowi. Niestety, widmo tamtej epoki wydaje się ciągle powracać. Polscy bohaterowie narodowi nadal bywają oczerniani. Sęk w tym, że teraz oszczerstwa obiegają świat, choćby za sprawą niemieckiego serialu “Nasze matki, nasi ojcowie”. Na Zachodzie często używa się krzywdzących określeń typu “polskie obozy zagłady” czy “nazistowska Polska”. Aby poznać skalę tego problemu, wystarczy zajrzeć do polskojęzycznej Wikipedii[24]. Krecią robotę wykonują również niektórzy polscy artyści i intelektualiści (np. twórcy filmów “Ida”, “Pokłosie” i “W ciemności“. A także dr Alina Cała, która kilka lat temu stwierdziła, że “Polacy są odpowiedzialni za śmierć wszystkich 3 milionów Żydów“[25]). Wrabianie Polaków w Holocaust zaczęło się w okresie stalinizmu. Zmarły niedawno Władysław Bartoszewski uważał, że pogrom kielecki z 1946 r. był zbrodnią UB popełnioną na potrzeby zachodniej opinii publicznej[26]. Chodziło w nim o przekonanie cudzoziemców, że Polacy to dzicz niezasługująca na wolność.


Czas na egzorcyzmy!

Co tu dużo mówić. Musimy - bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - bronić honoru tych, którzy walczyli, cierpieli i umierali za naszą Ojczyznę. Jesteśmy im to winni. Musimy też zabiegać o własne dobre imię, bo przecież większość z nas nie identyfikuje się z poglądami i barbarzyństwami Adolfa Hitlera. A właśnie taką łatkę próbują nam przypiąć niektóre osoby publiczne. Duchy ubeków wychodzą dzisiaj z grobów i uprawiają szatańskie harce. Poczytajmy, co o AK-owcach wypisują zagraniczni autorzy, a poczujemy obecność Józefa “Akowera“ Czaplickiego[27]. Obejrzyjmy fragment oscarowej “Idy”, a zobaczymy twarz Heleny Wolińskiej[28]. Możemy jednak te demony wypędzić. Wystarczy, że opowiemy światu, jak naprawdę wyglądała nasza przeszłość. A kysz, mary nieczyste! A kysz! Tu jest Polska, a nie Matrix - pora zniszczyć symulakry!


Natalia Julia Nowak,
12.04. - 06.05. 2015 r.



PS 1. Wracając jeszcze do Narodowych Sił Zbrojnych… O formacji wojskowej, będącej tematem niniejszego artykułu, pisze się, że traktowała Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich jako głównego wroga Polski. Niewykluczone, że tak było w istocie. Przyjrzyjmy się jednak deklaracji ideowej NSZ z lutego 1943 r. Można ją znaleźć na oficjalnej stronie Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ.com.pl). Oto dwa zdania z tego dokumentu: “NSZ - zbrojne ramię Narodu Polskiego, realizując wolę jego olbrzymiej większości, stawiają za swój pierwszy cel, zdobycie granic zachodnich na Odrze i Nissie Łużyckiej, jako naszych granic historycznych, jedynie i trwale zabezpieczających byt i rozwój Polski. Do tego celu NSZ dążyć będą bezpośrednio i natychmiast po złamaniu się Niemiec i po wypędzeniu okupantów z Kraju”. Zacytowane słowa sugerują, że Narodowe Siły Zbrojne były przede wszystkim organizacją antyniemiecką. W deklaracji nie ma wzmianek o walce ze Związkiem Sowieckim. Są jednak napomknięcia o zwalczaniu komunizmu, anarchii i terroru politycznego.

PS 2. Wszystkim, którzy lubią tzw. piosenki zaangażowane, polecam dwie płyty poświęcone Narodowym Siłom Zbrojnym. Pierwsza z nich to krążek “Biało-czerwona krew. W hołdzie Narodowym Siłom Zbrojnym” grupy Leszek Bubel Band (2008). Druga to składanka “Twardzi jak stal. Muzyczny hołd dla Narodowych Sił Zbrojnych” (2009). Odnośniki do innych utworów dotyczących NSZ można znaleźć w elektronicznej publikacji “Piosenki o Narodowych Siłach Zbrojnych”. Zamieścił ją Darek Matecki w serwisie Prawicowy Internet (PrawicowyInternet.pl). Jeśli chodzi o płyty “Biało-czerwona krew” i “Twardzi jak stal”, słuchałam ich jeszcze w liceum (obecnie jestem na piątym roku studiów. “Piątym” - tzn. drugim drugiego stopnia). Było to bardzo hipsterskie z mojej strony. Interesowałam się Żołnierzami Wyklętymi zanim stało się to modne!

PS 3. Miłośników krótkich form audiowizualnych namawiam do obejrzenia filmiku “NSZ 1942-2012” dostępnego w serwisie YouTube na profilu “nszcompl”. Jest to materiał historyczno-propagandowy nakręcony z inicjatywy Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Dziełko trwa 5 minut i 44 sekundy. Warto zwrócić uwagę na jego formę. Twórcom filmiku udało się, mimo ograniczonego budżetu, zastosować chwyty realizacyjne rodem z hollywoodzkiej superprodukcji. Charakterystyczne ujęcia, jazdy kamerowe, przejmująca muzyka, atmosfera doniosłości i dramatyzmu… Nie zaszkodzi zobaczyć. Ja zobaczyłam i nie żałuję.

PS 4. Załóżmy na chwilę, że hipoteza, zgodnie z którą niektórzy NSZ-owcy mordowali Żydów, jest prawdziwa (wszędzie przecież mogły się trafić “czarne owce”). Czy poziom moralny garstki odszczepieńców przesądzałby o poziomie moralnym całej formacji wojskowej? Nie, gdyż byłoby to nielogiczne. Równie dobrze można by powiedzieć: “Jan jest rudy. Jan jest Polakiem. Zatem wszyscy Polacy są rudzi” (“Jan jest NSZ-owcem. Jan jest mordercą Żydów. Zatem wszyscy NSZ-owcy są mordercami Żydów“). Żeby obalić takie twierdzenie, wystarczyłoby znaleźć jednego Polaka, który nie jest rudy (albo jednego NSZ-owca, który nie jest mordercą Żydów). Przyjrzyjmy się zdaniu: “Jeżeli Jan jest Polakiem i jest rudy, to wszyscy Polacy są rudzi” (“Jeżeli Jan jest NSZ-owcem i jest mordercą Żydów, to wszyscy NSZ-owcy są mordercami Żydów“). Skoro z prawdy wynika fałsz, to całe zdanie jest fałszywe. Według informacji, podanej w materiale “NSZ 1942-2012”, liczba żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych wynosiła 90.000. Płyną z tego dwa ważne wnioski. Pierwszy: nie jest możliwe, że wszyscy NSZ-owcy mordowali Żydów. Mógł to robić co najwyżej niewielki odsetek nacjonalistów (o ile w ogóle to robił, w co wątpię). Drugi: garstka odszczepieńców to nic w porównaniu z wielotysięczną armią sprawiedliwych patriotów. Jeden złoczyńca nie może się równać z setką bohaterów.


PRZYPISY

[1] R. Larkowski, “Organizacje narodowe w Polsce międzywojennej”, “Ściśle tajne” 2004, nr 3, s. 47-65.

[2] Tamże, s. 49.

[3] Obóz Narodowo-Radykalny “Falanga” był również znany pod nazwą Ruch Narodowo-Radykalny (RNR).

[4] Ośmielam się mniemać, że program gospodarczy ONR-Falangi był dość “komunizujący”. Może to właśnie dlatego Bolesław Piasecki, wódz Falangistów, umiał się później odnaleźć w powojennej rzeczywistości? To przecież on założył słynne Stowarzyszenie PAX (katolickie, ale lojalne względem stalinowców). Jednak… czy Piasecki kiedykolwiek zapomniał o swojej nacjonalistycznej i antysemickiej przeszłości? Człowiek, o którym rozmawiamy, pomógł wielu narodowcom wydostać się z ubeckich kazamatów. W 1968 r. wziął udział w antyżydowskiej akcji kierowanej przez Mieczysława Moczara. Nie zawsze był jednak wynagradzany przez system. Czasem doświadczał z jego strony okrucieństw (w 1957 r. komuniści zabili mu syna). Więcej ciekawostek o Piaseckim i innych sławnych nacjonalistach zawiera artykuł Roberta Larkowskiego [R. Larkowski, “Dziesięciu wybranych narodowców”, “Ściśle tajne” 2004, nr 3, s. 66-88]. Pozwolę sobie zauważyć, że Bolesław Piasecki nie był pierwszym ani ostatnim narodowcem flirtującym z komunizmem. Podobnym życiorysem legitymował się Ho Chi Minh, wietnamski nacjonalista, który ostatecznie został przywódcą komunistycznym. Pytanie: czy Ho Chi Minh kiedykolwiek przestał być wietnamskim nacjonalistą? Nawet w filmie “Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli słyszymy opinię, zgodnie z którą poplecznicy Ho Chi Minha żądają własnej, oryginalnej, narodowej wersji komunizmu. Co więcej, domagają się oni niezależności, zarówno od Stanów Zjednoczonych, jak i od Związku Radzieckiego. Spójrzmy na Vietcong, czerwoną partyzantkę, postrach amerykańskich komandosów (kinomani pamiętają, jak Vietcong zalazł za skórę Johnowi Rambo i Jamesowi Braddockowi!). Tak się składa, że Vietcong wyewoluował z patriotycznego, niepodległościowego, antykolonialnego Vietminhu. Skąd pozyskać dodatkowe informacje na temat wietnamskich nacjonalistów-komunistów? Polecam książkę “Korea i Wietnam 1950-1974” wydaną w ramach cyklu wydawniczego “Wojny, które zmieniły świat. Wielka kolekcja” (2009). Inne źródło, które pragnę zarekomendować, to publikacja “Wietnam 1962-1975” Artura Dmochowskiego (Dom Wydawniczy “Bellona”, Warszawa 2003). Jeśli chodzi o relacje nacjonalistyczno-komunistyczne, interesujący jest również casus XX-wiecznych Chin. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że Chińska Partia Narodowa i Komunistyczna Partia Chin były kiedyś sojuszniczkami. Niestety, w ich przypadku “przyjaźń” skończyła się wojną domową. Zaintrygowanych odsyłam do mojego artykułu “Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady” (można go znaleźć w Internecie).

[5] Z. Koryewo, “Wyklęci Żołnierze”, “Ściśle tajne” 2004, nr 3, s. 93-98.

[6] Tamże, s. 94.

[7] Wśród ocalonych więźniarek było ponad dwieście Żydówek.

[8] R. Drabik, “Obóz narodowy po 1944 roku”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 25-26.

[9] Tamże, s. 25.

[10] Chodzi tutaj o Andrzeja Kiszkę “Dęba”. Nie zaszkodzi jednak przypomnieć, że ostatnim ze wszystkich Żołnierzy Wyklętych był Józef Franczak “Lalek” zastrzelony w roku 1963 (zob. J. Szarek, “Ostatni z niezłomnych”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 109-110).

[11] T. Greniuch, “Henryk Flame ‘Bartek’”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 60-62.

[12] R. Sierchuła, “Poznańscy prawnicy”, w: “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963”, pod red. D.P. Kucharskiego i R. Sierchuły, Poznań 2015, s. 74-76.

[13] O losach gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila” pisałam w artykule “Obejrzałeś ‘Idę‘? Obejrzyj ‘Generała Nila’!” z lutego 2015 r. Tekst jest ogólnodostępny w Internecie.

[14] M.J. Chodakiewicz, “Rocznica powstania Narodowych Sił Zbrojnych”, “Tylko Polska” 2010, nr 29, s. 14-15.

[15] Prawdopodobieństwo, że w tej grupie znajdzie się Żyd lub Żydówka, było dość wysokie. Świadczą o tym słowa dra hab. Krzysztofa Szwagrzyka cytowane przez Oskara Marię Bramskiego w wirtualnej edycji miesięcznika “Moja Rodzina” (chodzi o artykuł “Ministerstwo terroru”. Tekst został pierwotnie opublikowany w papierowym wydaniu “Mojej Rodziny” z listopada 2013 r). “W okresie największego terroru i bezprawia w Polsce, w latach 1944-1954, na 450 osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) aż 167 było pochodzenia żydowskiego. Biorąc pod uwagę, że po wojnie Żydzi i osoby pochodzenia żydowskiego stanowili niespełna 1 proc. ludności kraju, to ich 37 proc. udział w kierownictwie MBP stanowi trudną do ukrycia nadreprezentację osób jednej narodowości” - brzmią słowa Szwagrzyka. Bramski pisze, że do ubeków żydowskiego pochodzenia należeli m.in. Helena Wolińska, Roman Romkowski, Anatol Fejgin, Józef (Jacek) Różański i Julia “Krwawa Luna” Brystygierowa. Uwaga: proszę nie czynić z tych informacji podstawy jakiejkolwiek antysemickiej teorii. O czym świadczy fakt, że 37% ważnych pracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego miało żydowskie korzenie? Tylko o tym, że 63% ich NIE miało. Po co się zafiksowywać na punkcie Żydów? Dla mnie większym zmartwieniem jest wysoki odsetek rdzennych Polaków. [Uwaga! Istnieje coś takiego, jak “Stenogram z Tajnego Referatu tow. Jakuba Bermana”. Dokument pochodzi rzekomo z 1945 r. Pod względem merytorycznym przypomina nieco “Protokoły Mędrców Syjonu”. Nie ma jednak dowodów na jego autentyczność, tak jak w przypadku samych “Protokołów…”. Dlatego nie warto się nim ekscytować]

[16] M.J. Chodakiewicz, “Rocznica…”, s. 14.

[17] Tamże, s. 15.

[18] Tamże.

[19] Tamże.

[20] Tamże.

[21] Tamże.

[22] Tych, którzy nie mogą tego zrozumieć, zachęcam do obejrzenia filmu “Jin ling shi san chai” (“The Flowers of War”, “Kwiaty wojny”) w reżyserii Yimou Zhanga. Akcja dzieła rozgrywa się w czasie masakry nankińskiej, kiedy to japońscy żołnierze masowo mordowali, okaleczali i gwałcili chińską ludność cywilną. Produkcja mówi o ludziach, którzy muszą wzajemnie sobie pomagać, nie zważając na istniejące między nimi różnice. Cóż więc robią bohaterowie, żeby ratować życie swoje i innych? Zaciekły antyklerykał przebiera się za księdza, uczennice szkoły katolickiej udzielają schronienia prostytutkom, a prostytutki wcielają się w role uczennic szkoły katolickiej i słuchają poleceń fałszywego duchownego (który chwilowo zrezygnował ze swobody i upodobnił się do szacownego duszpasterza). O filmie “Jin ling shi san chai” wypowiadałam się już w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Tekst jest dostępny online. Chciałabym, żeby powstał dramat o “endeckich antysemitach” ratujących Żydów i nie-Żydów. Proponuję produkcję o Janie Mosdorfie. Albo o Edwardzie Kemnitzu, który otrzymał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata (można to sprawdzić na stronie Instytutu Yad Vashem). Film o św. Maksymilianie Marii Kolbem - nacjonalistycznym zakonniku, który oddał życie za Polaka Franciszka Gajowniczka - już istnieje. Mam tu na myśli dzieło “Życie za życie” Krzysztofa Zanussiego.

[23] Zrecenzowałam tę produkcję w artykule, o którym była mowa w przypisie 13.

[24] Hasło “Polskie obozy koncentracyjne”.

[25] Proszę to sprawdzić w wywiadzie “Polacy jako naród nie zdali egzaminu” dostępnym w internetowym wydaniu dziennika “Rzeczpospolita”. Publikacja została zamieszczona 25 maja 2009 r. Autorem wywiadu z dr Aliną Całą jest Piotr Zychowicz.

[26] Powołuję się na wypowiedź Bartoszewskiego będącą elementem trzyczęściowego filmu dokumentalnego “Bezpieka 1944-1956” w reżyserii Iwony Bartólewskiej (rok produkcji: 1997. Instytucja sprawcza: Telewizja Polska).

[27] Oto dwie próbki “możliwości” antyakowskich autorów. Pierwsza: “Wielu z polskich nazistów, to byli polscy oficerowie i jako takim dano im dowództwo nad oddziałami Armii Krajowej, gdzie robili wszystko, aby zintensyfikować antyżydowską nienawiść” (źródło: Rauben Ainsztein, “Jewish Resistance in Nazi Occupied Eastern Europe”, 1974 r. Zdanie było cytowane przez Henryka Pająka w książce “Strach być Polakiem”). Druga: “Dla Niemców zbędne było polskie SS - wystarczyła Armia Krajowa, denuncjująca lub sama mordująca Żydów. Ponadto rząd polski na uchodźstwie celowo opóźniał przekazanie na zachód informacji o okrucieństwach popełnianych na Żydach. Powstanie w getcie trwało dłużej niż powstanie warszawskie” (źródło: Andrew Kendall, gazeta “The Toronto Star”, 1994 r). Oba fragmenty zaczerpnęłam z polskojęzycznej Wikipedii (hasło “Polskie obozy koncentracyjne”). Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że napisali to ludzie natchnieni duchem ubeckim…

[28] Pierwowzorem Wandy, jednej z głównych bohaterek filmu “Ida”, była Helena Wolińska - stalinowska prokurator, która maczała palce w zgładzeniu gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. Paweł Pawlikowski, reżyser produkcji, znał Wolińską osobiście i bardzo ją lubił. Więcej informacji na ten temat zawiera artykuł “Pudrowanie bestii” Tadeusza M. Płużańskiego [tygodnik “wSieci”, nr 2 (111), 2015 r]. Skoro jestem już przy “Idzie”, wspomnę o ciekawostce, którą zauważyli polscy Internauci. Otóż w scenie, w której oglądamy zdjęcia krewnych Idy i Wandy, wykorzystano fotografię Ireny Sendlerowej (Polki, która w czasie Holocaustu uratowała 2500 żydowskich dzieci. Kobieta została po wojnie aresztowana przez UB i poddana okrutnym torturom. Później jednak wstąpiła do PZPR). Czy to przypadek, czy jakaś manipulacja? Dlaczego zasugerowano, że Sendlerowa była spokrewniona z Wolińską? Problemem zdjęcia Sendlerowej zajmował się również Marek Pyza w tekście “Paskudne! Irena Sendlerowa też ‘zagrała’ w ‘Idzie‘. Kilka smutnych pooscarowych uwag” (portal wPolityce.pl). Ale to jeszcze nie wszystko, co trzeba wiedzieć o najnowszych dziełach filmowych dotyczących ciemnej strony PRL-u. Mam dla Czytelników dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobrą wiadomością jest to, że Ryszard Bugajski (twórca “Generała Nila”, “Przesłuchania” i “Śmierci Rotmistrza Pileckiego”) zdecydował się nakręcić film będący przeciwwagą dla “Idy”. Można o tym poczytać w newsie “BUGAJSKI kręci film o KRWAWEJ LUNIE. GAJOS w obsadzie!” zamieszczonym w serwisie wNas.pl. Złą wiadomością jest to, że Piotr Dzięcioł, współproducent “Idy”, pracuje wraz z amerykańskimi filmowcami nad kinową biografią rtm. Witolda Pileckiego. Poinformował o tym Krzysztof Kłopotowski w artykule “’Ida’ idzie w świat, a Witold Pilecki?” (felieton ukazał się na stronie internetowej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich). Kto nam zagwarantuje, że film o Pileckim będzie rzetelny historycznie? Nie ufam twórcom “Idy”. I boję się efektu końcowego.


ANEKS (rozszerzenie przypisu 15)
Luźne refleksje o żydowskich ubekach


Czy ubecy żydowskiego pochodzenia faktycznie byli Żydami? To pytanie, wbrew pozorom, nie jest głupie. Pamiętajmy, że rozmawiamy o osobach, które wyznawały ideologię marksistowską. Marksiści potępiali nacjonalizm, odrzucali tożsamość narodową, negowali zasadność patriotyzmu, dążyli do zniesienia podziałów narodowościowych, granic państwowych i samych państw. Posługiwali się hasłami typu “Proletariusze nie mają ojczyzny” czy “Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. Ich hymn nosił tytuł “Międzynarodówka” (mianem Międzynarodówki, inaczej Kominternu, określano też organizację skupiającą komunistów z całego świata). Czy ubecy, niezależnie od pochodzenia etnicznego, poczuwali się do jakiejkolwiek narodowości? Czy faktycznie byli Żydami, Polakami, Rosjanami, Ukraińcami itd.? A może byli po prostu kosmopolitami, obywatelami świata, internacjonałami, wynarodowieńcami, ludźmi sowieckimi? Pochodzenie etniczne to jedno, narodowość to drugie.

Czy o kimś, kto ma rodziców Polaków, ale nie czuje więzi z polskością, powiemy, że jest Polakiem? Raczej stwierdzimy: “To nie jest Polak” albo “To jest Antypolak”. Cóż więc z licznymi ubekami - marksistami, w których płynęła żydowska krew? Czy byli to Żydzi, czy raczej Antyżydzi? Ubecy nie krzywdzili ludzi w imię żydowskiego nacjonalizmu, tylko w imię tradycyjnie rozumianego marksizmu (“tradycyjnie rozumianego” - bo są też ideologie łączące komunizm/socjalizm z nacjonalizmem/patriotyzmem. Przykłady: dżucze, nazbol, dengizm, moczaryzm, gomułkowszczyzna, w pewnym sensie również koncepcje Mao Zedonga i Ho Chi Minha). Oczywiście, istnieją argumenty podważające moją hipotezę o beznarodowości ubeków mających żydowskie korzenie. Wielu z nich sympatyzowało przecież z syjonizmem, czyli ideologią postrzeganą jako żydowski nacjonalizm. Czy byli oni żydowskimi nacjonalistami? I czy nie podpadało to pod “odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”? Można by ten temat roztrząsać, ale niekoniecznie tutaj i teraz.

Historia ubeków żydowskiego pochodzenia jest historią resentymentu. Czy we wszystkich przypadkach? Nie wiem, czy we wszystkich, ale w trzech na pewno. Chodzi mi o Helenę Wolińską, Józefa Światłę i Jakuba Bermana. Casus Wolińskiej omówiłam w artykule “Obejrzałeś ‘Idę’? Obejrzyj ‘Generała Nila’!”, więc nie będę go tutaj analizować. Przejdę zatem do pozostałych delikwentów. Najpierw Józef Światło. Ten prominentny funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - który zasłynął z tego, że ostatecznie uciekł za granicę i został spikerem Radia Wolna Europa - bestialsko torturował ludzi. Do metod, stosowanych w kierowanym przez niego więzieniu, należało m.in. bicie metalowymi prętami, okładanie pałką wykonaną ze stalowych drutów oraz zmuszanie do wielogodzinnego klęczenia z podniesionymi rękami. Według Jerzego Roberta Nowaka (autora książki “Zbrodnie UB” z 2001 r., której fragmenty można znaleźć w Internecie), wspomniany ubek był wyjątkowo okrutny wobec narodowców, przedstawicieli przedwojennego Stronnictwa Narodowego. Czy krył się za tym resentyment?

A cóż innego mogło się kryć, skoro przesłuchujący katował przesłuchiwanych, wygłaszając stwierdzenia typu: “Teraz popamiętacie, co to jest antysemityzm”? Jeden z męczonych aresztantów odpowiedział mu ponoć: “Antysemityzm nigdy u nas nie prowadził do tortur, jak wasz antypolonizm”. Jerzy Robert Nowak zacytował oba zdania, powołując się na pewną książkę wydaną w drugim obiegu (C. Leopold, K. Lechicki, “Więźniowie polityczni w Polsce w latach 1945-1956“, Gdańsk 1981, s. 15). Historia Józefa Światły pokazuje, co uraza i żądza zemsty mogą zrobić z człowiekiem. Idźmy jednak dalej. Jakub Berman był jednym z trzech najważniejszych polityków w stalinowskiej Polsce, członkiem Kierownictwa Partii, zwierzchnikiem całej bezpieki. Wiele lat później udzielił ciekawego wywiadu Teresie Torańskiej (rozmowa została opublikowana w książce “Oni” z 1985 r. Omówienia wywiadu dokonał zaś John Sack, amerykańsko-żydowski dziennikarz, w publikacji “Oko za oko“). Z fragmentów dialogu, przytoczonych przez Jerzego Roberta Nowaka, wynika, że Berman również nosił w sobie swoistą gorycz i pragnienie odwetu. Miał bowiem poczucie doświadczenia “polskiego antysemityzmu”.

Przypadki Wolińskiej, Światły i Bermana powinny być przywoływane w przypisach, przedmowach lub posłowiach do dzieła “Z genealogii moralności” Fryderyka Nietzschego. W jakim kontekście? Jako autentyczne przykłady resentymentu. Oczywiście, resentyment nie usprawiedliwia zbrodni, ale bardzo wiele wyjaśnia. Uraza połączona z żądzą zemsty to pierwszy stopień do piekła. Na wszelki wypadek, powinniśmy uważać, żeby jej w nikim nie rozbudzić. Polaku, nie doprowadzaj Żyda do resentymentu! Żydzie, nie doprowadzaj Polaka do resentymentu! Takie postępowanie nie wróży bowiem niczego dobrego. Grozi za to efektem błędnego koła. Uwaga: moje słowa dotyczące resentymentu odnoszą się nie tylko do relacji polsko-żydowskich/żydowsko-polskich, ale w ogóle do relacji ludzko-ludzkich. A z tymi jest coraz gorzej.

N.J. Nowak

PS. Jeśli wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, w latach 1945-1948 Mieczysław Moczar był kierownikiem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi, mieście postrzeganym jako “bastion” mniejszości żydowskiej w Polsce. Piastował wysokie stanowisko, ale to nie zmienia faktu, że był podporządkowany swoim warszawskim zwierzchnikom, z których wielu miało żydowskie korzenie (dość wspomnieć o Bermanie, który sprawował pieczę nad całą ubecją. A także o Romkowskim i Różańskim, którzy mieli więcej do powiedzenia niż minister Radkiewicz, rdzenny Polak). Sam Moczar był mieszańcem polsko-ukraińskim. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Demko lub Diomko. Czy istnieje możliwość, że ten człowiek czuł się jakoś stłamszony przez swoich żydowskich przełożonych? Podobno już wtedy, w czasach stalinizmu, zdarzały mu się antysemickie wypowiedzi. Niewykluczone, że Moczar, będąc podwładnym Żydów, nabawił się resentymentu. To by wyjaśniało, dlaczego dwadzieścia lat później, kiedy poczuł się naprawdę silny, dokonał antyżydowskiej czystki partyjnej. Oto efekt błędnego koła, coś w rodzaju powracającej karmy.

06 maja 2015   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   historia   patriotyzm   żydzi   prl   niepodległość   suwerenność   nacjonalizm   ub   urząd bezpieczeństwa   narodowcy   endecja   narodowy radykalizm   żołnierze wyklęci   antysemityzm   nsz   narodowe siły zbrojne   żołnierze niezłomni   nacjonaliści  

Tragedia Hiroszimy. Animowane wizje zagłady...

“Problemem naszego wieku
nie jest bomba atomowa,
lecz serce ludzkie”


Albert Einstein



Bezwarunkowa kapitulacja

W poprzednim artykule, zatytułowanym “Japoński punkt widzenia: druga wojna światowa”[1], omówiłam niechlubną rolę, jaką odegrało Cesarstwo Japonii w pierwszej połowie XX wieku. Kraj Kwitnącej Wiśni, jeden z głównych sojuszników Trzeciej Rzeszy, prowadził agresywną politykę zagraniczną, a na okupowanych przez siebie terenach popełniał odrażające zbrodnie (patrz: masakra nankińska, Jednostka 731). Tekst, który opublikowałam w marcu 2015 r., nie zawierał jednak wzmianki o tym, że drapieżne poczynania Imperium Słońca zakończyły się bezwarunkową kapitulacją spowodowaną wybuchem dwóch bomb atomowych. Amerykański atak nuklearny na Hiroszimę i Nagasaki miał być tematem mojego następnego artykułu. I teraz właśnie nadszedł czas, żeby ten artykuł napisać. Wartościowym źródłem informacji, na które pragnę się powołać, jest książeczka “Hiroszima i Nagasaki” Sławomira Gowina[2]. Jej autor pisze, że podwójny atak, który doprowadził cesarza Hirohito do ogłoszenia kapitulacji, odbył się 6 i 9 sierpnia 1945 r. Generał Douglas MacArthur, przedstawiciel sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, przyjął japońską kapitulację w obecności tej samej flagi, którą ponad 90 lat wcześniej posługiwał się Matthew C. Perry (człowiek, który “skolonizował” Kraj Wschodzącego Słońca). W ten sposób historia zatoczyła koło.


Gorętsze od Słońca

Zrzucenie na Japonię dwóch bomb atomowych nie nastąpiło od razu. Było ono poprzedzone detonacją próbnego ładunku wybuchowego, tzw. bomby “Gadget“. Mowa tutaj o operacji “Trinity”, która miała miejsce w nocy z 15 na 16 lipca 1945 r. Jankesi przeprowadzili ją na pustyni Alamogordo. Twórca cytowanej książki opisuje zatrważające skutki interesującej nas eksplozji. “Temperatura przekroczyła trzykrotnie temperaturę powierzchni Słońca[3]. Życie zginęło w promieniu 1600 m, w miejscu wybuchu piasek zawrzał, tworząc szklisty talerz o średnicy 500 m, a co najciekawsze, wszystko to za przyczyną zaledwie 1 kg uranu, spośród 38, które stanowiły ładunek” - podaje Gowin. Gdy czytam te słowa, jeszcze bardziej przeraża mnie fakt, że właśnie taką, a nawet potężniejszą broń zastosowano przeciwko niewinnej ludności cywilnej. To, co spadło na Hiroszimę, nosiło nazwę “Little Boy” i ważyło 4090 kg. To, co runęło na Nagasaki, zwało się “Fat Man” i przekraczało wagę 4670 kg. Pierwsza z wymienionych bomb doprowadziła do śmierci 78.000 osób. Druga pochłonęła 70.000 istnień ludzkich[4]. Temperatura ziemi w miejscach wybuchów osiągnęła 300.000 stopni Celsjusza. Nic więc dziwnego, że ludzie, którzy tam przebywali, zwyczajnie wyparowali. Został po nich co najwyżej “ślad w postaci obrysu na betonie”.


Wyścig zbrojeń

Sławomir Gowin sugeruje, że prace nad bombą atomową, które rozpoczęły się jeszcze w latach trzydziestych, były swoistym wstępem do zimnej wojny. O skonstruowaniu broni masowego rażenia marzyli nie tylko Amerykanie, ale również Niemcy, Włosi i Sowieci. Enrico Fermi, naukowiec zbiegły z państwa Mussoliniego, powiedział ponoć: “Naziści skonstruują bombę atomową i nie zawahają się ani na chwilę przed jej użyciem. Możecie się zabezpieczyć przed nimi tylko w ten sposób, że ich wyprzedzicie, że sami zbudujecie bombę atomową”. Decyzja o zrzuceniu ładunków “Little Boy” i “Fat Man” na Kraj Kwitnącej Wiśni wywołała mnóstwo kontrowersji. Między innymi dlatego, że została podjęta w momencie, gdy Trzecia Rzesza (a co za tym idzie - również jej sojusznicy) była już przegrana. Ale Jankesi widzieli w tej zbrodni drugie dno. Uważali, że lepiej będzie, jeśli to oni, a nie Związek Radziecki, jako pierwsi pokażą światu potęgę atomu. W tym, co się wydarzyło 6 i 9 sierpnia 1945 r., chodziło nie tyle o pogrążenie Imperium Słońca, ile o udowodnienie, że to Stany Zjednoczone, nie zaś ZSRR, mają być światowym hegemonem wzbudzającym powszechną trwogę. Zdaniem Gowina, sama konferencja poczdamska, podczas której Wielka Trójka wezwała Japonię do poddania się, była zapowiedzią zimnowojennej rywalizacji.


Apokalipsa spełniona (cz. 1)

Jak wyglądał podwójny atak nuklearny z punktu widzenia osób, które w tamtych dniach przebywały na terenie Hiroszimy i Nagasaki? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w książce “Od Pearl Harbor do Hirosimy. Japonia w latach wojny” francuskiego dziennikarza Roberta Guillaina[5]. Reporter spędził drugą wojnę światową w Kraju Wschodzącego Słońca. Nie był świadkiem atomowej tragedii, ale przytoczył wypowiedzi ludzi, którzy widzieli wszystko na własne oczy. Jedną z osób, na które powołuje się Guillain, jest Futaba Kitajama, gospodyni domowa, mieszkanka Hiroszimy. Miała ona nieszczęście stać w odległości 1700 metrów od epicentrum wybuchu. “Rzuciło mną o ziemię i natychmiast świat zaczął się walić wokół mnie, na mnie, na moją głowę… Przestałam cokolwiek widzieć. (…) Nagle z przerażeniem spostrzegłam, że w serwetce pozostały kawałki skóry z mojej twarzy… Ach! I skóra z moich rąk, i skóra z ramion również zaczęła odpadać! (…) Z lewej ręki, z wszystkich pięciu palców, skóra zeszła mi jak rękawiczka” - wspomina Kitajama. Kobieta opowiada, że tamtego ranka niebo stało się czarne. Mówi też o setkach poparzonych ludzi, którzy - nie mogąc znieść nieludzkiego bólu - rzucali się do rzeki. W wielu punktach miasta leżały zmasakrowane zwłoki. Było dużo krwi, ognia i jęków. Zupełnie jak w buddyjskim piekle.


Apokalipsa spełniona (cz. 2)

Koszmar, który Amerykanie zgotowali Japończykom, powtórzył się trzy dni później w Nagasaki. Robert Guillain wtajemnicza nas w jego przebieg, prezentując zapiski doktora Takasiego Nagaiego. “Zaczynają skądś wyłazić nasi chorzy, napływają ranni z zewnątrz - wszyscy nadzy, pokrwawieni i prawie odarci ze skóry. Spalone i zjeżone włosy, zwęglone twarze, spopielałe lub niemal czarne, przypominają potępieńców. Czołgają się po ziemi, nie mogąc ustać na nogach. (…) Pożar nie ustawał. Ze wszystkich stron z płonących i zawalonych domów dobiegało przeraźliwe wołanie o pomoc. Wszędzie, nawet na pagórku i na ścieżkach w dolinie, widziałem nieprzeliczoną masę trupów” - relacjonuje lekarz. Jak już wspomniałam, francuski reporter nie był obserwatorem wybuchów, ale wybrał się do Hiroszimy trzy miesiące po eksplozji. Dziennikarz opowiada, że japońskie miasto… właściwie przestało być miastem. Stało się pustką. “Niemal idealnie równinną szarordzawą pustynią”. W zrównanej z ziemią Hiroszimie nie dało się znaleźć ruin ani zgliszcz. Detonacja broni jądrowej i wynikająca z niej pożoga zniszczyły wszystko. Jedyne, co rzucało się w oczy, to wojskowe lotnisko, przygotowane przez okupantów już po dokonaniu zagłady. Jankesi i ich gniazdko. A mogli tylko postawić flagę, wszak krajobraz był księżycowy.


Imaginacja i konspiracja

Tym, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak przebiegały prace nad skonstruowaniem najstraszniejszej broni XX wieku, polecam dwuczęściowy artykuł “Bomba atomowa” (autorstwo: Wojciech Andryszek. Redakcja: Roman Sidorski. Miejsce publikacji: portal Histmag.org)[6]. W części pierwszej, zatytułowanej “Preludium”, autor opisuje żmudne badania naukowe, które zmierzały do poznania możliwości atomu. Sugeruje jednak, że powstanie broni jądrowej przewidział… znany fantasta Herbert George Wells. Pisarz opisał broń masowego rażenia już w roku 1914. W części drugiej, noszącej tytuł “Projekt Manhattan”, Andryszek koncentruje się na sprawie najistotniejszej, czyli historii bomb “Gadget”, “Little Boy” i “Fat Man”. Pisze m.in. o problemach z projektem bomby i o atmosferze konspiracji otaczającej całe przedsięwzięcie (“Każda osoba uczestnicząca w projekcie zobowiązana była do zachowania tajemnicy. Wśród szeregowych pracowników powszechny był brak wiedzy na temat tego, jakim celom służą wykonywane przez nich zadania“). Twórca tekstu wspomina także o radzieckich szpiegach. Wielu z nich uczestniczyło w amerykańskich pracach badawczych, tylko po to, żeby przekazywać zdobyte informacje Sowietom. Czyżby kolejny dowód na to, że zimna wojna zaczęła się jeszcze przed zakończeniem drugiej wojny światowej?


Hiroszima i nie tylko

Chciałabym zaprezentować Czytelnikom trzy filmy animowane nawiązujące do omawianej epoki. Dwa z nich (“Boso przez Hiroszimę” i “Boso przez Hiroszimę 2”) odwołują się bezpośrednio do wybuchu bomby “Little Boy” i jego tragicznych konsekwencji. Trzeci film (“Grobowiec świetlików”) nie zawiera odniesień do broni jądrowej, ale jest godny uwzględnienia, ponieważ ukazuje losy Japonii i Japończyków pod koniec drugiej wojny światowej. Wszystkie trzy produkcje mają wiele punktów wspólnych. Każda z nich powstała w latach osiemdziesiątych, czyli u schyłku zimnej wojny. Życzę miłego czytania i przyjemnych seansów.


Tytuł oryginalny: “Hadashi no Gen”
Tytuł międzynarodowy: “Barefoot Gen”
Tytuł polski: “Boso przez Hiroszimę”
Reżyseria: Mori Masaki (Mamoru Shinzaki)
Produkcja: Japonia (1983)

“Hadashi no Gen” (znany na świecie jako “Barefoot Gen”, a w Polsce jako “Boso przez Hiroszimę”) to jeden z najsłynniejszych japońskich filmów animowanych poświęconych drugiej wojnie światowej. Produkcja, trwająca mniej niż półtorej godziny, jest adaptacją mangi, którą tworzył hiroszimski autor Keiji Nakazawa na przestrzeni lat 1973-1985. Komiks (a co za tym idzie - również jego adaptacja) w dużej mierze opiera się na wspomnieniach samego twórcy. Nie zaszkodzi odnotować, że manga Nakazawy doczekała się także aktorskich ekranizacji. Pierwsza z nich, w formie filmu pełnometrażowego, powstała jeszcze w latach ‘70. Jakby tego było mało, istnieją powieści nawiązujące do wspomnianego komiksu. Skupmy się jednak na adaptacji animowanej. Muszę przyznać, że mam z nią pewien kłopot. Gdy zaczęłam ją oglądać, odniosłam wrażenie, że jest to produkcja przeznaczona dla dzieci. Ot, edukacyjna opowiastka o tematyce historycznej. Lekka forma, duża dawka humoru, liczne wyjaśnienia narratora sformułowane prostym językiem. W miarę oglądania nabrałam jednak wątpliwości, czy tego typu animacje nadają się do pokazywania dzieciom. Otóż dzieło zawiera elementy gore. Pojawiają się one zwłaszcza w sekwencji wybuchu bomby atomowej. Krew, okaleczenia, poparzenia… O śmierci nawet nie wspomnę.

Anime opowiada o kilkuletnim chłopcu spędzającym dzieciństwo w zrujnowanej wojną Japonii. Gen, bo o nim mowa, jest dzieckiem bystrym i aktywnym. Kiedy tylko może, stara się korzystać z najpiękniejszych lat swojego życia. Ale nie zawsze ma czas na zabawę. Chłopiec, wraz z ojcem i bratem, musi ciężko pracować na utrzymanie swoich najbliższych, a zwłaszcza matki, która spodziewa się kolejnego dziecka. Całej rodzinie, w której jest jeszcze córka, doskwiera głód. Niedożywienie odbija się zwłaszcza na zdrowiu pani domu. Drugim zmartwieniem bohaterów są częste alarmy przeciwlotnicze. Jednak z amerykańskimi nalotami jest coś nie tak. Samoloty nadlatują nad Hiroszimę, ale nigdy jej nie bombardują. Pewnego ranka nie słychać alarmu. Mimo to, nad miasto nadlatuje wrogi bombowiec. Następuje nienaturalny rozbłysk światła i całe otoczenie zaczyna się rozpadać. Ludzkie ciała robią się czerwone, potem ciemnobrązowe i coraz bardziej podobne do kościotrupów. Z ich czaszek wyskakują oczy, a same głowy spadają na ziemię. Identyczny los spotyka zwierzęta. Budynki rozsypują się niczym stłuczone szkło. Lecz to dopiero początek horroru. Jeszcze nie widać ludzi wyglądających jak zombie. Jeszcze nie słychać krzyków osób ginących w pożarze. Jeszcze nie czuć radioaktywnego deszczu. Jeszcze nikt nie stracił rozumu.

“Hadashi no Gen” to produkcja o zdecydowanie antywojennym wydźwięku. W całości koncentruje się ona na sytuacji japońskich cywilów ponoszących konsekwencje konfliktu zbrojnego. Film przekonuje, że cierpienie mieszkańców Hiroszimy wcale nie zaczęło się w momencie eksplozji bomby “Little Boy”. Ci ludzie cierpieli już wcześniej: z powodu biedy, głodu i lęku. W “Hadashi…” wartości humanistyczne zostały postawione ponad patriotycznymi. Weźmy na przykład scenę, w której Gen pyta ojca, dlaczego Japończycy wciąż walczą, skoro wojna jest już praktycznie przegrana. Rodzic odpowiada mu w bardzo emocjonalny sposób. Mówi, że japońscy politycy są szaleńcami. Potem stwierdza, że ucieszyłby się, gdyby został uznany za zdrajcę. Ważnym elementem dzieła są naturalistyczne obrazy skutków detonacji broni jądrowej. Produkcja nie ukrywa przed nami niczego. Ani ran, ani bólu, ani śmierci. Zobaczymy w niej nawet to, co się działo z ludźmi, którzy pracowali przy usuwaniu zwłok. Wielu z nich zapadło bowiem na ciężkie choroby. Pluło krwią, traciło włosy, umierało. Niektóre osoby, dotknięte hiroszimską tragedią, postradały zmysły. Inne zostały odsunięte na margines, ponieważ zaczęto się ich brzydzić. Wracając do moich wątpliwości… Czy omawiane anime nadaje się dla dzieci? Tak, ale bardziej wschodnich niż zachodnich.


Tytuł oryginalny: “Hadashi no Gen 2”
Tytuł międzynarodowy: “Barefoot Gen 2”
Tytuł polski: “Boso przez Hiroszimę 2”
Reżyseria: Toshio Hirata, Akio Sakai
Produkcja: Japonia (1986)

Bezpośrednia kontynuacja “Boso przez Hiroszimę”. Akcja filmu rozgrywa się trzy lata po wybuchu bomby atomowej, a więc w roku 1948. Jest to czas trudny, ale pełen nadziei. Z jednej strony, konsekwencje wojny (moralne, materialne, gospodarcze i polityczne) wciąż są odczuwalne. Z drugiej - Ziemia kręci się dalej, a czas nieubłaganie pędzi do przodu, łagodząc ból i zacierając ślady tragedii. W Hiroszimie, która jeszcze niedawno była cmentarzyskiem, powoli odradza się życie. Dzieje się tak za sprawą ludzi, którzy poprzez codzienną pracę, a właściwie przez samą obecność przywracają temu miejscu dawny charakter. Upokorzone przez wojnę miasto powoli podnosi się z kolan, zupełnie jak Warszawa po zniszczeniu przez hitlerowców. Ale nie wszystko jest jeszcze cudowne (a czy w Warszawie było?). Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że po przezwyciężeniu starych problemów pojawiają się nowe. Wielkimi zmartwieniami, dręczącymi Hiroszimę, nadal są bieda i głód. Gen i jego domownicy wciąż mają ograniczony dostęp do żywności. W dalszym ciągu muszą ciężko pracować na swoje utrzymanie. Ich sytuacja nie jest, oczywiście, tak dramatyczna jak podczas wojny. Nie grozi im już śmierć głodowa. Również pożywienie, które zdobywają, jest lepszej jakości niż trzy lata wcześniej. Jednak o beztroskim życiu nie ma mowy.

“Hadashi no Gen 2” nie zawiera tak drastycznych, apokaliptycznych scen jak poprzedni film (to znaczy: pojawiają się one w retrospekcjach. Ale trzeba zaznaczyć, że są to fragmenty części pierwszej). Zamiast widoków rodem z horroru otrzymujemy coś innego, a mianowicie poruszający obraz społeczeństwa japońskiego w pierwszych latach powojennych. Jak już wspomniałam, filmowcy pokazują nam ubóstwo i niedożywienie. Zwracają jednak uwagę na fakt, że nędza ma tendencję do generowania kolejnych problemów, choćby przestępczości. W świecie takim, jak Hiroszima w roku 1948, nieuchronnie zaczynają się rodzić dysproporcje społeczne. A to - w połączeniu z fatalną sytuacją najbiedniejszych - rodzi agresję i frustrację. Miasto, ukazane w analizowanej produkcji, jest pełne małoletnich sierot. Osamotnione dzieci, którymi nikt się nie interesuje, często ulegają degeneracji. Trafiają pod “opiekę” mafii, walczą o przetrwanie nielegalnymi metodami, stają się jednostkami zdemoralizowanymi lub znerwicowanymi. Bezdomność nieletnich to problem powszechny, lecz wypierany ze świadomości przez dorosłych, którzy mogliby coś z nim zrobić. Trudne warunki uniemożliwiają rozwój nie tylko dzieciom leniwym, ale także tym, które mają ambicje i potencjał. Niektóre dzieciaki chciałyby się kształcić, a nie mogą nawet chodzić do szkoły.

Chociaż działania zbrojne zostały formalnie zakończone, wojna wciąż trwa w świadomości wielu Japończyków. Jak można mówić, że koszmar przeszedł do historii, skoro straszliwy atak nuklearny ciągle powraca w ludzkich snach? Jak można mówić, że wojna dobiegła końca, skoro wszędzie panoszą się amerykańscy okupanci traktujący miejscową ludność w pogardliwy sposób? Jak można mówić, że dzieci nie są już narażone na potworne widoki, skoro w wielu miejscach poniewierają się ludzkie czaszki? Tym, co nie pozwala oddzielić wojny od pokoju, jest przede wszystkim choroba popromienna, ostateczny dowód na to, że teraźniejszość ściśle wiąże się z przeszłością. Osobą cierpiącą na tę chorobę jest mama Gena. Kobieta staje się coraz słabsza, nieustannie chudnie. Mdleje, traci równowagę, zaczyna kaszleć krwią. Innym zjawiskiem, dotyczącym ludzkiego ciała i niepozwalającym zapomnieć o wojnie, jest poważne oszpecenie. Ludzie, którzy zostali poparzeni i/lub okaleczeni, noszą fizyczne piętno utrudniające im normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Nie zawsze są oni akceptowani przez swoje otoczenie. Te wszystkie problemy przedstawiono w omawianej animacji. Zrobiono to w lekkiej, przystępnej formie. A jaki jest morał filmu? Trzeba być mocnym jak ziarno pszenicy zakopane w ziemi. Bo pszenica może przetrwać zimę.


Tytuł oryginalny: “Hotaru no haka”
Tytuł międzynarodowy: “Grave of the Fireflies”
Tytuł polski: “Grobowiec świetlików”
Reżyseria: Isao Takahata
Produkcja: Japonia (1988)

“Hotaru no haka” (“Grave of the Fireflies” - “Grobowiec świetlików”) to kolejny japoński film animowany, który trwa mniej niż półtorej godziny i który opowiada o sytuacji Kraju Kwitnącej Wiśni w latach ’40 XX wieku. Produkcja, oparta na motywach powieści Akiyukiego Nosaki z 1967 r., pod pewnymi względami przypomina opowiastkę o bosonogim Genie. Zawiera jednak elementy, które wyraźnie ją od niej odróżniają. W “Grobowcu świetlików” narracja prowadzona jest zupełnie inaczej niż w “Boso przez Hiroszimę”. Filmy, które omówiłam wcześniej, miały charakter przygodowy. Były łatwo przyswajalne, posiadały wartką akcję, odznaczały się komizmem słownym i sytuacyjnym. Choć poruszały poważną problematykę i zawierały dantejskie sceny, sprawiały wrażenie dzieł przeznaczonych dla dzieci. Co się tyczy “Grave of the Fireflies”, od początku seansu mamy poczucie, że jest to animacja adresowana do starszej publiczności: młodzieży i dorosłych. Film jest spokojny, nastrojowy. Pełno w nim długich ujęć, które podkreślają jego klimat, a zarazem zachęcają odbiorcę, żeby pochylił się nad uczuciami i doświadczeniami bohaterów. Produkcja, chociaż stworzona techniką rysunkową, przypomina aktorski film fabularny. Z pewnością nie jest ona bajką. “Hotaru no haka” to dobre kino azjatyckie, ale w formie anime.

Główne problemy, poruszone w analizowanym dziele, są podobne do tych, które widzieliśmy w “Hadashi no Gen”. Tematem “Hotaru no haka” jest bowiem życie japońskich dzieci na tle zbliżającej się ku końcowi wojny. Bohater pierwszoplanowy, nastoletni Seita, mieszka z matką i siostrzyczką Setsuko w mieście Kobe. Warunki panujące dookoła są bardzo trudne. Niedostatki żywności i innych dóbr dają się ludziom we znaki. Innym problemem, który spędza Japończykom sen z powiek, są częste naloty bombowe. Mimo to, sytuacja Seity i jego rodziny nie jest najgorsza. Postacie - jako najbliżsi krewni żołnierza, oficera marynarki wojennej - mogą liczyć na podwyższone racje żywnościowe. Wszystko radykalnie się zmienia, kiedy Kobe zostaje zniszczone przez amerykańskie bombowce. Dom, w którym mieszkali Seita i Setsuko, przestaje istnieć. Matka rodzeństwa doznaje ciężkich poparzeń, a potem umiera w szpitalu, zostawiając swoje potomstwo na pastwę losu. Seita, choć jeszcze młody, staje się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za swoją siostrzyczkę. O ile wcześniej zastępował jej ojca, o tyle teraz musi być dla mniej zarówno ojcem, jak i matką. Chłopak od samego początku wykazuje się dojrzałością i zaradnością. Zachowuje również pogodę ducha, żeby nie stracić siły do walki z przeciwnościami losu.

“Grobowiec świetlików” to wzruszający film dla wrażliwej publiczności. Produkcja koncentruje się na jednostkach, ich przeżyciach wewnętrznych i próbach radzenia sobie z ponurą rzeczywistością. Jest to jedno z tych dzieł, które zmuszają widza, żeby zastanowił się nad tajemnicą ludzkiej egzystencji[7]. Żeby zauważył, że wszystko przemija, fortuna kołem się toczy, a rola człowieka sprowadza się do tego, aby “nieść swój krzyż” (przepraszam za zachodnią metaforę!) z pokorą i godnością. Wszelkie dole i niedole, jakie spływają na jednostkę, są próbą jej charakteru, ale też wartościową lekcją. Osoby, które nie przepadają za refleksyjnym kinem, mogą powiedzieć, że “Hotaru no haka” to twór o niczym. Ja jednak uważam, że jest to dzieło bardziej do odczuwania niż oglądania. A co zrobiło na mnie szczególne wrażenie? Postać Setsuko. Ten niezwykle realistyczny, wiarygodny portret małego dziecka jest jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałam. Zachowania, reakcje i sposoby rozumowania maleńkiej dziewczynki ukazano przekonująco i z najwyższą starannością. Nie da się ukryć, że twórcy filmu dokładnie przestudiowali psychologię dziecięcą. Jeszcze jedna sprawa: skąd tytuł anime? Otóż świetlik jest symbolem ludzkiego życia. Człowiek to istota przeraźliwie krucha. Niewiele potrzeba, żeby jego niezwykłe światło przestało świecić.


Inne propozycje

Opisane wyżej filmy nie są jedynymi japońskimi animacjami poświęconymi drugiej wojnie światowej i jej dalekosiężnym skutkom. Istnieje również krótkometrażówka “Natsufuku no Shoujo-tachi” z 1988 r. W tej trzydziestopięciominutowej produkcji elementy animowane przeplatają się z autentycznymi wypowiedziami osób, które przeżyły eksplozję bomby atomowej w Hiroszimie. Kolejnym filmem animowanym, o którym należy wspomnieć, jest japońsko-rosyjski twór “Fasuto sukuwaddo” (2009). Dzieło wydaje się dość specyficzne. Historia łączy się w nim z fantastyką. Elementy animowane mieszają się zaś z dokumentalnymi, zupełnie jak w “Natsufuku no Shoujo-tachi”. Istnieje też coś takiego jak “Kiku-chan to Ookami”. Ta czterdziestopięciominutowa animacja z 2008 r. opowiada o przepędzeniu Japończyków z Mandżurii. Stanowi ona adaptację opowiadania Akiyukiego Nosaki, tego samego człowieka, który napisał powieściowy pierwowzór “Hotaru no haka”.

Inne produkcje dotyczące wojny to “Ushiro no shoumen daare” (1991) i “Ashita Genki ni Nare!: Hanbun no Satsumaimo” (2005). Jeśli chodzi o motyw Hiroszimy, znajdziemy go w “Kuro Ga Ita Natsu” (1990). Japońskimi filmami animowanymi mówiącymi o drugiej wojnie światowej w Europie są “Anne no Nikki: Anne Frank Monogatari” (1979) i “Anne no Nikki” (1995). Bazują one na słynnej książce “Dziennik Anny Frank”. Jeśli chodzi o okres powojenny w Kraju Kwitnącej Wiśni, uwieczniono go w anime “Furusato Japan” (2007). Akcja filmu rozgrywa się w roku 1956. Jest to czas, kiedy Kraj Wschodzącego Słońca powoli wraca do dawnej świetności. Można przypuszczać, że animacji poświęconych dwudziestowiecznej historii Japonii jest jeszcze więcej. Niestety, nie mam czasu, żeby dokładnie zbadać to zagadnienie. Dlatego zachęcam Czytelników do samodzielnych poszukiwań. Dobrym narzędziem, które może im się przydać, jest baza filmów serwisu Filmweb.pl.

PS. W cyberpunkowej produkcji “Akira” z 1988 r. pojawiają się sceny przywodzące na myśl wybuchy bomb atomowych. Trochę przypominają one fragmenty filmu “Hadashi no Gen”. Oczywiście, nie chodzi w nich o detonację broni jądrowej, tylko o objawienie się “mocy Akiry”. Ale pewne podobieństwo istnieje i niewątpliwie jest efektem zamierzonym.


Natalia Julia Nowak,
1-15 kwietnia 2015 r.


PRZYPISY


[1] Tekst jest ogólnodostępny w Internecie.

[2] Została ona opublikowana w ramach cyklu wydawniczego “II wojna światowa. Wydarzenia, ludzie, tajemnice”. Wydawnictwo Edipresse Polska SA, Warszawa 2005.

[3] Temperatura powierzchni Słońca wynosi 5500 stopni Celsjusza. Źródło: dokument “12.1 Słońce” zamieszczony na stronie Zakładu Dydaktyki Fizyki WFAiIS IF UMK w Toruniu (Dydaktyka.fizyka.umk.pl/Pliki/book5.pdf).

[4] Mówiąc o ofiarach amerykańskiego ataku nuklearnego, nie należy zapominać o osobach, które zmarły w wyniku choroby popromiennej. Sławomir Gowin, powołujący się na źródła japońskie, twierdzi, że wskutek detonacji bomby “Little Boy” zginęło łącznie 250.000 ludzi (tyle osób straciło życie w ciągu pięciu lat od eksplozji). Kolejna sprawa: istoty ludzkie, które nie umarły, ale zostały ciężko poparzone. “Ciała osób znajdujących się w odległości kilometra paliły się żywym ogniem. Dotkliwych oparzeń doznawali ci, którzy przebywali nawet 3,5 km od miejsca eksplozji” - pisze Gowin. Ostateczna liczba pokrzywdzonych jest trudna lub wręcz niemożliwa do oszacowania. Tym bardziej, że wybuchy miały destrukcyjny wpływ na środowisko naturalne, a to z pewnością “odbiło się” na zdrowiu wielu Japończyków.

[5] Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1988. Wydanie drugie. Przekład Adama Galicy. Tytuł oryginalny “Le Japon en guerre. De Pearl Harbour a Hiroshima” (1979).

[6] W. Andryszek, “Bomba atomowa. Część I: Preludium” (Histmag.org/Bomba-atomowa.-Czesc-I-Preludium-6940); W. Andryszek, “Bomba atomowa. Cz. II: Projekt Manhattan” (Histmag.org/Bomba-atomowa.-Cz.-II-Projekt-Manhattan-6963). Artykuły zostały opublikowane na licencji CC BY-SA 3.0 (Creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl/legalcode), więc można je prawie dowolnie wykorzystywać i przedrukowywać.

[7] Pod tym względem “Grave of the Fireflies” przypomina mi chiński film “Huozhe” (“To Live” - “Żyć!”) w reżyserii Yimou Zhanga. Pisałam o nim w artykule “Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady” ze stycznia 2015 r. Tekst jest dostępny online.

15 kwietnia 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Społeczeństwo   historia   film   recenzja   kultura   manga   anime   hiroszima   animacja   japonia   azja   hiroshima   nagasaki   bosonogi gen   barefoot gen   grobowiec świetlików  
< 1 2 3 4 >
Njnowak | Blogi