• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Kategoria

Historia, strona 3

< 1 2 3 4 >

Tamtej jesieni serca chwyciły za broń

Tytuł: “Powstanie listopadowe 1830-1831”
Reżyseria: Lucyna Smolińska
Instytucja sprawcza: Telewizyjna Wytwórnia Filmowa “Poltel”
Rok realizacji: 1980
Rok premiery: 1980
Gatunek: fabularyzowany film dokumentalny



Duch patriotyzmu

Fabularno-dokumentalna produkcja telewizyjna trwająca prawie sto minut. Fascynująca podróż do czasów powstania listopadowego, zrealizowana z dużym rozmachem i z wykorzystaniem najrozmaitszych środków wyrazu. Dzieło, w którym przeszłość przeplata się z teraźniejszością, porywy serca konkurują z wezwaniami rozumu, a rzeczywistość nie tylko nie jest prosta, ale wręcz ulega nieustannej komplikacji. W tym filmie, a przynajmniej w jego warstwie fabularnej, nic nie jest stabilne ani oczywiste. Chociaż powietrze, którym oddychają postacie, wypełnione jest duchem patriotyzmu, do samego końca nie wiadomo, kto w tej historii ma słuszność, kto działa na korzyść Ojczyzny, a kto grzeszy szaleństwem, nieudolnością lub złą wolą. Każdy z bohaterów ma swoje racje. Każdy próbuje - zgodnie z własnym sumieniem i na miarę swoich możliwości - realizować idee patriotyzmu i honoru. Oczywiście, poszczególne postacie mają różne charaktery, światopoglądy, zdolności i doświadczenia życiowe. To zaś powoduje, że w ich gronie brakuje jednomyślności. Przysłowie mówi: “Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania”. Niestety, w tym przypadku prowadzi to do zguby.


Stu sześćdziesięciu desperatów

To, że działania bohaterów, a zwłaszcza autorów powstania, zakończą się klęską, zwiastują wszelkie znaki na niebie i ziemi. Od początku wszystko wskazuje na to, że rewolucja się nie powiedzie. Podchorążowie działają na dziko, gdyż nie zdołali wyłonić insurekcyjnego rządu. Data rozpoczęcia rebelii zmienia się wielokrotnie i w ostatniej chwili. Podpalenie browaru (sygnał do ataku) zostaje spartaczone i niezauważone przez mieszkańców Warszawy. Twórcy powstania są młodzi, niedoświadczeni, słabo uzbrojeni i przede wszystkim nieliczni. Tych romantycznych bojowników, owładniętych miłością do Ojczyzny, ale krótkowzrocznych i pozbawionych talentu organizatorskiego, jest tylko stu sześćdziesięciu. Ich jedynymi sojusznikami są młodzi intelektualiści (nie wiemy zbyt wiele na ich temat, ale można przypuszczać, że są to nadwrażliwi humaniści wychowani na “Cierpieniach młodego Wertera” Johanna Wolfganga von Goethego). Przerażająca jest sekwencja, w której rewolucjoniści maszerują ulicami stolicy, wzywając Polaków do walki i nie spotykając się z żadną reakcją. Śpiący warszawiacy nie słyszą nawoływań, a ci, którzy się przebudzili, zamykają okna, żeby się odizolować od hałasu.


Rozsądek - akt zdrady?

Podchorążowie, przemierzając uśpione miasto, mijają na swojej drodze kilku wysoko postawionych wojskowych. Błagają ich, żeby przyłączyli się do powstania. A właściwie: żeby stanęli na ich czele i poprowadzili ich dalej. Starsi, racjonalniejsi, bardziej doświadczeni żołnierze nie wykazują zainteresowania udziałem w rebelii. Czyżby nie byli polskimi patriotami? To trudne pytanie. Na pewno są to ludzie, którzy wiedzą, że w obecnych warunkach powstanie może tylko pogorszyć (i tak już tragiczną) sytuację Polski. Dla powstańców każdy głos sprzeciwu jest aktem zdrady wołającym o krwawą pomstę. Negatywne wypowiedzi dotyczące powstania nie jawią im się jako głosy rozsądku, tylko jako cynizm i antypatriotyzm, który musi zostać ukarany śmiercią. Powstańcy zabijają dowódców odmawiających udziału w insurekcji. Także tego, który nazywa ich mordercami (bo przecież podchorążowie strzelają do własnych, niewinnych rodaków). Buntownicy spotykają się z pozytywnym odzewem dopiero przy ulicy Długiej, gdzie duże grono warszawiaków popiera rebelię i jest gotowe w niej uczestniczyć. Rewolucja rozpętuje się na dobre, jednak zła passa wcale nie mija.


Nie budzić śpiącego smoka!

W dalszej części filmu mamy wiele scen ukazujących polityków. Sporo uwagi poświęca się Radzie Administracyjnej: instytucji sprawującej władzę wykonawczą w Królestwie Polskim (później organ ten przekształca się w Rząd Tymczasowy, a jeszcze później w Radę Najwyższą Narodową). Na jej czele stoi sędziwy, powszechnie szanowany i piekielnie inteligentny książę Adam Jerzy Czartoryski, przedstawiciel opcji konserwatywnej. Rada, chociaż marząca o niepodległości, odnosi się do powstania niechętnie, gdyż uznaje je za skazane na porażkę. Politykom, wchodzącym w skład Rady, zależy na zachowaniu status quo. Wiedzą oni, że w tym momencie dziejowym nie może być lepiej, ale może być znacznie gorzej. Gniew cara grozi bowiem represjami i utratą tej namiastki wolności, jaką jest Królestwo Polskie w obecnym kształcie. Czartoryski i jego ludzie starają się działać w taki sposób, żeby doprowadzić do sytuacji rodem z powiedzenia “i wilk syty, i owca cała”. Z jednej strony, umiarkowanie wspierają powstańców (skoro Polacy zdecydowali się walczyć, nie można ich zostawić na pastwę losu). Z drugiej - kombinują, co zrobić, żeby nie zbudzić śpiącego smoka, jakim jest car.


Wojna polsko-rosyjska

Zupełnie inną postawę prezentują członkowie Sejmu. W polskim parlamencie zasiada wielu ludzi porywczych, kłótliwych, upartych i przekornych, którym idea powstania bardzo się podoba i którzy chcą je uznać za ogólnonarodowe. Tak też się dzieje, a rząd (tzn. Rada Administracyjna) musi się do tego dostosować. Jakiś czas później Sejm doprowadza do detronizacji Mikołaja I. Ogłasza, że car nie jest już królem Polski. Dotknięty do żywego imperator decyduje się użyć siły do stłumienia powstania listopadowego. Wybucha wojna polsko-rosyjska, która przyniesie rewolucjonistom wiele zwycięstw, a która ostatecznie zakończy się tryumfem Mikołaja I. Z filmu Lucyny Smolińskiej dowiadujemy się, że w czasie omawianego powstania Polacy co najmniej dwukrotnie prosili o pomoc Francuzów. Jednym z argumentów, przytaczanych przez naszych rodaków, było to, że rebelia wybuchła m.in. dlatego, iż car planował wykorzystać polskie wojska do zdławienia rewolucji we Francji. Niestety, Francuzi odmawiają udzielenia Polakom pomocy. Ograniczają się jedynie do ciepłych słów. Paryżowi nie zależy bowiem na Polsce, tylko na poprawnych relacjach z Imperium Rosyjskim.


Chłopicki i Skrzynecki

W “Powstaniu listopadowym 1830-1831” ciekawie zostaje przedstawiony generał Józef Chłopicki. Widz przekonuje się, że Chłopicki był człowiekiem bardzo niezdecydowanym, zmiennym jak chorągiewka i działającym bez motywacji. Gdy słyszymy o nim po raz pierwszy, dowiadujemy się, że jest niesamowicie potrzebny, ale przepadł jak kamień w wodę. Potem zostajemy poinformowani, że Chłopicki nie za bardzo chce przyjąć oferowane mu stanowisko naczelnego wodza powstania. Robi to jakby dla św. Spokoju. Później jednak ogłasza się dyktatorem i domaga się od rządu nieograniczonej władzy. Jeszcze później podaje się do dymisji, ale po dwóch dniach powraca na swój urząd. Wyjątkowo chwiejny człowiek. Co się tyczy generała Jana Skrzyneckiego, poznajemy go jako kogoś, kto sprawia wrażenie zdolnego organizatora i wybitnego stratega. Kogoś, kogo insurekcja pilnie potrzebuje. Stanowczy, zdecydowany, pewny siebie… Pod koniec filmu jest już mężczyzną zasmuconym, upokorzonym i przytłoczonym licznymi klęskami. Jego optymizm, początkowo silny i niewzruszony, ostatecznie przemija i zostaje zastąpiony przez świadomość nadchodzącego upadku.


Historyzm maski?

Jeśli chodzi o głównego bohatera filmu, jest nim Maurycy Mochnacki, uczestnik i kronikarz powstania, teoretyk polskiego romantyzmu. To właśnie jego widzimy w pierwszej i ostatniej scenie. To on przemawia do widzów, tłumacząc im, czym jest Ojczyzna i dlaczego warto za nią walczyć. To on wyjaśnia odbiorcom, na czym polega wielkość naszego Narodu. Obok recytacji Mochnackiego - przejmującej, emocjonalnej, pełnej żaru i idealizmu - po prostu nie da się przejść obojętnie. I nie ma tu znaczenia to, czy oceniamy powstanie listopadowe jako konieczne, czy niepotrzebne. Swoją drogą, gdy się słucha końcowej wypowiedzi Mochnackiego, w której padają sformułowania “w obecnym położeniu”, “obłędnego systemu politycznego”, “ostatni ten akt Narodu Polskiego“ i “nagłe porwanie się ze snu“, odnosi się wrażenie, że filmowcy zastosowali historyzm maski. Czy bohater na pewno rozprawia o XIX wieku? A może jego słowa nawiązują do roku 1980? Pamiętajmy, że produkcja powstała w czasach pierwszej “Solidarności”. Kronikarz patrzy w obiektyw w taki sposób, jakby spoglądał widzom prosto w oczy. Jestem pewna, że mamy tutaj do czynienia z jakimś drugim dnem. Z ukrytym przesłaniem.


Bogactwo środków wyrazu

Jak już wspomniałam, w filmie Lucyny Smolińskiej wykorzystano wiele różnorakich środków wyrazu. Połowę dzieła stanowią, oczywiście, rekonstrukcje historyczne. Pozostała część produkcji to popularnonaukowa prezentacja faktów i próba ich wyjaśnienia. Mamy w filmie niewidzialnego narratora, który opowiada o wydarzeniach lat 1830-1831. Mamy narratora-reportera, który stoi z mikrofonem przed obiektywem kamery, a za jego plecami rozgrywają się spektakularne wydarzenia. Mamy liczne pieśni z czasów powstania listopadowego. Mamy dokumenty, pamiątki, rysunki i obrazy. Mamy papierową mapę, na której narrator pokazuje konkretne ulice i place Warszawy. Mamy animacje ze strzałkami pokazującymi ruchy wojsk polskich i rosyjskich. Mamy eksperta, docenta doktora, który przedstawia fakty i dokonuje ich interpretacji. Warto zauważyć, że cały film “Powstanie listopadowe…” był kręcony w wielu miejscach. Niektóre sceny zrealizowano dokładnie tam, gdzie działy się omawiane wypadki. Przykładowo, mamy w dziele scenę, w której przedstawiciele Rady Administracyjnej siedzą przy jednym stole. Później widzimy narratora-reportera obok tego samego, nieużywanego już stołu.


Fenomenalna produkcja!

Czytelnicy niniejszej recenzji zapewne spostrzegli, że film Lucyny Smolińskiej bardzo mi się podobał. Przypadła mi do gustu forma i treść produkcji. “Powstanie listopadowe 1830-1831” jest świetnie zrealizowane: dotyczy to zarówno części fabularnej, jak i dokumentalnej. Fragmenty rekonstruujące historię są porywające, perfekcyjnie zagrane, pełne dramatyzmu i zwrotów akcji. Fragmenty popularnonaukowe (szczególnie te, w których widzimy narratora-reportera) nie nudzą i nie usypiają. Wielką zaletą produkcji, którą wypada tutaj przywołać, jest rzetelność i wielowymiarowość. Osoby, które twierdzą, że tego typu filmy ukazują czarno-białą wizję świata, na pewno będą pozytywnie zaskoczone. Dzieło Lucyny Smolińskiej przedstawia argumenty obu stron sporu (tzn. zwolenników i przeciwników powstania). Mądre, szlachetne, godne respektu postacie występują zarówno w obozie rewolucjonistów, jak i konserwatystów. Smolińska nie rozstrzyga, która opcja ma słuszność. Pozostawia tę decyzję widzom. Ale czy powstanie listopadowe da się jednoznacznie ocenić? Ja sądzę, że nie. Wierzę jednak, że zrozpaczonym podchorążym należy się podziw i szacunek.

Podobnie jak powstańcom styczniowym i warszawskim…


Natalia Julia Nowak,
5-6 lipca 2014 roku

11 lipca 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   polska   historia   patriotyzm   film   recenzja   kultura   honor   niepodległość   romantyzm   powstanie listopadowe   dokument  

Herosi w liczbie czterdziestu

Książka za “dychę”

“Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” (2012) to popularnonaukowa pozycja wydawnicza, którą kupiłam w tej samej taniej, warszawskiej księgarni, w której nabyłam książeczkę “Nietzsche. Zapiski przyjaciela” Franza Overbecka[1]. Według dwóch internetowych porównywarek, cena “Pocztu…” w różnych wirtualnych sklepach waha się od 13 do 22 złotych (groszy nie liczę). Ja jednak kupiłam ją w Realnym Świecie za jedyne 10 złotych. To bardzo mało jak na 232-stronicową książkę w twardej oprawie i z czarno-białymi ilustracjami (niewielkimi portretami). Podobną, a nawet nieco wyższą cenę zapłaciłam za dużą kawę w jednej z kawiarni na Krakowskim Przedmieściu. Czyżby przyczyną niskiej ceny książki była jej niska jakość? Jako czytelniczka tej właśnie pozycji, mogę powiedzieć coś takiego: “Poczet polskich bohaterów narodowych” nie jest dziełem wybitnym ani ambitnym. Mimo to, jego lektura stanowi pewną wartość, gdyż może poszerzyć wiedzę odbiorcy, zainspirować go do dalszych poszukiwań lub rozbudzić w nim uczucia patriotyczne. Książka, którą opisuję, na pewno nikomu nie zaszkodzi. Może za to pomóc.


Prawie jak podręcznik

Instytucją, odpowiedzialną za opublikowanie “Pocztu…”, jest wydawnictwo Buchmann. Polskojęzyczna Wikipedia donosi, że oficyna wydaje “słowniki językowe i tematyczne, rozmówki, gramatyki, pomoce dydaktyczno-naukowe, leksykony, atlasy, encyklopedie, przewodniki, poradniki, książki edukacyjne, książki dla dzieci i młodzieży oraz albumy. Wydawnictwo ma bogatą ofertę pomocy dydaktyczno-naukowych z zakresu nauki języka obcego”. Buchmann jest zatem firmą kierującą swoją ofertę głównie do uczniów, studentów i słuchaczy różnych kursów, słowem - do osób potrzebujących pomocy naukowych. Czy taki charakter ma również “Poczet polskich bohaterów narodowych”? W dużej mierze tak. Książka pod wieloma względami przypomina szkolny podręcznik lub lekturę z opracowaniem. Króciutkie rozdzialiki, proste słownictwo, unikanie zdań wielokrotnie złożonych, notatki na marginesach i podsumowania-kalendaria mówią same za siebie. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że “Poczet…” jest adresowany wyłącznie do uczniów. Dowód: forma zwrotu do czytelników. W “Przedmowie” posłużono się wyrazem “Państwo”.


Ciemnoniebieska i ciemnoczerwona

Autorami książki są cztery osoby ze stopniami naukowymi: prof. zw. dr hab. Wojciech Iwańczak, dr Anna Jabłońska, dr Piotr Kardyś i dr hab. prof. UJK Beata Wojciechowska. Można łatwo ustalić, kto stworzył którą część publikacji, gdyż każdy rozdział jest podpisany inicjałami autora. Rozdziałów, czyli życiorysów, jest w sumie czterdzieści. W Internecie można czasem znaleźć informację, według której “Poczet…” liczy czterdzieści osiem rozdziałów. Albo jest to błąd merytoryczny, albo istnieją dwie różne wersje książki: rozszerzona i okrojona. “Poczet polskich bohaterów narodowych” stanowi kontynuację pozycji wydawniczej “Poczet królów i książąt polskich” stworzonej przez ten sam zespół naukowców. Obie książki są do siebie podobne pod względem wizualnym. Na okładce tej, którą wybrałam do recenzji, znajduje się wojskowy order, mający kształt krzyża i zawierający napis “Pro Fide, Rege et Lege”[2]. Tło jest ciemnoniebieskie i ozdobione podobiznami wybranych bohaterów narodowych. Okładka tej drugiej książki (tzn. “Pocztu królów…”) przedstawia Szczerbiec na tle ciemnoczerwonym. Do tego dochodzą portrety niektórych władców.


Tradycyjny model bohaterstwa (?)

W króciutkiej “Przedmowie”, otwierającej “Poczet polskich bohaterów narodowych”, prof. Wojciech Iwańczak wyjaśnia cel i zamysł publikacji. Pisze, że wybór czterdziestu postaci, zasługujących na miano polskiego bohatera, był poprzedzony długą naradą. “Ostatecznie zdecydowaliśmy się na ‘tradycyjną’ wersję bohaterstwa, trochę krwawą i martyrologiczną, trochę funkcjonującą w świecie polityki. (…) W prezentowanym tomie staraliśmy się (…) trzymać modelu nie cichego bohatera, ale takiego, który ingerował - a czasami był wplątany - w spektakularne zdarzenia, wielkie konflikty, często tragedie” - tłumaczy Iwańczak. Później zaznacza, że w “Poczcie…” opisani są nie tylko zwycięzcy, ale również przegrani. I że “marzeniem autorów jest sprowokowanie czytelników do samodzielnej refleksji”. Dobór bohaterów rzeczywiście jest dyskusyjny. Większość z nich stanowią sławni wodzowie i żołnierze, tacy jak Jan Karol Chodkiewicz, Stefan Czerniecki, Józef Poniatowski, Romuald Traugutt czy Henryk Dobrzański “Hubal“. W analizowanej książce docenia się także Polaków, którzy dużo osiągnęli za granicą, np. Tadeusza Kościuszkę, Stanisława Skalskiego i Władysława Andersa.


Nie z tej bajki

Są jednak postaci, które wydają się pochodzić z zupełnie innego porządku i które wypadają skromnie lub dziwnie na tle takich mężów, jak Stanisław Żółkiewski czy Jeremi Michał Wiśniowiecki. Przykładem postaci “z zupełnie innego porządku” jest Janusz Kusociński. Nie chcę umniejszać sukcesów tego wybitnego polskiego sportowca ani negować jego niezłomności podczas przesłuchania przez gestapo. Ale czy na pewno jest to ktoś, kogo wrzucilibyśmy do jednego worka z Janem Henrykiem Dąbrowskim, Stanisławem Koniecpolskim i Józefem Piłsudskim? Kolejny przykład: Janusz Korczak. Doceniam tego słynnego pedagoga, pisarza i obrońcę sierot, który opiekował się swoimi wychowankami aż do śmierci (tzn. do wywiezienia do obozu koncentracyjnego w Treblince). Lecz czy postawienie go obok Józefa Bema i Mariana Langiewicza to dobry pomysł? Podobne wątpliwości nasuwają się w przypadku Ignacego Jana Paderewskiego, Wincentego Witosa, Stefana Starzyńskiego i Lecha Wałęsy[3]. Wymienieni panowie niewątpliwie odegrali ważną rolę w historii naszego kraju. Jednak cóż oni mają wspólnego z “krwawą i martyrologiczną” wersją patriotyzmu?


Nadmiary i niedomiary

Skoro autorzy zdecydowali się na opisywanie polityków, to dlaczego pominęli Romana Dmowskiego i Wojciecha Korfantego? Nieobecność tych postaci (przy obecności Paderewskiego, Witosa, Starzyńskiego i Wałęsy) wydaje się wręcz obraźliwa. Negatywne wrażenie robi również fakt, że w “Poczcie polskich bohaterów narodowych” uwzględniono ludzi, którzy niczego nadzwyczajnego nie dokonali. Weźmy na przykład Józefa Wysockiego. Twórca życiorysu, Piotr Kardyś, najwyraźniej zdawał sobie sprawę z marnych osiągnięć tego pana, skoro napisał: “Postać Józefa Wysockiego nieczęsto trafia do ‘wykazu’ polskich bohaterów narodowych. (…) Mimo to potrafił przebić się do świadomości narodowej Polaków jako ten, który dla urzeczywistnienia idei niezależności, nie zrażając się kolejnymi niepowodzeniami powstańczymi i licznymi konfliktami w środowisku polskiej emigracji, aż do śmierci podejmował wciąż nowe działania dla ojczyzny”. Dlaczego w omawianej książce scharakteryzowano Wysockiego, a nie napisano ani słowa o Witoldzie Pileckim? On akurat nie musiał narzekać na brak dokonań. Dobrze, że przynajmniej pamiętano o Auguście Emilu Fieldorfie “Nilu”.


“Ochy” i “achy”

Sposób, w jaki opisuje się poszczególnych bohaterów, może być dla wielu osób irytujący. Przypuszczam, że nie przypadnie on do gustu zwłaszcza ludziom dorosłym i wykształconym. Chodzi o to, że postaci są opisywane językiem przywodzącym na myśl cytat “Słowacki wielkim poetą był”. Jest to język typowo szkolny: naiwny, czołobitny, bezkrytyczny, kreujący zerojedynkową wizję świata. Jako polska patriotka i nacjonalistka popieram kult bohaterów narodowych oraz pozytywne przedstawianie ich przekonań i osiągnięć. Opowiadam się również za podkreślaniem wagi pewnych postaw i wartości. Uważam jednak, że stylistyka analizowanej publikacji jest zbyt panegiryczna. Za przykład mogą tutaj posłużyć zdania: “Książę Józef Poniatowski jest uosobieniem romantycznych wyobrażeń o rycerskim honorze i bohaterem patriotycznej legendy. W narodowej wyobraźni utrwalił się obraz pięknego księcia w ułańskim mundurze, z burką przerzuconą zawadiacko przez ramię, jadącego na ognistym koniu. (…) Był sybarytą, który potrafił żyć niczym spartanin” (autorka: Anna Jabłońska). Takich perełek jest, oczywiście, więcej. Niech czytelnicy sami ich poszukają.


Owijanie w bawełnę

Kolejnym zabiegiem formalnym, który nie wszystkim musi się podobać, jest stosowanie specyficznych eufemizmów. Mogą one wynikać z przeświadczenia, że skoro książkę będą czytać uczniowie w ramach nauki szkolnej, to trzeba pisać delikatnie i dyplomatycznie. Przykłady: “Ojciec, którego syn uwielbiał, zanadto lubił przyjemności życia i piękne kobiety”, “Pikanterii dodawał fakt, że Adam Jerzy zakochał się z wzajemnością, i w dodatku nie tylko platonicznie, w żonie wielkiego księcia”, “W Genewie poznał również Annę Sieroszewską, z którą zamieszkał“ (wszystkie trzy zdania pochodzą z rozdziałów przygotowanych przez Annę Jabłońską). Wypada też zwrócić uwagę na swoiste usprawiedliwienia, zabiegi zmierzające do wybielenia pewnych postaci historycznych. Oto dwa cytaty: “Jarema przeprowadzał niezwykle krwawą pacyfikację, w pewien sposób była ona jednak reakcją na niewypowiedziane okrucieństwa przeciwnika” (Anna Jabłońska o księciu Wiśniowieckim), “Bywał surowy i bezwzględny wobec zwyciężonych, ale to jego okrucieństwo nie wychodziło poza pewne konwencje właściwe epoce” (Beata Wojciechowska o Stefanie Czarnieckim).


Uwagi końcowe

“Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” nie jest żadnym arcydziełem, ale - jak już sugerowałam - nie zasługuje na całkowite przekreślenie. Książka zawiera podstawowe informacje na temat wybitnych Polaków (choć, z drugiej strony, uwzględnia także nieoczywiste ciekawostki. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że generał Anders zdobył Puchar Narodów w hippice, a Emilia Plater w dzieciństwie bawiła się z chłopcami w chłopięce zabawy). W związku z tym, raczej nie przyda się ludziom, którzy doskonale znają historię i potrzebują naprawdę wyszukanych, trudno dostępnych danych. Przyda się za to osobom, które dopiero zaczynają poważnie interesować się historią. “Poczet…” to idealna propozycja dla tych, którzy pragną odświeżyć swoją wiedzę wyniesioną ze szkoły (i, być może, nadrobić jakieś zaległości). Książka sprawdzi się również jako pomoc dydaktyczna dla uczniów i studentów (ale nie na kierunku historycznym. Studenci historii potrzebują bardziej szczegółowych wiadomości i głębszych analiz). Polecam “Poczet…” jako sposób na wstępne rozeznanie się w temacie i jako klucz do dalszych poszukiwań.


Natalia Julia Nowak,
25-27 czerwca 2014 r.


PRZYPISY


[1] Zrecenzowałam ten utwór w artykule “Nietzsche - jaki był naprawdę? Wspomnienia Franza Overbecka” z marca 2014 r.

[2] Łac. “Za Wiarę, Króla i Prawo”. Warto wiedzieć, że jest to dewiza Orderu Orła Białego (najwyższego odznaczenia przyznawanego w Rzeczypospolitej Polskiej).

[3] Co się tyczy Lecha Wałęsy, jego legenda (jako szlachetnego obrońcy/rzecznika Narodu Polskiego) jest coraz częściej kwestionowana. Możliwe, że w 1980 roku był on powszechnie uznawany za bohatera, jednak obecnie jego nieskazitelność nie jest taka oczywista. Korzystając z okazji, chciałabym wyznać, że nie rozumiem, dlaczego w “Poczcie polskich bohaterów narodowych” umieszczono Ludwika Waryńskiego. Przecież ten dziewiętnastowieczny działacz polityczny był przeciwnikiem walki o niepodległość (o czym zresztą napomknęła Anna Jabłońska)! Owszem, był bojownikiem i męczennikiem, ale nie sprawy narodowej, tylko socjalistycznej. Kolejny przykład mieszania różnych porządków.

29 czerwca 2014   Dodaj komentarz
Historia   polska   historia   patriotyzm   bohaterowie   recenzja   książka   kultura   bohater   niepodległość   poczet  

Krótka recenzja teatralna. "Inka 1946"...

Tytuł: “Inka 1946. Ja jedna zginę”
Reżyseria: Natalia Koryncka-Gruz
Drugi reżyser: Maria Skąpska
Instytucja sprawcza: Teatr Telewizji (TVP)
Rok realizacji: 2006
Rok premiery: 2007
Gatunek: tragedia (historyczna, biograficzna)



Siedemnastoletnia sanitariuszka

Drugi, obok “Śmierci Rotmistrza Pileckiego” Ryszarda Bugajskiego, spektakl Teatru Telewizji, który powinien zaciekawić ludzi interesujących się biografiami Żołnierzy Wyklętych. “Inka 1946. Ja jedna zginę” w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz to wyjątkowa opowieść o dziejach Danuty Siedzikówny “Inki”: siedemnastoletniej sanitariuszki Armii Krajowej, oskarżonej przez władze komunistyczne o niepopełnione zbrodnie, skazanej na karę śmierci i straconej w trójmiejskim więzieniu. W rolę tytułowej bohaterki wciela się pochodząca ze Starachowic aktorka Karolina Kominek-Skuratowicz (jeśli wierzyć informacji, umieszczonej na początku spektaklu, udział w omawianym przedstawieniu to ekranowy debiut artystki). Telewizyjna produkcja, trwająca prawie półtorej godziny, jest poruszająca od pierwszej do ostatniej minuty. Już na początku dzieła przenika odbiorcę przejmująca muzyka Pawła Szymańskiego, w której słychać m.in. dźwięki harfy. Później widać wydarzenia, które - na pierwszy rzut oka - mogłyby się wydawać ponurym żartem. Niestety, ta mroczna i absurdalna historia wydarzyła się naprawdę. I wcale nie była odosobnionym przypadkiem.


Przeszłość i teraźniejszość

Akcja spektaklu rozgrywa się jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Część wydarzeń dzieje się w dzisiejszej, postkomunistycznej Polsce. Pozostałe mają miejsce w czasach Żołnierzy Wyklętych. Przeplatanie się dwóch epok wskazuje na nierozerwalny związek teraźniejszości z przeszłością: to, co mamy teraz, stanowi bezpośrednią konsekwencję tego, co mieliśmy w minionych dekadach. W III Rzeczypospolitej nadal żyją ludzie, którzy pamiętają okres stalinizmu. Takie osoby, o których niekiedy wspomina się w spektaklu, pełnią funkcję pośredników między jedną a drugą rzeczywistością. Świadkowie pamięci zdają się potwierdzać opowieści zawarte w książkach historycznych. Twórczyni spektaklu daje widzom do zrozumienia, że jednostki ludzkie, uwikłane w wydarzenia lat czterdziestych, były takie jak my, przedstawiciele XXI wieku. Inka mogłaby być dzisiaj staruszką mijaną przez nas podczas spacerów. A może staruszki, które faktycznie mijamy, skrywają interesujące (z historycznego punktu widzenia) sekrety? Spójrzmy także na rozbrykanych licealistów, równolatków Inki. Kto wie… Może oni, na jej miejscu, również “zachowaliby się jak trzeba”?


Rozmowy o historii

Sceny, których akcja rozgrywa się w III RP, ukazują długie rozmowy dwóch osób. Pierwszą z nich jest trzydziestodwuletnia dokumentalistka, która wprawdzie nie posiada rozległej wiedzy historycznej, ale pragnie nakręcić film o Danucie Siedzikównie i poszukuje informacji na jej temat. Drugą osobą jest mężczyzna w dojrzałym wieku: historyk o opozycyjnej przeszłości, który wtajemnicza redaktorkę w sprawę Inki i pomaga jej zrozumieć realia wczesnej Polski Ludowej. Dokumentalistka, chociaż żywo zainteresowana dziejami słynnej sanitariuszki, chwilami nie może uwierzyć, że ta przygnębiająca historia wydarzyła się naprawdę. Ma również pewne wątpliwości, gdyż w trakcie swoich poszukiwań natknęła się na relacje przeczące wersji historyka. Mężczyzna, z anielską cierpliwością, pomaga jej zrozumieć, co jest prawdą, a co elementem komunistycznej propagandy, w której przedstawiano dziewczynę jako zbrodniarkę i terrorystkę. Historyk przekonuje swoją rozmówczynię, że oskarżenia, jakimi Urząd Bezpieczeństwa obciążał Inkę, były nie tylko nielogiczne, ale również nieprawdopodobne. Do tego stopnia, że nawet stalinowski sąd musiał je odrzucić.


Zwyczajna nastolatka?

Najważniejsze są jednak sceny, które przenoszą nas sześćdziesiąt lat wstecz i czynią bezpośrednimi obserwatorami Danuty Siedzikówny. Dziewczyna, urodzona w roku 1928, jest sympatyczną i pozornie zwyczajną nastolatką. Gdy ją poznajemy, nie ma jeszcze ukończonych siedemnastu lat. Danusia nie jest nikim ważnym. Nie dokonała również niczego nadzwyczajnego. Ot, taka sobie dziewuszka, która w czasie II wojny światowej pomagała rannym, a potem podjęła pracę jako kancelistka w pewnym nadleśnictwie. Niby nic wielkiego, ale dla ubeków, wprowadzających własne porządki w powojennej Polsce, jest to wystarczający powód, żeby ją aresztować. Dziewczyna, przewożona wraz z innymi zatrzymanymi do więzienia, zostaje odbita przez grupę żołnierzy majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki”. Po tym wydarzeniu nawiązuje bliską współpracę ze swoimi wybawcami (którzy, mimo oficjalnego końca wojny, nadal próbują wyzwolić Polskę spod sowieckiej okupacji. Z punktu widzenia nowych władz, jest to działalność wywrotowa). Decyzja Inki o dołączeniu do żołnierzy Łupaszki stanie się wkrótce przyczyną jej niezasłużonego cierpienia i przedwczesnej śmierci.


Młodość i beztroska

Danusia wie, że odkąd zbliżyła się do podziemia niepodległościowego, grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Jeszcze większe niż przed pierwszym aresztowaniem. Mimo świadomości, że sytuacja polityczna nie sprzyja polskim patriotom, nastolatka zachowuje optymistyczną i nieco beztroską postawę. Stara się żyć tak jak większość dziewcząt w jej wieku. Chodzi na randki, korzysta z młodzieńczych rozrywek… Pewnego razu Inka i jej dwie koleżanki (które, podobnie jak współczesne nastolatki, uwielbiają muzykę) siedzą do późnych godzin nocnych, grając na pianinie i śpiewając chwytliwe piosenki. Utwory, które wykonują, mają charakter miłosno-patriotyczny. Hałaśliwe zachowanie dziewcząt przyczynia się do zdemaskowania kryjówki Inki. Nastolatka zostaje aresztowana przez UB. Początkowo przedstawiciele bezpieki odnoszą się do niej przyjaźnie. Oficer, przesłuchujący Danusię, traktuje ją jak małe dziecko, które wprawdzie coś przeskrobało, ale może łatwo naprawić swój błąd i powrócić do normalnego życia. Warunek jest jeden: Inka musi złożyć zeznania obciążające Łupaszkę i jego żołnierzy. A na to dziewczyna nie ma najmniejszej ochoty.


Pranie mózgu

Ubecy od samego początku próbują manipulować umysłem nastolatki. Stosują wobec niej taktykę “dobrego i złego policjanta” (jeden przesłuchujący stara się być ciepły i ludzki, a drugi - chodny i bezlitosny. Chodzi o to, żeby przesłuchiwana ostatecznie wybrała współpracę z tym pierwszym funkcjonariuszem). Rzeczonej taktyce towarzyszą odwołania do religijnych i patriotycznych uczuć Siedzikówny (próby wywołania w dziewczynie poczucia winy i obowiązku). Gdy staje się jasne, że Inka nie zdradzi swoich przyjaciół, zaczynają się tortury i upokorzenia. Bicie, stójka, wyzwiska, polewanie zimną wodą… Wiek i płeć ofiary nie powstrzymują oprawców przed korzystaniem z takich metod. To, co robią pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa, pod wieloma względami przypomina pranie mózgu. Sprzeczne komunikaty, niejasne nastawienie i naprzemienne wypytywanie “po złości” i “po dobroci” są iście ogłupiające. Porucznik, prowadzący śledztwo, potrafi bez emocji obserwować katowanie Inki, a potem troskliwie ją pytać, czy nie miałaby ochoty na “jajeczniczkę”. Cała metodyka ubeków przypomina to, o czym pisał George Orwell w powieści “Rok 1984”.


“Krwawa Inka”

Nastolatka, mimo bólu i strachu, nie odpowiada na pytania ubowców. Pamięta bowiem, że zobowiązała się do lojalności wobec dowódców i Ojczyzny. Niestety, przesłuchania w sprawie majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki” to dopiero początek problemów Danusi. Prawdziwy dramat zacznie się wówczas, gdy ubecy zainteresują się samą Siedzikówną i jej działalnością narodowowyzwoleńczą. Pracownicy UB wyciągną na światło dzienne sytuację z niezbyt odległej przeszłości. Tamtego dnia doszło do potyczki między żołnierzami podziemia niepodległościowego a funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej. Inka uczestniczyła w tej akcji, ale nie jako osoba walcząca, tylko jako zwykła sanitariuszka. Chociaż była związana z żołnierzami Łupaszki, udzieliła pomocy rannemu w starciu milicjantowi. W wersji ubeków sytuacja ta zostanie drastycznie zniekształcona. Komuniści stwierdzą, że Danusia strzelała do milicjantów i rozkazywała żołnierzom, aby czynili to samo. Znajdą nawet kilku “świadków” potwierdzających tę rewelację. Surrealistyczna historyjka, wyjęta z kapelusza, stanie się pretekstem do zrobienia z niewinnej dziewczyny krwiożerczej bestii (“Krwawej Inki”).


Nie jest nudno!

Jak już wspomniałam, spektakl Natalii Korynckiej-Gruz jest niezwykle poruszający. Wszyscy aktorzy, występujący w przedstawieniu, grają umiejętnie i realistycznie. Produkcja, wypełniona silnymi emocjami, trzyma odbiorcę w napięciu i nie pozwala mu przedwcześnie odejść od ekranu. Jeśli chodzi o mnie, spektakl poruszył mnie do tego stopnia, że po jego zakończeniu jeszcze przez jakiś czas nie mogłam dojść do siebie. Dzieło Korynckiej-Gruz, mimo poważnej problematyki, nie jest nudne ani monotonne. W przedstawieniu trafiają się bowiem sceny pełne dynamiki. “Inka 1946” była kręcona w wielu miejscach (dotyczy to zarówno fragmentów “historycznych”, jak i “współczesnych”). Las, plaża, ulica, dom, więzienie, sąd, muzeum… To wszystko zobaczymy w spektaklu o dzielnej sanitariuszce. Nie ulega wątpliwości, że dzieło Korynckiej-Gruz znacznie się różni od dzieła Ryszarda Bugajskiego. “Śmierć Rotmistrza Pileckiego” (o której wspomniałam w pierwszym akapicie) jest produkcją jednowątkową, ponurą, spokojną, opartą na dialogach, ukazującą niewielką liczbę miejsc i postaci. Tymczasem forma “Inki 1946” chwilami zbliża się do niskobudżetowego filmu fabularnego.

Mogę śmiało zarekomendować Czytelnikom ten spektakl. Nie tylko dlatego, że jego temat jest ważny i ciekawy, ale także dlatego, iż Natalia Koryncka-Gruz stworzyła prawdziwe arcydzieło. Chwała Bohaterom i Bohaterkom! Szacunek dla Artystów i Artystek!


Natalia Julia Nowak,
13-16 maja 2014 roku



PS. Jestem dumna z tego, że aktorka z mojego miasta tak pięknie zagrała Danutę Siedzikównę “Inkę”. Ciekawostka: Krystyna Janda, odtwórczyni głównej roli w filmie “Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, również pochodzi ze Starachowic. Jak widać, starachowiczanie mogą się poszczycić dobrymi aktorkami grającymi w dobrych produkcjach.

16 maja 2014   Dodaj komentarz
Historia   Inne   polska   historia   patriotyzm   recenzja   spektakl   teatr   prl   ub   komunizm   stalinizm   teatr telewizji   inka   danuta siedzikówna   żołnierze wyklęci   łupaszka   łupaszko  

Krótka recenzja teatralna. "Śmierć...

Tytuł: “Śmierć Rotmistrza Pileckiego”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Instytucja sprawcza: Teatr Telewizji (TVP)
Rok realizacji: 2006
Gatunek: tragedia (historyczna, biograficzna)



Dobre złego początki

Telewizyjny spektakl stworzony przez Ryszarda Bugajskiego: reżysera, który w latach osiemdziesiątych nakręcił słynny film “Przesłuchanie” z Krystyną Jandą w roli głównej. Bugajski jest również twórcą filmu “Generał Nil” (2009) mówiącego o tragicznych losach generała Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. “Śmierć Rotmistrza Pileckiego” to prosty pod względem formy, ale niezwykle poruszający spektakl poświęcony powojennym dziejom rotmistrza Witolda Pileckiego aż do jego egzekucji w 1948 roku. Pierwszy fragment, będący swoistym prologiem, ukazuje Pileckiego, który udał się do generała Władysława Andersa, żeby prosić go o zgodę na prowadzenie działalności wywiadowczej w Polsce Ludowej. Wydarzenie to ma miejsce we Włoszech w 1945 roku. Ta jasna i pogodna scena wyraźnie kontrastuje z tym, co widzimy później. Czyli z mrocznymi pomieszczeniami ubeckiego więzienia oraz ponurą salą rozpraw w Rejonowym Sądzie Wojskowym w Warszawie. Optymizm i entuzjazm, wypełniające głównego bohatera, wkrótce zamienią się w cierpienie i bezradność.


Spektakl w spektaklu

Spektakl koncentruje się na pokazowym procesie, jaki komuniści wytoczyli rotmistrzowi Pileckiemu (przypomnijmy: Pilecki uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej, kampanii wrześniowej i powstaniu warszawskim, a w 1940 roku pozwolił się zamknąć w oświęcimskim obozie koncentracyjnym, żeby prowadzić tam sekretną misję. Po wojnie wrócił do Polski, aby gromadzić informacje o nowym ustroju politycznym i przekazywać je polskim władzom emigracyjnym)[1]. Procesie, który sam w sobie jest spektaklem, gdyż jego finał jest z góry przesądzony i znany wszystkim zainteresowanym. Reżyser nie oszczędza widzom drastycznych szczegółów. Mogą oni zobaczyć, jakie metody stosują przesłuchujący wobec przesłuchiwanego i jakie ślady zostają na ciele torturowanego człowieka. Bardzo sugestywne są także ludzkie krzyki dochodzące zza ścian. Rozprawa sądowa przebiega w nieprzyjemnej atmosferze: Pilecki jest traktowany z pogardą, a jego merytoryczne argumenty są ucinane lub przeinaczane. Adwokat nie tylko mu nie pomaga, ale wręcz wyrządza mu krzywdę.


Czerń i biel

“Śmierć Rotmistrza Pileckiego” to opowieść o niesprawiedliwości stalinowskiego sądownictwa, które nie jest nawet sądownictwem, tylko areną, na której komuniści rozprawiają się ze swoimi przeciwnikami politycznymi. Dzieło ukazuje również rozbuchaną do absurdu (niekiedy wręcz do śmieszności) biurokrację panującą w totalitarnym systemie. W jednej ze scen przełożony nie może wpuścić własnej żony do swojego gabinetu, gdyż nie przyniosła ona przepustki z podpisem jego podwładnego. Czasem biurokracja jest jednak używana świadomie w celu utrudnienia życia niewygodnym obywatelom (małżonka Pileckiego nie może wejść do sali rozpraw, ale obca dziennikarka - jak najbardziej). Spektakl Bugajskiego obfituje w kontrasty, które wydają się tworzyć szachownicową, czarno-białą rzeczywistość. Po jednej stronie barykady mamy szlachetnych, odważnych, prawdomównych, kulturalnych, honorowych, religijnych, “staroświeckich” wyznawców przedwojennego etosu. Po drugiej: podłych, tchórzliwych, kłamliwych, ordynarnych, przewrotnych, zeświecczonych, “postępowych” zwolenników nowej rzeczywistości.


Historyzm maski?

Konserwatywny charakter dzieła jest ewidentny i wyrazisty. Są nawet fragmenty, które sugerują, że reżyser stosuje istny historyzm maski. Weźmy na przykład scenę, w której Józef Różański (niesławny pułkownik, krwawy oficer śledczy, wysoko postawiony zbrodniarz i sadysta)[2] mówi do Pileckiego: “Hołduje pan ideałom, które się zestarzały”. Czy te słowa odnoszą się wyłącznie do Witolda Pileckiego i innych Żołnierzy Wyklętych, czy także do współczesnych patriotów, którzy bywają posądzani o staroświeckość i nienowoczesność? Takich “tekstów” i aluzji jest bardzo dużo. Bugajski daje do zrozumienia, że chociaż czasy się zmieniły, nadal mamy w Polsce podział na “takich jak Pilecki” i “takich jak Różański”. Uważam, że w dużej mierze jest to prawda. Faktycznie mamy dzisiaj patriotów i antypatriotów, obrońców suwerenności i zwolenników kierowania się niepolskimi interesami. Ale taka zerojedynkowa wizja świata jest - na dłuższą metę - szkodliwa. To, że ktoś np. nie jest katolikiem, nie musi oznaczać, że przypomina Różańskiego. Uproszczenia, zastosowane w spektaklu, kojarzą mi się ze słowami Jarosława Kaczyńskiego: “My jesteśmy tu, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO”[3].


Aparatczyk z ludzką twarzą

Jedyną postacią, której nie da się uznać za jednowymiarową, jest sędzia Jan Hryckowian: komunistyczny aparatczyk, który sprawia wrażenie kogoś niewzruszonego, lecz tak naprawdę jest człowiekiem rozdartym wewnętrznie[4]. Hryckowian, niegdyś żołnierz Armii Krajowej, wydaje obecnie wyroki na innych działaczy AK. Nie jest jednak do końca przekonany o słuszności swojego postępowania. Jego żona mówi zaś, że Hryckowian krzyczy przez sen i wykazuje inne objawy niepokoju. Stalinowski sędzia ujawnia swoje “prawdziwe” (?) oblicze w rozmowie z matką młodego człowieka sądzonego razem z Pileckim. Mówi: “Gdyby to ode mnie zależało, pani syn nigdy by kary śmierci nie dostał”. A od kogo zależy życie i śmierć oskarżonych patriotów? Od Różańskiego, który w jednej ze scen wyznaje: “Hryckowian to figurant i zrobi dokładnie to, co ja mu każę”. Sędzia Hryckowian niewątpliwie jest postacią negatywną: tchórzem i zdrajcą, być może zastraszonym i zmanipulowanym. Ale posiada on resztki empatii i człowieczeństwa, których brakuje Różańskiemu. Hryckowian wierzy (lub chce wierzyć), że Witold Pilecki zostanie ostatecznie ułaskawiony przez Bolesława Bieruta.


Szukanie dobra w innych

No dobrze, a jak jest przedstawiony tytułowy bohater? Zetknęłam się kiedyś z opinią, według której Ryszard Bugajski ukazał Witolda Pileckiego jako człowieka niesamowicie naiwnego. I że taka wizja bardziej szkodzi pamięci rotmistrza niż jej pomaga. Moim zdaniem, bohater spektaklu został zaprezentowany jako ktoś absolutnie dobry i szukający dobra w innych. Jako ktoś, kto wychodzi z założenia, że skoro sam jest uczciwy i bezgrzeszny, to inni też tacy są. Mogłabym nawet zaryzykować stwierdzenie, że główna postać “projektuje” na bliźnich własną szlachetność. Najlepiej widać to w rozmowach Pileckiego z Różańskim. Rotmistrz przypuszcza, że jego interlokutor jest, w głębi serca, taki sam jak on. Może dziwny, może zagubiony… Ale to przecież polski oficer! “Tak zostałem wychowany. Że ludziom się ufa. (…) Ufa się zwłaszcza tym, którzy noszą mundur oficera” - przyznaje Pilecki. Główny bohater wykazuje rozczarowanie faktem, że zachowanie pułkownika przeczy stereotypowi oficera, jaki zakorzenił się w jego umyśle. “Myślałem, że (…) ma pan wrażliwą duszę” - mówi rotmistrz, kiedy Różański wyśmiewa jego list napisany w formie lirycznego wiersza[5].


Prawda i nieprawda

Oglądając spektakl, warto zwrócić uwagę na zastosowane w nim ciekawe rozwiązania formalne. Aktor Marek Probosz wciela się tutaj w podwójną rolę. Nie tylko gra Pileckiego, ale również pełni funkcję narratora, którego głos słyszymy w jednej z pierwszych scen. Probosz dwukrotnie pojawia się na planie jako zwykły, współczesny człowiek, oprowadzający widzów po miejscach związanych z historią rotmistrza. Wygląda to tak, jakby za jego wystąpieniami kryło się przesłanie: “Hej, ja jestem tylko aktorem. Nie patrzcie na mnie. Patrzcie na Pileckiego, który istniał naprawdę i został zabity przez władze komunistyczne”. Innym interesującym zabiegiem jest wykorzystanie w spektaklu autentycznych nagrań z czasów drugiej wojny światowej i powojennej odbudowy kraju. Podkreślają one, że cała historia wydarzyła się naprawdę. No, prawie cała. Jeśli wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, “Śmierć Rotmistrza Pileckiego” zawiera kilka błędów merytorycznych. Mimo tych nieścisłości, dzieło jest godne obejrzenia. Gorąco zachęcam do zapoznania się z tą produkcją.


Natalia Julia Nowak,
17-20 kwietnia 2014 r.


PRZYPISY


[1] Witold Pilecki (ur. 13 maja 1901 r., zm. 25 maja 1948 r.) - oficer kawalerii Wojska Polskiego, syn Juliana i Ludwiki, bohater narodowy. W 2013 roku został pośmiertnie awansowany na pułkownika. Już jako nastolatek, w okresie pierwszej wojny światowej, podejmował działania o charakterze narodowowyzwoleńczym (udzielał się w nieuznawanym przez zaborców harcerstwie). W 1920 roku walczył z bolszewikami, a w 1939 - bronił Ojczyzny przed hitlerowskim najeźdźcą. Najważniejsze lata w biografii Pileckiego to 1940-1943. Właśnie wtedy żołnierz przebywał w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz. Nie trafił tam jednak przypadkowo. Witold Pilecki umyślnie dał się złapać, ponieważ chciał zorganizować w lagrze ruch oporu (wkrótce mógł już kierować więzienną organizacją konspiracyjną). W 1943 roku uciekł z obozu, a rok później wziął udział w powstaniu warszawskim. Po powstaniu trafił na krótko do niewoli niemieckiej, ale został wyzwolony przez wojska amerykańskie. Gdy wojna dobiegła końca, Pilecki udał się do Włoch, a potem powrócił do Polski, gdzie został aresztowany i zamordowany przez komunistów. Źródła: Pilecki.ipn.gov.pl, RotmistrzPilecki.pl, 1944.pl, PolskieRadio.pl, Pl.wikipedia.org.

[2] Józef Różański aka Jacek Różański (ur. 13 lipca 1907, zm. 21 sierpnia 1981 r.) - pułkownik NKWD, kierownik Departamentu Śledczego MBP, brat propagandzisty Jerzego Borejszy. W rzeczywistości nazywał się Josek Goldberg i pochodził z żydowskiej rodziny o poglądach syjonistycznych. Był, jak na ironię, prawnikiem. Co bardziej ironiczne: adwokatem. Już w czasie II wojny światowej zajmował się prześladowaniem Polaków tudzież donoszeniem na swoich współtowarzyszy-komunistów. Prawdziwą karierę zrobił jednak po wojnie: prowadził wiele śledztw przeciwko podziemiu niepodległościowemu i miał wpływ na wydawane wyroki (w tym wyroki śmierci). To właśnie on przyczynił się do zabicia Witolda Pileckiego i Augusta Emilia Fieldorfa “Nila”. Zasłynął ze stosowania sadystycznych tortur, takich jak wybijanie zębów, wyrywanie włosów, miażdżenie palców, zrywanie paznokci, przypalanie ogniem czy polewanie zimną wodą. Po upadku stalinizmu został skazany na pięć lat więzienia, a następnie na czternaście (nie odsiedział całego wyroku). Zmarł na raka, przepracowawszy jakiś czas m.in. w Mennicy Państwowej. Źródła: WarszawskaGazeta.pl, JerzyRobertNowak.com, Historia.wp.pl, Rp.pl, Pl.wikipedia.org.

[3] Oczywiście, chodzi mi tutaj o doszukiwanie się we współczesności analogii do Polski Ludowej. Mam wrażenie, że Bugajski właśnie takich analogii poszukuje. Niektóre kwestie, wypowiadane w przedstawieniu, naprawdę brzmią jak nawiązania do III RP. A może mi się tylko wydaje? Jeśli tak, to sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana i niejednoznaczna. Możliwe, że jestem w jakiś sposób ukierunkowana, ale dostrzegam w spektaklu Bugajskiego coś więcej niż faktografię historyczną. Coś podobnego do uniwersalizmu i koncepcji odwiecznej walki dobra ze złem. Nie wiem jednak, czy to wszystko nie jest zbyt proste. Oto definicja historyzmu maski: “Tak zwany kostium historyczny, mający na celu zmylenie cenzury poprzez ukrycie politycznej aktualności utworu przy pomocy umieszczenia akcji utworu w odległej przeszłości” (cytat z polskojęzycznej Wikipedii).

[4] Jan Hryckowian (ur. 15 października 1907 r., zm. 18 marca 1975 r.) - oficer Ludowego Wojska Polskiego, przewodniczący składu sędziowskiego w procesie Witolda Pileckiego. Przyszedł na świat w Stanach Zjednoczonych, ale jeszcze przed II wojną światową przeniósł się do Polski. Ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Gdy wybuchła wojna, rozpoczął działalność w ZWZ-AK i bardzo dobrze sobie radził (odznaczono go Krzyżem Walecznych i Srebrnym Krzyżem Zasługi). Żona Hryckowiana, Stanisława, była adiutantką generała Fieldorfa i doczekała się Krzyża Virtuti Militari. W 1945 roku Jan Hryckowian dobrowolnie (?) przyłączył się do komunistów. Później, już jako sędzia, wydawał niesprawiedliwe wyroki na Żołnierzy Wyklętych (co najmniej 16 z nich skazał na śmierć). Źródła: Ivrozbiorpolski.pl, Niezalezna.pl, Pl.wikipedia.org.

[5] Witold Pilecki naprawdę napisał wierszowany list do Józefa Różańskiego. Skan tego tekstu można znaleźć na IPN-owskiej stronie poświęconej rotmistrzowi (Pilecki.ipn.gov.pl/dokumenty/zalaczniki/9/9-15452.jpg).

 

21 kwietnia 2014   Dodaj komentarz
Historia   historia   patriotyzm   recenzja   teatr   witold pilecki   rotmistrz  
< 1 2 3 4 >
Njnowak | Blogi