• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Kategoria

Historia, strona 2

< 1 2 3 4 >

Japoński punkt widzenia: druga wojna światowa...

Oświecony Pokój

Michał Klimecki, autor książki “Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945”[1], zawarł w swojej publikacji stwierdzenie, że “dla Europejczyków II wojna światowa rozpoczęła się o świcie 1 września 1939 r. atakiem Niemiec na Polskę”. Zasugerował jednak, że początków drugiej wojny światowej należy upatrywać w Azji, i to już na początku lat ‘30 XX wieku. To właśnie wtedy Cesarstwo Japonii zainicjowało swoją drapieżną politykę zagraniczną. Wszystko zaczęło się od najazdu na chińską Mandżurię, w której ostatecznie utworzono marionetkowe państwo Mandżukuo. Klimecki opisuje Japończyków jako naród “przekonany o własnej wyjątkowości i doskonałości”. Megalomania i ksenofobia, zdiagnozowane przez autora, miały być widoczne już w XVII wieku, kiedy to władze Kraju Kwitnącej Wiśni wprowadziły “zakaz przebywania na wyspach cudzoziemców”. Burzliwe wydarzenia XIX i początku XX wieku sprawiły, że po pierwszej wojnie światowej Japonia stała się mocarstwem. W 1926 r. na tron Kraju Wschodzącego Słońca wstąpił książę Hirohito, wielki zwolennik militaryzmu i imperializmu. Zapanowała wówczas epoka o dość mylącej nazwie Showa (Oświecony Pokój). W roku 1927 japoński premier przedstawił tamtejszym elitom tajny plan podboju świata. Pierwszym krokiem do tego podboju miało być opanowanie Państwa Środka[2].


Apetyt na Chiny

Według Klimeckiego, Mandżukuo zostało proklamowane 1 marca 1932 r. Nie było wielkie, ale zawierało znaczną część ważnych chińskich surowców naturalnych. Na czele państwa teoretycznie stał cesarz Chin. W praktyce musiał on być posłuszny wobec okupantów, którzy, co bardzo wymowne, unikali tytułowania go cesarzem. Kolejnym celem japońskiej ekspansji okazał się Szanghaj. Japończycy planowali, że najpierw go zdobędą, a potem się z niego wycofają, żeby pokazać Lidze Narodów swoją rzekomą wspaniałomyślność. Chińczycy bronili Szanghaju z męstwem i zawziętością, jakich agresorzy nie przewidzieli. Japoński najeźdźca, zgodnie ze swoim postanowieniem, opuścił Szanghaj, ale bardziej osłabiony niż mógł się tego spodziewać. W lutym 1933 r. Liga Narodów rozwścieczyła Imperium Słońca, ogłaszając, że podbój Mandżurii był działaniem bezprawnym. Japoński delegat, słysząc tę opinię, ostentacyjnie wyszedł z sali obrad. Miesiąc później Kraj Kwitnącej Wiśni wystąpił z Ligi. Od tej pory Japonia nie była już skrępowana traktatami międzynarodowymi. Mogła zatem kontynuować swoją ekspansję. W 1936 r. azjatyckie mocarstwo stało się sojusznikiem Adolfa Hitlera, podpisując wraz z nim pakt antykominternowski. Rok później Japończycy zaatakowali Nankin. Dokonali tam potwornej rzezi 300.000 Chińczyków[3].


Jednostka 731

Jacek Solarz, twórca książki “Armia japońska 1875-1945”[4], daje czytelnikom do zrozumienia, że dalekowschodni agresor nie cofał się przed niczym. Wiedział jednak, że jeśli chce podbić świat, to zwykła broń może mu nie wystarczyć. Potrzebował czegoś znacznie potężniejszego. Jego wybór padł na broń biologiczną. Już w 1931 r. Japończycy utworzyli w Mandżurii Jednostkę 731: ośrodek badawczy, w którym prowadzono doświadczenia na bezbronnych jeńcach wojennych[5]. Ofiary były zarażane ciężkimi chorobami oraz badane pod kątem odporności na różne warunki klimatyczne. “Więźniów przywiązywano na dworze przy temperaturach schodzących nawet poniżej minus 20 stopni i, aby przyspieszyć zamarzanie, polewano im kończyny wodą. Dla sprawdzenia, jak postępuje zamarzanie, opukiwano im ramiona i nogi młotkiem. Następnie zanurzano więźniów w ciepłej wodzie o różnych temperaturach, aby znaleźć jak najlepsze środki leczenia odmrożeń. W najgorszych przypadkach skóra i mięśnie odpadały, powodując natychmiastową śmierć” - pisze Solarz[6]. Shiro Ishii, szef Jednostki 731, nigdy nie poniósł kary za swoje zbrodnie. Wyniki jego eksperymentów trafiły w ręce Amerykanów, którzy również dążyli do opracowania broni biologicznej. Ale to jeszcze nie wszystko. Jankesi uczynili Ishii wykładowcą Fort Detrick.


Azja dla Azjatów

Przejdźmy jednak do problemu, który nas najbardziej interesuje, czyli do japońskich działań zbrojnych w czasie drugiej wojny światowej (chodzi mi o to, co na Zachodzie rozumie się pod pojęciem “druga wojna światowa”). Omówienia tego tematu dokonał Zbigniew Kwiecień w artykule “Pod hegemonią Japonii. ‘Azja dla Azjatów’ 1941-1945”[7]. Zdaniem autora, Kraj Wschodzącego Słońca kierował się swoistym mesjanizmem. Chciał być postrzegany jako bohater, wręcz zbawiciel, który wyzwoli Azję spod kulturowych, politycznych i gospodarczych wpływów Europy i Ameryki. Japończycy pragnęli usunąć ze swojego kontynentu kolonializm, komunizm i chrześcijaństwo. Realizując te panazjatyckie hasła, podbijali kolejne ziemie. To, oczywiście, nie podobało się Europejczykom i Amerykanom, albowiem ich pozycja na tamtych terenach była bardzo silna (kolonie upadły dopiero po wojnie). Japończycy dość łatwo poradzili sobie na ziemiach kontrolowanych przez Europejczyków. Prawdziwym wyzwaniem pozostali dla nich Jankesi. Stany Zjednoczone robiły, co mogły, żeby powstrzymać Imperium Słońca. Początkowo konflikt amerykańsko-japoński toczył się wyłącznie w sferze politycznej i ekonomicznej. Kiedy stało się jasne, że Japonia nie ustąpi, oba kraje rozpoczęły przygotowania do wojny. Było to w roku 1941.


Przyjaciel czy wróg?

O tym, że Kraj Kwitnącej Wiśni zdecydował się napaść na USA, przesądziła jego trudna sytuacja związana z amerykańskim embargiem paliwowym. Zbigniew Kwiecień tłumaczy, że Japonia, chcąc prowadzić wojnę, potrzebowała dużych ilości paliwa. Gdyby przyjęła warunki Stanów Zjednoczonych, odzyskałaby dostęp do paliwa, ale musiałaby zrezygnować z podbijania Azji. Gdyby odrzuciła warunki i kontynuowała ekspansję, szybko poniosłaby klęskę ze względu na deficyt paliwowy. Japończycy doszli do wniosku, że muszą się wyrwać z tego błędnego koła. Postanowili, że dokonają tego wskutek zmasowanego ataku na Pearl Harbor[8] i liczne punkty w Azji (m.in. Singapur). Akcja zakończyła się sukcesem i pociągnęła za sobą dalsze zwycięstwa. Przez pół roku Imperium Słońca odnosiło tryumfy, które wskazywały, że sen o Azji uwolnionej od wpływów europejsko-amerykańskich może się ziścić. Japończycy - w niemal wszystkich zakątkach kontynentu, do których docierali - wspierali lokalne ruchy antyeuropejskie i antyamerykańskie. Chociaż sami byli najeźdźcami, cieszyli się poparciem wielu mieszkańców państw podbitych. Można powiedzieć, że Kraj Wschodzącego Słońca niósł Azjatom jednocześnie wyzwolenie i zniewolenie. Przypominał Armię Czerwoną, która miażdżyła reżim hitlerowski, ale zastępowała go własnym.


Yamato i Musashi

W czasie japońsko-amerykańskiego konfliktu zbrojnego ogromną rolę odgrywała marynarka wojenna obu mocarstw. Jeśli chodzi o Japonię, do historii przeszedł wyprodukowany przez nią pancernik Yamato[9], o którym można poczytać w artykule “Yamato - gigant ze stali”[10]. Według tego źródła, rzeczony statek był “najpotężniejszym w historii pancernikiem”. Wyróżniał się wypornością, która wynosiła aż 64000 ton. Był też wyposażony w działa kalibru 457 milimetrów[11]. Prace nad konstrukcją okrętu trwały od 1937 do 1941 r. Budowa pancernika była poprzedzona inwestycją w nowe maszyny do konstruowania statków. Oprócz nich, ufundowano specjalny frachtowiec, który transportował do stoczni arcyciężkie uzbrojenie. Okrętów takich jak Yamato miało być w sumie pięć. Ostatecznie, udało się stworzyć “tylko” dwa. Ten drugi nosił nazwę Musashi. Maciej Michałek, autor tekstu “Pierwsi kamikadze, superpancernik na dnie. Tak zatopiono flotę japońskiego imperium”[12], pisze, że Yamato i Musashi wzięły udział w największej bitwie powietrzno-morskiej analizowanego okresu. Musashi został posłany na dno zanim zdążył wyrządzić Amerykanom jakąkolwiek szkodę[13]. Yamato przetrwał starcie, ale kilka miesięcy później został zatopiony w trakcie swojego samobójczego ataku. Nawet nie zdołał dopłynąć do jankeskiej floty.


Boski Wiatr

Grzechem byłoby nie wspomnieć również o pilotach-samobójcach, czyli kamikaze (kamikadze). Według Macieja Michałka, dalekowschodni straceńcy “zadebiutowali” podczas omówionej wcześniej bitwy w zatoce Leyte. Umyślnie rozbili swoje samoloty o pokłady trzech amerykańskich lotniskowców. Jeden okręt został wówczas zatopiony, a dwa - uszkodzone. Więcej informacji na temat niezwykłych lotników zawiera publikacja “Kamikaze - kim byli piloci samobójcy?” Rafała Natorskiego[14]. Twórca tekstu podaje, że nazwa słynnego szwadronu oznaczała “boski wiatr”. Pochodziła od tajfunów, które w XIII wieku przeszkodziły mongolskiej flocie nacierającej na Japonię. Statki agresorów poszły wtedy na dno, a Kraj Kwitnącej Wiśni został uratowany. W roku 1944, kiedy władze Japonii zrozumiały, że ich szansa na wygranie wojny jest coraz mniejsza, piloci kamikaze uzyskali specjalny status. Zaczęto ich postrzegać jako ostatnią nadzieję na zwycięstwo, a także jako wielkich patriotów, którzy w imię Ojczyzny są gotowi pójść na pewną śmierć. Lotnicy mieli się kierować etosem samurajskim. Początkowo przyjmowano do szwadronu wyłącznie ochotników. Później zarządzono jednak przymusowy pobór. Liczbę pilotów-samobójców, którzy zginęli w czasie wojny, szacuje się na 4000. Ci, którzy przeżyli, do dziś miewają rozterki moralne.


Ideał sięgnął bruku

Michał Klimecki twierdzi, że Japończykom marzył się podbój całej Ziemi. Zbigniew Kwiecień przekonuje, że Krajowi Wschodzącego Słońca chodziło, przynajmniej w sferze deklaratywnej, o wyzwolenie Azji spod europejskiej i amerykańskiej dominacji. Szumna idea uwolnienia kontynentu azjatyckiego od euroamerykańskiego kolonializmu i imperializmu niewątpliwie była szlachetna. Łatwo ją zrozumieć, gdy się na nią patrzy przez pryzmat patriotyzmu, nacjonalizmu i antyglobalizmu. Ja sama mam antyeuropejskie i antyamerykańskie poglądy (chociaż uwielbiam serię filmową o Johnie Rambo. No, ale Rambo - skądinąd wielki amerykański patriota[15] - został dwukrotnie zdradzony przez USA. Później na stałe zamieszkał w Tajlandii i chyba czuł się tam lepiej niż w Ameryce). Jednak… czy wizja Azji wyswobodzonej spod europejsko-amerykańskiego jarzma to wystarczający powód, żeby atakować inne azjatyckie krainy? Czy jest to argument za tym, żeby je podporządkowywać Japonii? Jak się mają panazjatyckie hasła do wycinania w pień nankińczyków i do eksperymentowania na ludziach w Mandżurii? Kategorycznie potępiam działania Kraju Kwitnącej Wiśni prowadzone w pierwszej połowie XX wieku. Żądam, żeby Japonia przyznała się wreszcie do swoich okrucieństw. Bo nawet Rosja przyznała się do zbrodni katyńskiej.


Japoński punkt widzenia

Skoro już wyjaśniłam, jak przebiegała druga wojna światowa na kontynencie azjatyckim… Skoro wytłumaczyłam, jaką rolę w całej historii odgrywało Imperium Słońca… Mogę zająć się tym, co najważniejsze, czyli recenzją dwóch japońskich filmów wojennych. Produkcje fabularne, o których będzie mowa w następnych akapitach, to “Otoko-tachi no Yamato” i “Eien no Zero”. Życzę miłej lektury (a potem - przyjemnych seansów).


Tytuł oryginalny: “Otoko-tachi no Yamato”
Tytuł międzynarodowy: “Yamato”
Tytuł polski: “Yamato”
Reżyseria: Junya Sato
Produkcja: Japonia (2005)

Nie od dziś wiadomo, że forma dzieła powinna być adekwatna do treści. Jeśli chcemy nakręcić film o pancerniku Yamato, to musimy pamiętać, że wymaga on odpowiedniej - zapierającej dech w piersiach - oprawy. Temat jest wszak niebagatelny. I to dosłownie. Twórcy dramatu wojennego “Otoko-tachi no Yamato” (“Ludzie Yamato”) stanęli na wysokości zadania i nakręcili swoje dzieło z olbrzymim rozmachem. Zanim przejdę do analizy produkcji, pozwolę sobie zauważyć, że filmowa rekonstrukcja okrętu robi ogromne wrażenie. A filmowcy doskonale o tym wiedzą, bo pokazują nam ją ze wszystkich stron, pozwalając zajrzeć tu i ówdzie, a nawet pobawić się uzbrojeniem (patrz: sceny, w których żołnierze korzystają z dział). Ale “Otoko-tachi no Yamato” to nie tylko film o wielkiej, pływającej bestii. Już sam oryginalny tytuł produkcji wskazuje, że jest to przede wszystkim dzieło o ludziach, którzy służyli na pokładzie stalowego giganta. I o ludziach, którzy wiązali z nim pewne nadzieje. Czyli o Japończykach, Narodzie Japońskim jako takim. “Otoko-tachi…” to film wypełniony głębokim patriotyzmem (nacjonalizmem?). Stanowi on pochwałę uczuć narodowych, gotowości oddania życia za Ojczyznę i Cesarza. Ogólny klimat produkcji jest bardzo patetyczny. Dużo tu powagi, wzniosłych słów i symbolicznych gestów.

Oczywiście, można mieć wątpliwości co do tego, czy patriotyzm żołnierzy napadających jest tym samym co patriotyzm żołnierzy napadanych. Jak wiemy, Japonia nie była pacyfistycznym państwem, które zostało zaatakowane i stanęło przed koniecznością obrony swojego terytorium. Przeciwnie: Kraj Kwitnącej Wiśni był agresorem, sprawcą ekspansji terytorialnej, wyjątkowo brutalnym okupantem. Rola Cesarstwa Japonii w Azji była taka jak rola Trzeciej Rzeszy w Europie. Oba mocarstwa były zresztą sojusznikami. W filmie “Otoko-tachi no Yamato” dokonano zabiegu, który można by określić jako “odwrócenie kota ogonem”. Na pierwszy rzut oka, nie jest on jakoś szczególnie zakłamany. Zawiera przecież fragmenty nagrań dokumentalnych, a narrator podaje odbiorcom kilka podstawowych faktów i dat związanych z wojną na Pacyfiku. Mimo to, produkcja jest nakręcona w taki sposób, że nijak nie wskazuje, iż Kraj Wschodzącego Słońca był bezlitosnym, nienasyconym, megalomańskim najeźdźcą. W dramacie występują cztery typy Japończyków: “bohaterowie” (większość marynarzy z Yamato), “męczennicy” (jeden z żołnierzy, który zostaje ciężko okaleczony), “ofiary” (ludność cywilna ginąca w wyniku amerykańskich nalotów) i “strażnicy pamięci” (wrażliwi patrioci pamiętający o poległych). A gdzie “zbrodniarze wojenni”?!

Twórcy filmu koncentrują się na losach zwykłych żołnierzy, którzy walczyli, aż w końcu zginęli na pokładzie Yamato. Podkreślają, że wielu z nich to byli nastoletni chłopcy mający przed sobą całe życie. Ci młodzieńcy - uczuciowi, idealistyczni, posiadający plany na przyszłość - zapłacili najwyższą cenę za wierność Ojczyźnie. Podczas gdy oni ginęli na oceanie, na lądzie traciły życie ich matki, siostry i narzeczone. Dobrze, ja to rozumiem, ale Imperium Słońca samo doprowadziło do takiej sytuacji, decydując się na politykę podbojów. Japońscy żołnierze nie oddawali ducha w obronie umiłowanego kraju. Ginęli z rąk ludzi, którzy bronili własnych krajów przed ich agresją. Faktem jest, że cała historia ociekała tragizmem i doniosłością. Marynarze z Yamato naprawdę kochali swoją Ojczyznę, naprawdę tęsknili, naprawdę cierpieli i naprawdę umierali. Ale… hola! To samo dałoby się powiedzieć o Niemcach i Włochach! Nie ma nic złego w tym, że pokazuje się żołnierzy, nawet tych walczących po stronie najeźdźcy, jako istoty z krwi i kości. Jednak tak radykalne relatywizowanie historii jest niebezpieczne. Dzisiaj pochylamy się nad losem Imperialnej Armii Japonii, a jutro przyjdzie czas na hitlerowców (zresztą, to już się dzieje. Istnieją wszak niemieckie filmy typu “Upadek” Olivera Hirschbiegela czy “Okręt” Wolfganga Petersena).

“Otoko-tachi…” jest także dziełem gloryfikującym samą japońskość. Zobaczymy w nim to, co charakterystyczne dla tamtejszej kultury: waleczność, honorowość, kolektywizm, surowe zasady i bezwzględne posłuszeństwo wobec zwierzchników. Filmowcy nie zapomnieli również o takich symbolach Japonii, jak kwitnące wiśnie czy postać gejszy. Analizowana produkcja zawiera liczne podobieństwa do “Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga[16]. W obu filmach występuje starzec będący łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością. I tu, i tu pojawia się motyw młodego “wybrańca”, który musi przeżyć wojnę, chociaż sam wolałby kontynuować walkę. Elementem każdego z filmów jest długa, dynamiczna, wysokobudżetowa sekwencja bitwy. Czy opowieść o dalekowschodnim pancerniku jest więc dziełem banalnym? W dużej mierze tak. Co gorsza, zawiera wiele ckliwych fragmentów, jest pełen słabo zarysowanych postaci, chwilami sprawia wrażenie przegadanego i przedłużanego na siłę. A jednak ma w sobie “to coś”. Niejednokrotnie wzrusza i zachwyca. Wadą “Otoko-tachi…” jest fakt, że nie przedstawiono w nim punktu widzenia przeciwnika. Ba! Nie pojawia się w nim ani jeden amerykański żołnierz! Wróg został w tym filmie zdepersonalizowany, wręcz zdehumanizowany. Nigdy nie widzimy Amerykanów. Są tylko atakujące samoloty.


Tytuł oryginalny: “Eien no Zero”
Tytuł międzynarodowy: “The Eternal Zero”
Tytuł polski: /brak oficjalnego/
Reżyseria: Takashi Yamazaki
Produkcja: Japonia (2013)

“Eien no Zero” (“The Eternal Zero” - dosłownie “Wieczne Zero”) to kolejny japoński dramat poświęcony wojnie na Oceanie Spokojnym. Pod pewnymi względami jest on podobny do “Otoko-tachi no Yamato”. Są w nim jednak elementy, które czynią go nie tylko odmiennym od “Otoko-tachi…”, ale wręcz stawiają go w opozycji do omówionej wcześniej produkcji. “Eien no Zero”, zupełnie jak film o słynnym superpancerniku, bazuje na schemacie zapożyczonym z “Szeregowca Ryana”. Oglądając to dzieło, znów natkniemy się na motyw starszego człowieka, którego wspomnienia stanowią most między “dzisiaj” a “wczoraj” (sęk w tym, że tutaj takich pośredników jest kilku). Naszym oczom ponownie ukaże się młody żołnierz, który - mimo szczerego pragnienia walki - zostanie zmuszony do przeżycia i opowiedzenia swojej historii przyszłym pokoleniom. W “Eien no Zero”, tak jak w “Otoko-tachi no Yamato”, uwzględniono wyłącznie japoński punkt widzenia. Amerykańscy wojskowi są wprawdzie widoczni, ale tylko raz, i to przez kilka sekund. Film nie mówi nam zbyt wiele o prawdziwej roli Japonii w czasie drugiej wojny światowej. Nie ma w nim nic, co dawałoby do zrozumienia, że Kraj Kwitnącej Wiśni był brutalnym imperialistą. Są za to wypowiedzi, które sugerują, że Japończycy musieli się bronić i ponosić ofiary.

Ale tutaj podobieństwa do “Otoko-tachi…” się kończą. Po pierwsze: inny jest zasadniczy temat produkcji. Uwaga filmowców nie koncentruje się bowiem na marynarzach, tylko na pilotach kamikaze. Po drugie: problematyka dzieła oscyluje wokół całkowicie innych idei. Ośmielę się wręcz stwierdzić, że pod względem światopoglądowym jest to twór z zupełnie innego porządku. Mniej tradycyjny, bardziej rewolucyjny. W filmie o pancerniku Yamato najistotniejsze były takie wartości, jak kraj, honor czy lojalność wobec przełożonych. Miłość do Japonii, wierność ojczyźnianym ideałom… To były rzeczy święte i oczywiste, czyli takie, z którymi się nie dyskutuje. W “Eien no Zero” liczą się nie tyle idee patriotyczne, ile humanistyczne. A te drugie wchodzą nawet w konflikt z tymi pierwszymi. Twórcy dzieła prezentują punkt widzenia, który jest daleki od żarliwego patriotyzmu, a już na pewno nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem. Poświęcenie dla Ojczyzny nie jest, oczywiście, całkowicie potępione (współcześni młodzi ludzie, wyśmiewający wojennych herosów, zostają ukazani w negatywnym świetle). Filmowcy przedstawiają jednak patriotyzm jako ideologię, która ciągnie za sobą krwawe żniwo: przynosi ludziom cierpienie i śmierć, rozbija rodziny, wymusza określone postawy i napiętnuje indywidualistów próbujących się wyłamać.

Już sama koncepcja, na której opiera się fabuła, sprawia wrażenie co najmniej kontrowersyjnej. Osią kompozycyjną opowieści jest bowiem postawa żołnierza, który służył w japońskim lotnictwie, ale cechował się tak silnym instynktem samozachowawczym, że stawiał ludzkie życie - własne i cudze - na pierwszym miejscu. Ponad ideałami wojennymi. “Eien no Zero” nie jest tylko sentymentalnym pochyleniem się nad jednostkami, które złożyły swoje młode lata na ołtarzu Ojczyzny. Nie jest też po prostu pytaniem o konkretne wydarzenia lub decyzje polityczne (choć filmowcy rzeczywiście wydają się pytać, czy utworzenie szwadronu takiego jak kamikaze było słuszne i konieczne). Ten twór idzie jeszcze dalej, brnie coraz głębiej. Choć nie jest to wyrażone wprost, produkcja stawia odbiorcę przed następującym problemem… Czy idee i ideologie, w których człowiek (a co za tym idzie - ludzkie życie) jest jedynie środkiem do celu, są moralne? Jestem polską patriotką i nacjonalistką, więc seans dramatu, w którym postawiono sprawę w ten sposób, był dla mnie porażający. Niemniej jednak film został nakręcony, a skoro już go obejrzałam, muszę się z nim zmierzyć. Nie mam czasu ani miejsca, żeby wyłuszczyć mój prywatny punkt widzenia. Ale wiem jedno: autorzy scenariusza (tudzież twórca książkowego pierwowzoru) włożyli kij w mrowisko.

I na samym włożeniu kija w mrowisko nie poprzestali. Filmowcy nieustannie dolewają oliwy do ognia, pokazując sytuacje, które uzasadniają przekonania centralnej postaci. Później komplikują sprawę, wyjawiając powody, dla których główny bohater tak bardzo chciał przeżyć wojnę. W końcu robią widzowi wodę z mózgu, przypominając to, co zostało powiedziane na początku dzieła. A mianowicie to, że protagonista - ten wielki obrońca życia podważający fundamenty japońskiej cywilizacji - ostatecznie został kamikaze i zginął w samobójczym ataku na amerykańską flotę. Dlaczego to zrobił? Jakie przyniosło to skutki? Tego akurat nie zdradzę, żeby nie zostać posądzoną o spoilerowanie. Osoby odpowiedzialne za “Eien no Zero” doskonale wiedzą, że poruszyły delikatną tematykę. Widać to w samej konstrukcji fabuły. Akcja opowieści rozgrywa się bowiem na dwóch płaszczyznach: współcześnie i podczas wojny. W obu epokach dużo się mówi o głównym bohaterze. Zdania na jego temat są podzielone, a emocje - silne i zróżnicowane. Postawa i czyny centralnej postaci stanowią przedmiot dyskusji, która w każdej chwili może się przerodzić w prawdziwą wojnę światopoglądową. Wojna ta może się zaś przenieść do realnego świata. Cóż, bohater dał “zagwozdkę” nie tylko postaciom, ale także widzom. Trudno przejść obok niego obojętnie.


Gorąco zachęcam do obejrzenia omówionych filmów
i do wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat.


Natalia Julia Nowak,
8-20 marca 2015 r.


PRZYPISY


[1] Wydawnictwo “Bellona“, Warszawa 2008. Książka została opublikowana w ramach cyklu wydawniczego “Historyczne bitwy”.

[2] “W celu samoobrony, jak też dla obrony innych, Japonia (…) nie będzie mogła usunąć trudności istniejących we Wschodniej Azji inną drogą jak polityką krwi i żelaza. Jednakże realizując taką politykę, staniemy twarzą w twarz przeciwko Stanom Zjednoczonym. Jeżeli chcemy w przyszłości uchwycić w swoje ręce kontrolę nad Chinami, będziemy musieli złamać Stany Zjednoczone, to znaczy postąpić z nimi tak samo jak podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Aby opanować Chiny, musimy najpierw zdobyć Mandżurię i Mongolię. Aby zawojować świat, musimy najpierw dokonać podboju Chin. Jeżeli uda się nam opanować Chiny, wówczas z obawy przed nami skapitulują wszystkie inne państwa w Azji i kraje Mórz Południowych” - miał powiedzieć premier Giichi Tanaka w specjalnym przemówieniu skierowanym do decydentów politycznych, gospodarczych i wojskowych. Cytuję jego słowa za Michałem Klimeckim, który z kolei powołuje się na książkę “Śmierć w Tokio. Z dziejów terroryzmu politycznego” Franciszka Bernasia (Warszawa 1989).

[3] O masakrze nankińskiej, znanej także jako gwałt nankiński, pisałam w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Pozwolę sobie przytoczyć dwa cytaty, które wykorzystałam również w tamtym tekście. Oba fragmenty pochodzą z książki “Smutny kontynent” Jakuba Polita: “Masakry w Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość. Ofiary zakopywano żywcem, traktowano końmi i czołgami, wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas, kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew i słupów telegraficznych, obdzierano im pasy skóry, odcinano nosy i uszy”, “Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy drewnianych domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie. (…) Inny rodzaj rozrywki polegał na wpędzaniu nago do lodowatej w grudniu i styczniu wody Yangzi; (…) próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano granatami. Dzieci, a nawet niemowlęta nadziewano na bagnety” (cyt. za: Wiktor Ferfecki, “Zapomniane krwawe zbrodnie”, portal TVP Info).

[4] Wydawnictwo “Militaria“, Warszawa 2001.

[5] Historią Jednostki 731 zajmowałam się już w artykule “Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731”. Tekst stanowi rozbudowaną recenzję filmu “Hei tai yang 731“ aka “Men Behind the Sun” (reż. Tun Fei Mou, Chiny-Hongkong 1988).

[6] Eksperymenty z zamrażaniem kończyn, opisane przez Jacka Solarza, to tylko wierzchołek góry lodowej. Aby uświadomić czytelnikom, jak strasznych barbarzyństw dopuszczali się japońscy pseudonaukowcy, zacytuję kilka zdań z artykułu “Jednostka z piekła rodem” Kamila Nadolskiego: “Jednym z najbardziej zwyrodniałych eksperymentów były wiwisekcje, czyli wszelkiego rodzaju operacje dokonywane na żywym pacjencie, bez znieczulenia. Więźniom amputowano kończyny, przeszywano je nawzajem (np. w miejscu nogi - rękę), sprawdzając, czy się zrosną. Wycinano narządy wewnętrzne, dokonywano zabiegów na otwartym mózgu - wszystko to przy pełnej świadomości operowanych. Oprócz tego celowo wywoływano u więźniów choroby, symulowano zawały serca i udary. Sprawdzano ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia, a ile bez wody. Przebywające w obozie kobiety gwałcono po to, by później dokonywać na nich aborcji. (…) Na więźniach testowano również nowe rodzaje broni takie jak granaty czy miotacze ognia”. Publikacja, której fragment przywołałam, znajduje się w dziale “Wiadomości” portalu Onet.pl.

[7] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Zarys dziejów Afryki i Azji. Historia konfliktów 1869-2000” pod redakcją naukową Andrzeja Bartnickiego (wydanie drugie poprawione i rozszerzone. Wydawnictwo “Książka i Wiedza“, Warszawa 1996-2000).

[8] Pojęcie “Pearl Harbor” odnosi się do amerykańskiej bazy wojskowej usytuowanej na Hawajach. Japończycy, dowodzeni przez admirałów Yamamoto i Nagumo, zbombardowali ją 7 grudnia 1941 r. “Tora! Tora! Tora!” - brzmiało hasło, które nadali o godzinie 7:53. Stanowiło ono komentarz do faktu, że Amerykanie okazali się totalnie zaskoczeni atakiem. Japoński nalot doprowadził do śmierci 2345 żołnierzy i 68 osób cywilnych. Rannych zostało 1247 wojskowych i 35 cywilów. Konsekwencją ataku na Pearl Harbor było wypowiedzenie (przez Stany Zjednoczone i ich sprzymierzeńców) wojny Imperium Słońca. Doszło do tego dzień później, tj. 8 grudnia 1941 r. Przypis zredagowany na podstawie notatki “7 grudnia 1941 roku, miał miejsce japoński atak na Pearl Harbor” zamieszczonej w serwisie Historykon.pl.

[9] Co oznacza słowo “Yamato”? Polskojęzyczna Wikipedia podaje, że wyraz ten posiada wiele znaczeń. Jest on stosowany w różnych dziedzinach japońskiego życia społecznego. Oto niektóre ze znanych zastosowań: “Yamato – jedna z hist. nazw Japonii”, “Yamato-damashii, duch Yamato – duch narodowy Japonii, poczucie narodowej godności i ducha bojowego”, “Yamato – według mitologii japońskiej nazwa lądu, na którym wylądowali pierwsi ludzie po stworzeniu świata”, “Yamato – okres w historii Japonii”, “Yamato – dynastia japońska”, “Yamato – jeden z japońskich rodów, z niego wywodzi się dynastia Yamato”, “Yamato – rzeka w Japonii”, “Yamato – jedna z japońskich grup etnicznych”, “Prowincja Yamato – jedna z hist. japońskich prowincji w regionie Kansai (obecnie prefektura Nara)”, “Yamato Nadeshiko – personifikacja wyidealizowanej kobiety japońskiej; podczas II wojny światowej ideologia propagandowa, polegająca na utrwaleniu przekonania o konieczności poświęcenia kobiet dla męża/żołnierza i kraju; w szerszym znaczeniu apelowała o poświęcenie do wszystkich, którzy uważali się za Japończyków”. Znaczeń słowa “Yamato” jest dużo, dużo więcej. Przykładowo, istnieje wiele miejscowości o takiej nazwie.

[10] Publikacja, podpisana “mjm”, jest dostępna na stronie internetowej Polskiego Radia SA.

[11] Info dla tych, którzy potrzebują dokładniejszych danych. Pełna wyporność pancernika: 71650 t. Długość całkowita: 263 m. Szerokość: 38,9 m. Maksymalna prędkość: 27,4 w. Zapas paliwa: 6400 t. Zanurzenie: 10,4 m. Liczba działek o największym kalibrze: 9. Przytoczone dane pochodzą z tekstu “Japoński pancernik Yamato” Kamila Walarowskiego (portal WWII.pl).

[12] Publikacja, podpisana “Maciej Michałek//gak”, jest dostępna na stronie internetowej TVN24.

[13] Wrak pancernika Musashi udało się odnaleźć dopiero w marcu 2015 r. Chociaż na przestrzeni 70 lat organizowano wiele misji poszukiwawczych, żadna z dotychczasowych ekspedycji nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Dopiero ostatnia wyprawa - sfinansowana przez Paula Allena, współzałożyciela Microsoftu - zakończyła się sukcesem. Allen, organizując akcję poszukiwania okrętu, kierował się jego międzynarodową sławą. Więcej o tym wyjątkowym wydarzeniu można przeczytać w artykule “Zdjęcia i nagrania odnalezionego monstrum cesarskiej floty” opublikowanym w serwisie TVN24. Tekst, podpisany “mk//gak”, ukazał się 6 marca 2015 r.

[14] Jest ona dostępna w dziale “Facet” portalu Wirtualna Polska. Opatrzono ją podpisem “Rafał Natorski/PFi”.

[15] Nie tylko wielki amerykański patriota, ale również rodowity Amerykanin (Native American). Pamiętajmy o indiańskim pochodzeniu bohatera. Skoro już mówimy o Rambo, polecam mój artykuł zatytułowany “Pesymizm żołnierza-tułacza. Recenzja filmu ‘John Rambo’”.

[16] Napisałam kiedyś recenzję tej produkcji. Nosi ona tytuł “Wojna może zniszczyć, ale też uwznioślić” i jest ogólnodostępna w Internecie.

20 marca 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Polityka   historia   patriotyzm   film   wojna   recenzja   kultura   chiny   nacjonalizm   wojsko   japonia   azja   jednostka 731   unit 731   yamato   musashi   kamikaze   kamikadze  

Obejrzałeś "Idę"? Obejrzyj "Generała...

Numerologia historyczna

Luty i marzec 2015 r. to idealny czas, żeby zająć się historiami Żołnierzy Wyklętych, a zwłaszcza biografią generała Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. 1 marca będziemy po raz piąty obchodzić Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Data tego Święta ma związek z faktem, że 1 marca 1951 r. rozstrzelano siedmiu członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość[1]. Wcześniej, 1 lutego, była 71 rocznica zamachu na Franza Kutscherę, esesmana zwanego “katem Warszawy”. Człowiekiem, który wydał rozkaz zabicia nazisty, był właśnie generał “Nil“[2]. August Emil Fieldorf urodził się w marcu, a został zamordowany w lutym (20 marca 1895 - 24 lutego 1953). Podobnie wyglądają daty narodzin i śmierci majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki” (12 marca 1910 - 8 lutego 1951). W dniach 27-28 marca będziemy wspominać ponure wydarzenie, jakim było aresztowanie w Moskwie 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego (1945). 14 lutego minęła 73 rocznica przekształcenia Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową. W nocy z 22 na 23 lutego odbędzie się rozdanie Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, czyli Oscarów. Polskim filmem, nominowanym do tej Nagrody w aż dwóch kategoriach, jest “Ida” Pawła Pawlikowskiego. Co jest nie tak z “Idą”? Wyjaśnię to w dalszej części artykułu.


Bohater dwóch wojen

August Emil Fieldorf “Nil” przyszedł na świat w Krakowie, gdzie ukończył szkołę podoficerską organizacji “Strzelec”. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, wstąpił do Legionów Polskich. Za odwagę, którą wykazał się w tamtym okresie, został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Fieldorf z powodzeniem kontynuował karierę wojskową. W czasie drugiej wojny światowej odegrał ważną rolę jako pierwszy emisariusz Naczelnego Wodza i rządu RP w Londynie. W latach 1942-1944 pełnił funkcję dowódcy Kedywu (Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK). O jego dalszych losach przesądziła działalność w antysowieckiej organizacji “Nie” (“Niepodległość”). Z jednej strony, awansował wówczas na stopień generała brygady. Z drugiej - poważnie naraził się “czerwonym“. W 1945 r. został aresztowany przez NKWD i umieszczony w łagrze na Uralu. Do Ojczyzny powrócił dwa lata później. Nie przyłączył się do podziemnego ruchu antykomunistycznego. Ale to go nie uratowało. W 1950 r. został pojmany przez UB. Spotkały go tortury, fałszywe oskarżenia o współpracę z Niemcami, sfingowany proces i kara śmierci przez powieszenie. Pięć lat po egzekucji został oficjalnie zrehabilitowany, jednak miejsce jego pochówku wciąż pozostaje nieznane[3].


Na przekór światu

Wiele ciekawych faktów dotyczących Augusta Emila Fieldorfa “Nila” zawiera publikacja “Opowieść o moim mężu, Emilu Fieldorfie” - transkrypcja ustnej wypowiedzi Janiny Fieldorf z roku 1977[4]. Materiał powinien zainteresować wszystkich miłośników polskiej historii. Nie tylko dlatego, że jest obszerny, ale również dlatego, iż przedstawia punkt widzenia osoby, która doskonale znała bohatera i była z nim emocjonalnie związana. Z opowieści pani Fieldorfowej wynika, że Emil miał tak drobną budowę ciała, iż nikt nie wróżył mu udanej kariery wojskowej. Mimo to, od początku radził sobie bardzo dobrze, wziął udział w wielu bitwach pierwszej wojny światowej. Był mężczyzną pogodnym, obdarzonym poczuciem humoru. Najistotniejsze były dla niego wartości patriotyczne rozumiane jako miłość do Polski. Mówił, że nie odczuwa lęku (i pewnie dlatego nigdy nie brakowało mu dzielności żołnierskiej). Należał do ludzi stworzonych do walki: lepiej czuł się w czasie wojny niż w czasie pokoju. Irytowało go, że w spokojnych czasach wymaga się od oficerów pedantyczności. Sam nie przywiązywał wagi do takich drobiazgów, jak poprawnie zapięty płaszcz czy starannie wyczyszczone buty. Inni żołnierze mieli mu za złe, że nie zawsze był regulaminowo ubrany i że czasem nie chciało mu się salutować. A jednak darzyli go sympatią.


Hierarchia wartości

Według Janiny Fieldorf, August Emil odznaczał się szerokimi zainteresowaniami. Posiadał coś, co ona sama określiła jako “zdolności politechniczne”. Lubił reperować, udoskonalać, montować różne przedmioty. Fascynował się również muzyką, rybołówstwem i filatelistyką. Uwielbiał dzieci, dzięki czemu świetnie sprawdzał się w roli ojca (miał dwie córki). Ale rodzina nie była dla niego najważniejsza. Na pierwszym miejscu zawsze stawiał Polskę, a na drugim - Józefa Piłsudskiego[5]. Fieldorf był jednym z uczestników przewrotu majowego z 1926 r. Gdy dowódca, Jan Kruszewski, zapytał go, czy podczas tamtych wydarzeń myślał o rodzinie, Emil odpowiedział: “Nie, nie myślałem“. Przyszły generał, mimo wrodzonej wojowniczości, posiadał talent dyplomatyczny. Potrafił pertraktować z przeciwnikami politycznymi i unikać konfliktów z mniejszościami narodowymi. W okresie powojennym, kiedy było jasne, że akowcom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, pani Fieldorfowa zachęcała swojego męża do wyjazdu za granicę. On jednak odmawiał, argumentując, że jego miejsce jest w Polsce i że nie może być tchórzem. Gdy został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, komuniści szybko zauważyli jego twardą i nieugiętą postawę. Żałowali nawet, że nie jest jednym z nich, ponieważ chcieli mieć kogoś takiego w swoich szeregach.


Kto zabił generała “Nila”?

Jak to było z aresztowaniem, oskarżeniem, skazaniem i straceniem Augusta Emila Fieldorfa “Nila”? Krótko, ale treściwie opisał to Tadeusz M. Płużański w artykule “Mordercy generała ‘Nila’”[6]. Zdaniem autora, w zgładzeniu Żołnierza Wyklętego uczestniczyło tak wielu ludzi, że trudno byłoby wskazać głównego sprawcę mordu. Jest jednak kilka osób, które odegrały w tej zbrodni istotną rolę. Pierwsza z nich to podpułkownik Helena Wolińska z Naczelnej Prokuratury Wojskowej: kobieta, która wydała nakaz aresztowania generała (mniejsza z tym, że zrobiła to 11 dni po jego faktycznym zatrzymaniu). Podjęła taką decyzję, chociaż nie posiadała żadnych dowodów świadczących o winie podejrzanego. Później, z niewiadomych przyczyn i znów z opóźnieniem, zadecydowała o przedłużeniu osadzonemu aresztu. Uczyniła to 15 lutego 1951 r., chociaż w świetle prawa miała czas do 9 lutego. Inne osoby, o których należy wspomnieć: pułkownik Józef/Jacek[7] Różański (dyrektor Departamentu Śledczego MBP, który przyczynił się do umieszczenia Fieldorfa w więzieniu mokotowskim), podporucznik Kazimierz Górski (oficer śledczy, który zajmował się torturowaniem generała), Benjamin Wajsblech (wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL, który podpisał fałszywy akt oskarżenia) i Maria Gurowska (sędzia, która wydała wyrok śmierci).


Film twórcy “Przesłuchania”

August Emil Fieldorf “Nil” był jednym z pierwszych Żołnierzy Wyklętych, którym zwrócono honor i należne miejsce w panteonie polskich bohaterów narodowych. Już w 1977 r. postawiono mu pomnik przy symbolicznym grobie. Obecnie posiada on kilka pomników w różnych miastach Polski. Poświęcono mu także wiele tablic pamiątkowych. Fieldorf jest bohaterem utworu muzycznego nagranego przez rapera Tadeusza “Tadka” Polkowskiego. Imieniem generała nazwano również Muzeum Armii Krajowej w Krakowie. W niniejszym artykule chciałabym omówić film fabularny opowiadający o powojennych losach “Nila“. Produkcja nie należy do najnowszych (powstała w roku 2009). Myślę jednak, że warto ją przypomnieć. I to właśnie teraz, ze względu na “numerologię historyczną”.

Tytuł: “Generał Nil”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Produkcja: Polska (2009)
Gatunek: dramat, biograficzny,
wojenny, polityczny

Z reguły nie oglądam polskich filmów. Zauważyłam bowiem, że trudno jest znaleźć dzieło wartościowe pod każdym względem. Produkcje, które odznaczają się wysokimi walorami artystycznymi, często wzbudzają zastrzeżenia natury merytorycznej. I odwrotnie: filmy dobre pod względem treści niejednokrotnie okazują się słabe pod względem formy. Optymiści, którzy wierzą, że tym razem będzie lepiej, srodze się rozczarują. “Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego stanowi przeciwieństwo “Idy” Pawła Pawlikowskiego. “Ida” jest znakomicie zrealizowana, jednak zawarte w niej wątki mogą irytować. “Generał Nil” nie zachwyca wykonaniem, ale porusza istotny temat (i robi to we właściwy sposób. Polscy patrioci i narodowcy raczej nie będą mieli powodu, żeby narzekać na zaproponowaną w nim wizję historii. Ważna rzecz: dzieło nie zawiera elementów prowokacyjnych ani obrazoburczych). Reżyserem omawianej produkcji jest Ryszard Bugajski, który w latach osiemdziesiątych stworzył wstrząsający film “Przesłuchanie” z Krystyną Jandą w roli głównej. Motywy, które się tam znalazły, powróciły później w telewizyjnym spektaklu Bugajskiego “Śmierć Rotmistrza Pileckiego” (2006). “Generał Nil” to już trzecie podejście do tematu prześladowania akowców przez Urząd Bezpieczeństwa. Pożeranie własnego ogona? Być może.

Pierwsza godzina filmu ukazuje losy Augusta Emila Fieldorfa “Nila” od jego powrotu z Uralu aż do momentu aresztowania przez UB. Druga godzina przedstawia więzienną gehennę generała oraz ukartowany proces sądowy. W części pierwszej nie dzieje się zbyt wiele. Stanowi ona przedłużoną prezentację głównego bohatera, jego charakteru, poglądów na życie i relacji z innymi ludźmi. Widz poznaje różne postawy Polaków względem nowych warunków politycznych. Podejście głównego bohatera można określić jako fatalistyczne. Fieldorf nie podziela entuzjazmu ludzi, którzy pragną kontynuować walkę rozpoczętą w czasie wojny. Uważa, że w obecnych okolicznościach każdy zryw jest skazany na klęskę. Bunt nie tylko nie przyniósłby efektów, ale również doprowadziłby do pogorszenia sytuacji. “Nil” wyraźnie przeczuwa, że ubecy prędzej czy później go dopadną. Ma jednak nadzieję, że jakimś cudem uniknie mrocznego przeznaczenia. Gdy generał zostaje uwięziony, sprawa jest szeroko komentowana przez enkawudzistów i pepeerowców. Jeden z komunistów wpada na pomysł: “A może go tak… po prostu?”. Wówczas odzywa się Józef Różański: “Generała Kedywu, niestety, nie można tak po prostu. (…) Zrobimy to legalnie, panowie. (…) Najpierw proces, świadkowie, dowody, akt oskarżenia. A potem go… tak po prostu”.

To, o czym mówi Różański, przypomina książkę “Symulakry i symulacja” Jeana Baudrillarda (wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005). Dyrektor Departamentu Śledczego MBP dopuszcza korzystanie z dwóch form: znaków i symulakrów. Znaki odwołują się do rzeczywistości, symulakry - do samych siebie. W tym przypadku znakami będą podstawowe dane dotyczące konkretnych osób, grup i wydarzeń. Symulakrami: fałszywe zeznania, kłamliwe protokoły i wmówione winy. Ze znaków i symulakrów powstanie spójna całość. Jednolita papka, w której granice między prawdą a fałszem zostaną zatarte. Całą tę papkę będzie się promować jako rzeczywistość. Ale to już nie będzie rzeczywistość, tylko hiperrzeczywistość. Model wyprzedzi sytuację faktyczną. Zazwyczaj jest tak, że najpierw istnieją fakty, a później na ich podstawie konstruuje się modele. Tutaj sytuacja ulegnie odwróceniu: zostanie przygotowany model, do którego będzie się dostosowywać fakty. Śledztwo nabierze cech procesu twórczego, nie badawczego. Jego celem będzie nie tyle wydobywanie prawdy, ile jej generowanie na potrzeby rozprawy i wyroku śmierci. W jaki sposób będzie się to odbywać? Wszelkimi dostępnymi metodami. Jednak cały ten wielki projekt jest symulakrem. Chodzi w nim de facto o zaspokajanie sadystycznych i morderczych potrzeb ubeków.

W drugiej części filmu ubowcy oskarżają Fieldorfa o czyny wyssane z palca. W tym o ostatnią rzecz, jaka mogłaby mu przyjść do głowy: o współpracę z niemieckim okupantem. Jego - człowieka, który dzięki owocnej walce z hitlerowcami zyskał powszechny szacunek! Próbują go zmusić, żeby opowiadał o wydarzeniach, w których nie uczestniczył. Żeby przyznał się do przestępstw, których nie popełnił. Żeby uwierzył, że jest kimś, kim nigdy nie był. W tym celu posuwają się do coraz większych niegodziwości. Biją go, poniżają, zamykają w mokrym karcerze. Ale jeszcze gorzej traktują “świadków”. Bo to “świadkowie”, którzy wszystko “widzieli” i “zapamiętali”, mają być najbardziej wiarygodni dla opinii publicznej. Oczywiście, w przyrodzie tacy “świadkowie” nie występują. Dlatego trzeba ich stworzyć. Nieważne, w jaki sposób. Byle skutecznie. Najlepiej niech się rodzą w bólu, krzyku i krwi, jak Matka Ziemia przykazała. Rozprawa sądowa to już tylko formalność. Naturalnie, zawsze mogą się trafić obrońcy, którzy będą pytać o sprawy niewygodne, ale wtedy wystarczy uchylić ich pytania. Od czego są Niezawisłe Sądy? Od tego właśnie. A od zadawania pytań są ubecy. Bajka o “zdrajcy-Fieldorfie” ma być przewidywalna i ekscytująca. Dla kogo? Dla zdegenerowanych jednostek lubiących się znęcać nad bliźnimi. Przedstawienie musi trwać.

Jak już wspomniałam, “Generał Nil” nie jest dziełem wybitnym pod względem formy. Ze wszystkich trzech produkcji, w których Ryszard Bugajski zajął się okresem stalinizmu, analizowany film jest najsłabszy. Widzowie, którzy uważnie obejrzeli “Przesłuchanie” i “Śmierć Rotmistrza Pileckiego”, spostrzegą, że reżyser wyraźnie się powtarza (korzysta ze sprawdzonych, ale już zgranych schematów). Nie oznacza to, oczywiście, że “Generał Nil” jest wiernym odwzorowaniem wcześniejszych tworów. Bugajski wprowadził odrobinę innowacji. Trudno nie zauważyć, że analizowana produkcja jest jeszcze bardziej drastyczna niż “Przesłuchanie“ i “Śmierć Rotmistrza Pileckiego“. O jednej ze scen można powiedzieć, że jest naprawdę przerażająca. Mimo to, dzieło nie porusza tak, jak mogłoby poruszać. Może to kwestia gry aktorskiej, która nie dorasta do pięt genialnej kreacji Krystyny Jandy z lat osiemdziesiątych. Pierwsza połowa “Generała Nila” jest dość nudna i sprawia wrażenie przydługiego wstępu do drugiej połowy. Dużo w niej ckliwości i banałów, z których niewiele wynika. Kompletnie nieudana jest “scena akcji” - retrospekcja ukazująca zamach akowców na Franza Kutscherę. Nie wiem, skąd to się bierze. Może z ograniczonego budżetu, który nie pozwolił na odtworzenie tego wydarzenia w sposób bardziej brawurowy.

Bohaterowie produkcji nie są zbyt spsychologizowani. W filmie Ryszarda Bugajskiego pojawia się wiele postaci, które są słabo zarysowane, chociaż mogłyby być przedstawione w sposób głębszy i ciekawszy. Nie podoba mi się, że Bugajski wprowadził wiele postaci epizodycznych, o których zupełnie nic nie wiadomo. W zasadzie, tylko protagonista, August Emil Fieldorf “Nil” (w tej roli Olgierd Łukasiewicz), został ukazany interesująco i wielowymiarowo. Jednak nawet on nie jest tak “prawdziwy”, jak można by tego oczekiwać. Dobrze, że przynajmniej wzbudza sympatię widza. Jawi się bowiem jako miły, pogodny, inteligentny, nieulegający emocjom starszy pan o zdroworozsądkowym podejściu do życia. Jeśli chodzi o “ciemną stronę mocy”, w filmie Ryszarda Bugajskiego występuje kilka postaci, które są wyraziste, intrygujące i zapadają w pamięć. No, ale taka jest ich funkcja jako czarnych charakterów. Schwarzcharaktery niemal zawsze takie są (użyłam tego określenia nieprzypadkowo. W omawianej produkcji bohaterowie negatywni nie są zbyt rozbudowani. Przypominają “papierowych” złoczyńców z amerykańskich produkcyjniaków). Jacek Rozenek, który już po raz drugi wcielił się w rolę Józefa Różańskiego, zagrał podobnie jak w “Śmierci Rotmistrza Pileckiego”. Ale tutaj jego postać jest znacznie płytsza.

Mimo wszystko, polecam ten film. Bardzo polecam. Po pierwsze: ze względu na istotny temat i godne podejście do niego. Po drugie: ze względu na głęboko patriotyczne i niepodległościowe przesłanie. Po trzecie: ze względu na wartościowy głos w dyskusji o Żołnierzach Wyklętych i ich oprawcach. Najbardziej jednak polecam ten film jako alternatywę dla “Idy” Pawła Pawlikowskiego. Poczekajcie, wkrótce się dowiecie, co mi przeszkadza w “Idzie”.


Brakujące ogniwo

W filmie Ryszarda Bugajskiego nie pojawia się Helena Wolińska. A szkoda, bo to ciekawa postać. Według Tadeusza M. Płużańskiego[8], stalinowska prokurator tłumaczyła swoje niegodziwości… własnymi bolesnymi doświadczeniami. Wolińska twierdziła, że jako Żydówka wielokrotnie doświadczała antysemityzmu. Nie tylko ze strony Niemców, którzy zamknęli ją w getcie, ale także ze strony Polaków. Czy Wolińska poszła drogą zbrodni, bo w młodości stykała się z nietolerancją, a podczas wojny została uznana przez niemieckich nazistów za podczłowieka? Resentyment wiele wyjaśnia, ale niczego nie usprawiedliwia. Fakt, że się przeszło przez coś okropnego, nie jest powodem, żeby w identyczny (lub jeszcze gorszy) sposób traktować bliźnich. To nie jest ani słuszne, ani logiczne. Może nawet wywołać efekt błędnego koła. Każdy okrutnik, nie tylko zbrodniarz sądowy, mógłby się zasłaniać swoimi trudnymi przeżyciami. Ale czy w każdym przypadku byłaby to okoliczność łagodząca? Pamiętajmy, że istnieją osoby, które wskutek własnego nieszczęścia stały się szlachetne. Traumatyczne wspomnienia to jedno, indywidualne decyzje to drugie. “X” nie musi przesądzać o “Y”. Mimo wszystko, starajmy się żyć tak, żeby nie wzbudzać w innych ludziach resentymentu. Bo to właśnie z niego bierze się podłość. Pisał o tym Fryderyk Nietzsche[9].


Gdzie jest Helena?

Mówi się, że w przyrodzie nic nie ginie. Gdzie więc jest Helena Wolińska, która zniknęła z opowieści o Fieldorfie niczym Lew Trocki ze starych sowieckich fotografii (naprawdę dziwi mnie fakt, że w dziele Bugajskiego nie wspomniano o niej ani słowem)? Według Tadeusza M. Płużańskiego[10], Helena Wolińska jest obecna w filmie “Ida” Pawła Pawlikowskiego. Ukrywa się pod imieniem Wanda. Krwawa prokurator opuściła Polskę w roku 1968. Razem z mężem, profesorem Włodzimierzem Brusem, zamieszkała w Oxfordzie, gdzie zrobiła zawrotną karierę na salonach. Stała się personą znaną i lubianą, podejmowała gości z Polski. Niektóre media, nawet w naszej Ojczyźnie, zaczęły ją ukazywać w pozytywnym świetle. Dziennikarze wyolbrzymiali jej zalety i bagatelizowali zbrodnie. Przedstawiali ją jako niewinną ofiarę, która przypadkowo została katem. Tymczasem władze III RP bezskutecznie starały się o jej ekstradycję. A ona… No cóż, interpretowała to jako prześladowanie na tle etnicznym. Tam, w Wielkiej Brytanii, poznał ją Paweł Pawlikowski, który bardzo ją polubił. Jadał u niej nawet podwieczorki. Gdy dowiedział się o jej przeszłości, wcale nie zmienił swojej postawy. Helena Wolińska, spokojna i bezkarna, zmarła w 2008 r. Pawlikowski postanowił zaś uwiecznić ją w filmie. Tak powstała (nie)sławna “Ida”.


Haftowanie hiperrzeczywistości

Z “Idą” jest jeszcze jeden problem. Zauważyła to Reduta Dobrego Imienia - Polska Liga Przeciw Zniesławieniom. W petycji, adresowanej do dyrektorki Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, członkowie Reduty napisali, że treść “Idy” może wprowadzać w błąd cudzoziemców nieorientujących się w polskiej historii. “Po pierwsze, nie ma wzmianki o tym, że rodzice głównej bohaterki zostali zamordowani podczas okupacji niemieckiej - o Niemcach nie ma w tym filmie ani słowa (!). Widz nie znający historii odnosi wrażenie, że zabójstwa Żydów w Polsce są na porządku dziennym i że historyczne wydarzenie jakim był Holokaust jest zawiniony przez Polaków. Po drugie - przedstawiona w filmie historia mogłaby się wydarzyć, lecz autorzy filmu przedstawiają motywację zabójców rodziców bohaterki w sposób, w który widzowie zagraniczni odbiorą w sposób niezgodny z prawdą historyczną - że zabójcy działali z żądzy zysku, podczas gdy kontekst historyczny dla widza polskiego jest oczywisty - chodzi o strach przed wykryciem, że ukrywali Żydów przed Niemcami. (…) Film ten (…) doprowadza widza do fałszywych wniosków i fałszywego obrazu Polski i wydarzeń podczas II wojny światowej” - stwierdzili autorzy petycji[11]. Pawlikowski, łącząc znaki z symulakrami, przyczynił się do poszerzenia hiperrzeczywistości. Wsparł Symulatrix.


Przypadek? Nie sądzę!

Powiem prosto z mostu: głupio by było, gdyby “Ida” Pawła Pawlikowskiego otrzymała Oscara dwa dni przed 62 rocznicą śmierci Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. Sześć dni przed 96 rocznicą urodzin Heleny Wolińskiej. Dokładnie w 111 rocznicę urodzin hitlerowca Franza Kutschery. Gdyby tak się stało… Cóż, nie zaliczam się do teoretyków spiskowych, ale byłabym skłonna uwierzyć, że pewne siły umyślnie dobierają daty swoich niecnych czynów (liczby muszą się zgadzać)[12]. Już sam fakt, że “Ida” została nominowana do Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej, i to w dwóch kategoriach, jest bardzo zastanawiający. Ech, to trochę przykre, że kiedyś polscy bohaterowie musieli bronić nas, a teraz to my musimy bronić polskich bohaterów. Świat stoi na głowie i macha nogami. No future. Nie ma przyszłości.


Natalia Julia Nowak,
13-20 lutego 2015 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi tutaj o podpułkownika Łukasza Cieplińskiego, majora Adama Lazarowicza, majora Mieczysława Kawalca, kapitana Józefa Batorego, kapitana Franciszka Błażeja, porucznika Karola Chmiela i porucznika Józefa Rzepkę. O dokładnych okolicznościach wprowadzenia do polskiego kalendarza Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych można poczytać w artykule “Dzień Niezłomnych” Dariusza Piotra Kucharskiego. Tekst jest częścią książki “Do końca wierni. Żołnierze Wyklęci 1944-1963” napisanej pod redakcją Dariusza Piotra Kucharskiego i Rafała Sierchuły (Społeczny Komitet Upamiętnienia “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu, Poznań 2014). Publikacja znajduje się na stronie Fundacji im. Kazimierza Wielkiego (Fkw.edu.pl/wp-content/uploads/2014/09/Do-ko%C5%84ca-wierni.pdf).

[2] Dodatkowe dane na ten temat zawiera news “Zamach na Kutscherę. 71. rocznica brawurowej akcji AK” dostępny w serwisie internetowym Polskiego Radia SA (Polskieradio.pl/5/3/Artykul/1366909,Zamach-na-Kutschere-71-rocznica-brawurowej-akcji-AK).

[3] Notkę biograficzną poświęconą Augustowi Emilowi Fieldorfowi “Nilowi” zredagowałam na podstawie książki “Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” (wydawnictwo Buchmann Sp. z o.o., Warszawa 2012). Autorem rozdziału, z którego skorzystałam, jest doktor Piotr Kardyś. Informacja o tym, że szczątków Fieldorfa nie udało się odnaleźć, nadal jest aktualna. Świadczy o tym tekst “Wyjątkowa lekcja historii” z 10 lutego 2015 r. Krótka notatka, w której powołano się na słowa profesora Krzysztofa Szwagrzyka, znajduje się na stronie II Liceum Ogólnokształcącego w Legnicy (2lo-legnica.info/print.php?type=N&item_id=696).

[4] Opowieść pani Fieldorfowej została spisana i opracowana przez Andrzeja M. Kobosa. Ukazała się w “Zeszytach Historycznych” [nr 101, 1992 r.] i periodyku kulturalnym “Zwoje” [nr 1 (34), 2003 r]. Internauci mogą znaleźć tę transkrypcję w wirtualnym wydaniu “Zwojów” (Zwoje-scrolls.com/zwoje34/text02p.htm).

[5] Z tego, co widzę w “Opowieści…”, wynika, że pani Fieldorfowa również miała poglądy zdecydowanie piłsudczykowskie i prosanacyjne. Pozwolę sobie przytoczyć dwa “kwiatki” z jej wypowiedzi: “Piłsudski szkalowany, niedoceniany przez ludzi, którzy rwali się do władzy, usunął się, zamieszkał w Sulejówku i czekał. (…) Nie udało się przekonać ówczesnego rządu, żeby ustąpił dobrowolnie. 1 Dywizja wyruszyła z Wilna, aby wesprzeć swojego Komendanta”, “Ludzie wytrąceni z równowagi, zrozpaczeni, wyszukują winnych. Zaciekli, w sposób okrutny załatwiają osobiste porachunki. Mszczą się za rzekome krzywdy ze strony obozu sanacyjnego. I to wszystko przejmuje obrzydzeniem”. Janina Fieldorf posłużyła się również rzeczownikiem “endecy”. Warto pamiętać, że w dwudziestoleciu międzywojennym było to pejoratywne określenie sympatyków Narodowej Demokracji. Na koniec zacytuję fragment “Opowieści…” dotyczący Narodowych Sił Zbrojnych (formacji wojskowej wywodzącej się ze środowisk narodowodemokratycznych). Poniższe zdania odnoszą się do rzekomego zachowania NSZ-owców więzionych przez Urząd Bezpieczeństwa: “Chociaż jak twierdzi pan Lichtszajn, tchórzostwo i płaszczenie się wobec wroga cechowało NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. To był, według niego, okropny element, sprzedajny, za cenę lepszego wyżywienia, ćwiartki masła, czy czegoś tam, wydawali lub oskarżali nawet najbliższą rodzinę”. Ach, te wojny polsko-polskie! One nigdy się nie skończą!

[6] Tekst został po raz pierwszy opublikowany w “Tygodniku Solidarność” [nr 13, 1999 r]. Elektroniczna wersja opracowania jest dostępna na stronie Marii Fieldorf-Czarskiej, córki bohatera (Fieldorf.pl/index.php/Artyku%C5%82y-wyro%C5%BCnione/mordercy-generaa-nila.html).

[7] Żadne z imion nie jest prawdziwe. “Józef Różański” i “Jacek Różański” to pseudonimy ubeka o nazwisku Josek Goldberg. Jak widać, zbrodnia niejedno ma imię. Nieludzkiej działalności Goldberga i jemu podobnych - polegającej na torturowaniu, zastraszaniu i fałszywym oskarżaniu polskich patriotów - można by poświęcić osobny artykuł. Tym, którzy chcieliby się czegoś na ten temat dowiedzieć, polecam książkę “Zbrodnie UB” Jerzego Roberta Nowaka (wydawnictwo MaRoN, Warszawa 2001). Fragmenty publikacji zamieszczono na oficjalnej stronie autora (Jerzyrobertnowak.com/ksiazki/zbrodnie_ub.htm).

[8] Powołuję się tutaj na artykuł “Oprawcy polskich bohaterów” wchodzący w skład pracy zbiorowej “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963” pod redakcją Dariusza Piotra Kucharskiego i Rafała Sierchuły (Społeczny Komitet Upamiętnienia “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu, Poznań 2015). Link do elektronicznej wersji książki można znaleźć na stronie NSZZ “Solidarność” - Region Zagłębie Miedziowe (Solidarnosc.org.pl/legnica/nowa/?p=5269).

[9] Refleksje o podobnym charakterze zawiera moja recenzja “Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?” (dostępna online). Zagadnienia traumy i resentymentu są tam opisane w kontekście jednego z najbardziej kontrowersyjnych japońskich seriali animowanych. Cytat: “Dlaczego ludzie zostają przestępcami? Czy zależy to od ich genów, czy od tego, w jakim środowisku się znaleźli lub wychowali? A jak to jest z potomkami zbrodniarzy? (…) Dicloniusy manifestują swoją ciemną stronę, kiedy zostają do tego doprowadzone wskutek jakiejś krzywdy. Swoimi ofiarami czynią ludzi, bo tylko ludzie potrafią krzywdzić świadomie, umyślnie i konsekwentnie. Stworzenia, które urządzają krwawe jatki w laboratoriach, nie posuwałyby się do takich skrajności, gdyby nie były długotrwale więzione i torturowane. Gehenna, przeżywana przez Dicloniusy, wydaje się tak straszna, że gdy nieszczęsnym istotom puszczają hamulce, jest to całkiem zrozumiałe. Bywa, że ktoś, kto doświadcza zła, sam tym złem nasiąka. Upodabnia się do swoich dręczycieli. (…) Innymi poważnymi problemami, zasygnalizowanymi w japońskiej produkcji, są nadużycia seksualne, takie jak gwałt, molestowanie czy pedofilia. Motyw skrzywdzonej dziewczynki, która nadal miłuje swoich bliźnich, udowadnia, że nie wszystkie ofiary stają się katami. Czasem własne cierpienie uwrażliwia nas na krzywdę innych”.

[10] Skorzystałam z materiału “Pudrowanie bestii” wydrukowanego w tygodniku “Tylko Polska” [nr 5 (743), 2015 r]. Tekst Płużańskiego ukazał się wcześniej w czasopiśmie “wSieci” [nr 2 (111), 2015 r].

[11] Zgadzacie się z przesłaniem listu? Chcecie go przeczytać w całości, a następnie podpisać? Jeśli tak, to możecie to zrobić na oficjalnej stronie Reduty Dobrego Imienia (Reduta-dobrego-imienia.pl/?p=996). Ja już to uczyniłam i jestem z siebie bardzo dumna.

[12] Franz Kutschera urodził się 22 lutego 1904 r. Ceremonia rozdania Oscarów rozpocznie się w nocy z 22 na 23 lutego 2015 r., czyli w 111 rocznicę jego urodzin. Jeśli chcemy się bawić w numerologię/konspiracjonizm… 11 i 111 to magiczne liczby. Ta druga jest m.in. symbolem jednej linii w gwieździe 6-ramiennej. 22 to wielokrotność 11. 23 to liczba demoniczna (2 podzielone przez 3 równa się 0,666). Data urodzenia Heleny Wolińskiej: 28. 02. 1919 r. Policzmy: 2 + 8 + 0 + 2 + 1 + 9 + 1 + 9 = 32 (odwrócone 23). Rocznica urodzin Wolińskiej przypada dokładnie 6 dni po 22 lutego. W tym roku będzie to 96 rocznica (dwie szóstki: jedna odwrócona, druga normalna). Zsumujmy to: 9 + 6 = 15. Jeszcze raz: 1 + 5 = 6. Liczbie 6 odpowiada litera “W” (jak “Wolińska” i “Wanda”) bądź “F” (jak “Fajga Mindla Danielak” - prawdziwe nazwisko zbrodniarki. Zauważmy, że kobieta posługiwała się także imieniem “Felicja”. Nawet na jej grobie w Wielkiej Brytanii widnieje imię “Felicia“). “W” jest 23 literą alfabetu łacińskiego, “F” jest 6. Wolińska wyjechała z Polski w roku 1968. Małe dodawanie: 1 + 9 + 6 + 8 = 24. Jeszcze mniejsze dodawanie: 2 + 4 = 6. Generała Fieldorfa zamordowano 24 lutego. 2 + 4 = 6. Przyjrzymy się teraz liczbom i datom, które podałam w akapicie “Kto zabił generała ‘Nila’?”. Jest tam bowiem fragment o Helenie Wolińskiej. “11 dni” to magiczna liczba. 15. 02. 1951 r. da się przeliczyć numerologicznie: 1 + 5 + 0 + 2 + 1 + 9 + 5 + 1 = 24. A zatem: 2 + 4 = 6. Przeliczmy też samą 15. Prosty rachunek: 1 + 5 = 6. Kolejna data, która pojawiła się we wspomnianym akapicie: 9. 02. 1951 r. Liczymy: 9 + 0 + 2 + 1 + 9 + 5 + 1 = 27. Teraz tak: 2 + 7 = 9 (odwrócone 6). Może być jeszcze data bez roku. 9 lutego (dziewiątka to odwrócona szóstka): 9 + 0 + 2 = 11. Wychodzi magiczna liczba. Z drugiej strony, po co odwracać dziewiątkę? Ona także ma niebagatelne znaczenie, zwłaszcza w połączeniu z jedenastką (9/11 - September Eleven). Data urodzenia Bolesława Bieruta sprowadza się do liczby 33, czyli najwyższego stopnia masonerii. A tak w ogóle, to 3 + 3 = 6. Data śmierci Bieruta sprowadza się do 9 (odwróconej szóstki. Lecz, jak już ustaliliśmy, dziewiątki nie trzeba odwracać). Jakub Berman urodził się 23 grudnia, a data jego zgonu redukuje się do 9 (czyli 6). Z daty urodzin Hilarego Minca wychodzi magiczne 11. Innymi magicznymi/masońskimi liczbami są 13 i 3. Weźmy pod uwagę fakt, że do wielokrotności 3 należą 6 i 9. Józef Różański przyszedł na świat 13 lipca. Z daty jego śmierci wychodzi zaś 3 (jeśli pominiemy rok, wyjdzie 11). Stanisław Radkiewicz zmarł 13 grudnia. Data jego urodzin redukuje się do 6, a data zgonu do 32 (odwróconego 23). Jeśli chodzi o Anatola Fejgina, datę jego śmierci można sprowadzić do 3. Julia Brystiger: data jej urodzin redukuje się do 3. Sprawdźmy jeszcze Józefa Światłę. Z daty jego urodzin wychodzi 9 (odwrócone 6). Teoretycy spiskowi wierzą, że Hollywood - miejsce, w którym wręcza się Oscary - jest zdominowane przez Zakon Iluminatów (Illuminati). Iluminaci dążą do zbudowania globalnego supermocarstwa. Nie jest im po drodze z polskimi patriotami, tylko z internacjonalistycznymi komunistami. Zamiłowanie do liczb i geometrii, charakterystyczne dla Illuminati, wywodzi się z kabały, czyli mistycyzmu żydowskiego. Helena Wolińska, podobnie jak wielu innych budowniczych PRL, była Żydówką. Założyciele Hollywood również mieli żydowskie korzenie. Film “Ida” Pawła Pawlikowskiego porusza problematykę żydowską. A Gwiazda Dawida ma 6 ramion. Wracamy do punktu wyjścia, bo jedną linię gwiazdy 6-ramiennej symbolizuje liczba 111. Stąd już tylko jeden krok do daty 22 lutego 2015 r. Wszystkim miłośnikom teorii spiskowych polecam anonimowy artykuł “Numerologia okultystyczna Illuminati” opublikowany w serwisie Eioba na profilu “ligaswiata” (Eioba.pl/a/46qe/numerologia-okultystyczna-illuminati). Twórca materiału zaprezentował czytelnikom analizy wielu dat historycznych.

20 lutego 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   historia   patriotyzm   film   recenzja   kultura   nil   ub   komunizm   illuminati   stalinizm   żołnierze wyklęci   niepodległość suwerenność   august emil fieldorf   fieldorf   ida   helena wolińska   zakon iluminatów   urząd bezpieczeństwa  

Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady

Narodziny maoizmu

W poprzednim artykule[1] zajęłam się tematem masakry nankińskiej, czyli okrutnej rzezi, której dokonali japońscy najeźdźcy na grupie 300.000 chińskich żołnierzy i cywilów (przełom 1937 i 1938 roku). Zaznaczyłam jednak, że w późniejszych dekadach Chiny wcale nie zaznały spokoju. Maoizm[2], chiński wariant komunizmu, przyczynił się bowiem do śmierci 65 milionów ludzi. Chińczycy, niegdyś gnębieni przez Japończyków, stali się ofiarami swoich własnych rodaków. Dzisiaj chciałabym przypomnieć o tym, że rządy maoistów nie wzięły się z powietrza. John King Fairbank, autor książki “Historia Chin. Nowe spojrzenie”[3], pisze, że tryumf maoizmu stanowił zwieńczenie wieloletniej wojny domowej. Komunistyczna Partia Chin powstała już w roku 1921. Jednym z jej twórców był Mao Zedong (Mao Tse-Tung) - człowiek związany wcześniej z tzw. ruchem 4 maja. Ruch ten miał charakter patriotyczno-postępowy (z jednej strony: wątki narodowe i antyjapońskie. Z drugiej: demokratyzm i reformy obyczajowe). Narodziny KPCh wiązały się z faktem, że ruch 4 maja, nastawiony na powolną ewolucję, nie przynosił widocznych zmian. Wśród rozczarowanych społeczników zaczęły dojrzewać nastroje komunistyczne. Sytuację wykorzystał Komintern, który stał się akuszerem nowej, ekstremistycznej partii.


Fałszywi przyjaciele

Ale komunizm nie był jedyną radykalną ideologią propagowaną w Chinach. John King Fairbank informuje, że równolegle do marksizmu rozwijał się nacjonalizm. Choć może to brzmieć dziwnie, Komunistyczna Partia Chin i Chińska Partia Narodowa (Guomindang/Kuomintang) nie zawsze były wrogami. Komuniści i nacjonaliści potrafili się jednoczyć przeciwko wspólnym nieprzyjaciołom. Obie grupy czerpały zresztą inspiracje z Rosji Sowieckiej. Marksiści marzyli o bolszewickim ustroju, a narodowcy wierzyli, że uniwersalizm nie stoi w sprzeczności z chińskim duchem. Jedni i drudzy korzystali również z pomocy Sowietów. Nacjonaliści knuli jednak intrygę przeciwko komunistom: chcieli ich do siebie przyciągnąć, a potem wchłonąć i opanować. Komuniści także traktowali nacjonalistów instrumentalnie. Umizgiwali się do nich, bo sami byli nieliczni i potrzebowali nowych działaczy. Zbrojny zryw rozpętali narodowcy. Podbili Nankin i ogłosili go swoją stolicą[4]. W toku rewolucyjnej zawieruchy wyszły jednak na jaw antagonizmy dzielące obie grupy. Fałszywi przyjaciele zaczęli w końcu ze sobą walczyć. Fairbank stwierdza: “Ta skomplikowana plątanina sugeruje, że w istocie rzeczy w XX wieku w Chinach istniał tylko jeden rewolucyjny ruch, a mianowicie ruch socjalistyczny”.


Czerwoni jak krew

Wojnę domową wygrali komuniści, którzy w 1949 roku założyli Chińską Republikę Ludową. O tym, jak wyglądało to państwo pod rządami Mao Zedonga, przeczytamy w tekście “Chiny - długi marsz w ciemności” Jean-Louisa Margolina[5]. Zabójstwa polityczne i aresztowania opozycjonistów to tylko wierzchołek góry lodowej. Olbrzymią tragedią tamtych czasów był projekt Wielkiego Skoku, który doprowadził do zagłodzenia 20-43 milionów obywateli. W maoistowskich więzieniach panowały nieludzkie warunki (przepełnione cele: 300 ludzi na 100 metrów kwadratowych). Więźniowie byli bici, zakopywani żywcem, wieszani za duże palce u nóg. Mieszkańcy Chin, w zależności od pozycji społecznej, otrzymywali etykietkę “czerwoną”, “czarną” lub “neutralną”. Osoby urodzone w rodzinach “czarnych” były programowo dyskryminowane w życiu publicznym. W czasach Wielkiego Skoku zdarzały się przypadki zabijania dzieci w celu użyźnienia gleby. Innym problemem był kanibalizm (to akurat czynili głodujący wieśniacy). Podczas Rewolucji Kulturalnej kanibalami zostawali m.in. czerwonogwardziści[6], którzy w ten sposób mścili się na “wrogach ludu”. Członkowie Czerwonej Gwardii lubili też dręczyć ludzi. Zmuszali ich do jedzenia fekaliów, razili prądem, gwałcili bambusowymi kijami itd.


Dwa filmy

Epoka maoizmu, podobnie jak wiele innych rozdziałów historii Chin, została uwieczniona w tamtejszej kinematografii. Mam zaszczyt zaprezentować Czytelnikom dwie takie produkcje. Udowadniają one, że w chińskich filmach fabularnych temat maoizmu może być realizowany na wiele sposobów. Czasem dość od siebie odległych.


Tytuł oryginalny: “Ji jie hao”
Tytuł międzynarodowy: “Assembly”
Tytuł polski: “Ostatnia bitwa”
Reżyseria: Xiaogang Feng
Produkcja: Chiny, Hongkong (2007)

Zanim przejdę do omówienia tego filmu, postaram się wyjaśnić kilka spraw związanych z jego tytułem. Dzieło Xiaoganga Fenga było w Polsce dystrybuowane pod nazwą “Ostatnia bitwa”, ale tytuł ten nie ma nic wspólnego z oryginalnym i międzynarodowym. Według translatora Google, oryginalny tytuł filmu (zapisywany zarówno pismem tradycyjnym, jak i uproszczonym) oznacza “Montaż”. Brzmi to dosyć dziwnie, ale tytuł międzynarodowy, “Assembly”, da się przetłumaczyć jako “Montaż”, “Zgromadzenie się”, “Apel w wojsku” lub “Sygnał apelowy”. Jeśli “Ji jie hao” oznacza to samo, co “Assembly”, to najlepszym polskim tłumaczeniem byłby “Sygnał” bądź “Apel”. Taki przekład najbardziej odpowiadałby wersji pierwotnej. Pasowałby również do ważnych filmowych motywów, jakimi są sygnał trąbki i apel poległych. Przejdźmy jednak do konkretów. “Ostatnia bitwa” to produkcja oscylująca wokół chińskiej wojny domowej i początków ustroju maoistowskiego. Akcja dzieła rozgrywa się w latach 1948-1958. Z informacji, podanych na końcu filmu, wynika, że cała historia jest oparta na faktach. Główny bohater opowieści, kapitan Gu Zidi (Guzidi), żył ponoć naprawdę. Niestety, ani w Internecie, ani w książce Johna Kinga Fairbanka nie znalazłam żadnych danych dotyczących pierwowzoru.

Pierwszym, co widzimy w “Assembly”, jest bitwa tocząca się między komunistami a nacjonalistami. Szala zwycięstwa przechyla się na stronę tych pierwszych, ale niespodziewanie narodowcy posługują się podstępem i maoiści ponoszą znaczne straty. Ginie oficer polityczny, co dla całego oddziału, a zwłaszcza dla dowódcy, kapitana Gu Zidi, jest ogromną traumą. Ostatecznie, nacjonaliści chcą się poddać. Gu Zidi nie przyjmuje jednak kapitulacji, a jego podwładni samowolnie mordują jeńców. Wkrótce kapitan zostaje oskarżony o zbrodnię wojenną i przeniesiony na front. W nowym miejscu musi odsiedzieć dwa dni aresztu. Jego współwięźniem zostaje młody żołnierz Wang Jincun: były nauczyciel skazany za jakąś błahostkę. Gu Zidi, chociaż zhańbiony[7], wciąż jest komunistom potrzebny. Pułkownik Liu powierza mu nawet ważne zadanie. Kapitan, wraz ze swoimi żołnierzami, musi zabezpieczyć pewną starą kopalnię. Gu Zidi wie, że ma zbyt mało ludzi i broni, żeby podołać temu rozkazowi. Liu jest jednak niewyrozumiały. Mówi mężczyźnie, że ma bronić kopalni do ostatniej kropli krwi, chyba, że usłyszy dźwięk trąbki (sygnał do odwrotu). Gu Zidi przyjmuje tę samobójczą misję. Ze swojego współwięźnia czyni zaś nowego oficera politycznego, bo “i tak zostałby rozstrzelany”.

Bitwa, która wybucha nazajutrz, od samego początku jest skazana na klęskę. Maoiści nie mają szans jej wygrać, ale walczą długo i dzielnie, zupełnie jak Spartanie pod wodzą Leonidasa. Zabici i ciężko ranni są zanoszeni do starej kopalni. Żołnierze Gu Zidi uważają, że powinni się poddać, ale ten odrzuca taką możliwość. Obiecał przecież pułkownikowi Liu, że będzie bronił kopalni, dopóki nie usłyszy dźwięku trąbki. Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że Gu Zidi został ogłuszony. Jego podwładni przekazują mu zaś sprzeczne komunikaty. Jedni twierdzą, że rozległo się trąbienie, a drudzy temu zaprzeczają. Kapitan decyduje się walczyć dalej. Bitwa się kończy, gdy przy życiu pozostaje już tylko on. Oficer, chcąc przetrwać, przebiera się w mundur wroga. Niestety, zostaje pojmany przez komunistów i umieszczony w szpitalu jenieckim. Tam nikt nie potrafi uwierzyć w jego prawdziwą tożsamość. Od tej pory mężczyzna musi się zmagać z systemem i samym sobą. Czy postąpił słusznie, każąc swoim żołnierzom walczyć do ostatku sił? Czy faktycznie nie było sygnału do odwrotu? Czy kiedykolwiek zdoła udowodnić, że jest tym, za kogo się podaje? Dlaczego jego podwładni oficjalnie uchodzą za zaginionych? Czyżby zostali pochowani w bezimiennych mogiłach? A może… wciąż leżą w zasypanej kopalni?

Na pierwszy rzut oka, “Ostatnia bitwa” to obrzydliwa, komunistyczna propaganda. W rzeczywistości, zawarta w niej wizja maoizmu wcale nie jest świetlana (uwaga: musimy pamiętać, że we współczesnych Chinach wciąż panuje silna cenzura!). Xiaogang Feng ukazał ten ustrój jako nieprzyjazny człowiekowi, chwilami wręcz okrutny. Zasugerował, że piękne idee, podobnie jak elementarna sprawiedliwość, zaginęły w bałaganie rozbuchanej biurokracji. Cała produkcja wydaje się krzyczeć: “Socjalizm TAK, wypaczenia NIE”. Reżyser przekonuje nas, że powinniśmy mieć odrobinę zrozumienia dla prostych żołnierzy i młodszych oficerów. Często były to bowiem osoby biedne, niewykształcone. Takie, które stanęły po stronie komunistów, bo wierzyły, że ta ideologia odmieni ich dolę. Zdecydowanie mniej pochlebnie zostali sportretowani ludzie wpływowi: wyżsi dowódcy, urzędnicy, funkcjonariusze bezpieki. Są oni bezdusznymi formalistami lub wręcz łajdakami, którzy wysługują się naiwnymi idealistami. Ogólny klimat filmu kojarzy się z odwilżą gomułkowską i próbami rozliczenia ze stalinizmem. “Assembly” to również uniwersalna opowieść o męstwie i honorze w iście dalekowschodnim stylu. Wzruszający jest motyw walki o prawdę i godny pochówek zmarłych (postawa Antygony).


Tytuł oryginalny: “Huózhe”
Tytuł międzynarodowy: “To Live”
Tytuł polski: “Żyć!”
Reżyseria: Yimou Zhang
Produkcja: Chiny, Hongkong (1994)

“Huózhe” (“To Live” - “Żyć!“) to dzieło pochodzące z zupełnie innego porządku niż “Ji jie hao“. Produkcja, którą omówiłam wcześniej, była patetycznym i widowiskowym filmem wojennym. Obfitowała w wybuchy, strzały i inne sensacyjne wypadki. Jej akcja skupiała się na losach żołnierza, który nawet po wojnie zajmował się przede wszystkim sprawami wojskowymi. “To Live” - będące dziełem spokojnym, klimatycznym i refleksyjnym - podchodzi do maoizmu od całkowicie innej strony. Produkcja koncentruje się na losach grupy zwykłych ludzi. Nie bohaterów, nie weteranów, nie aktywistów i nie dysydentów. Po prostu przeciętnych Chińczyków, którzy pragną tylko jednego: żyć. Godnie, bezpiecznie i normalnie. Reżyserem filmu jest Yimou Zhang, ten sam człowiek, który nakręcił “Kwiaty wojny” (opisałam ów dramat w poprzednim artykule). Trzeba jednak zaznaczyć, że “Huózhe” nie ma nic wspólnego z kinem efekciarskim i komercyjnym. Jest filmem poważnym, ambitnym i dojrzałym, pochyla się nad przeżyciami jednostek i ich permanentną osobową ewolucją. Dzieło opowiada o wzlotach i upadkach jednego chińskiego rodu na tle burzliwych wydarzeń XX wieku. Rodzina Xu nie interesuje się polityką, ale polityka interesuje się nią. I nieustannie wpływa na jej dzieje.

“To Live” zostało podzielone na cztery segmenty: “Lata czterdzieste”, “Lata pięćdziesiąte”, “Lata sześćdziesiąte” i “Kilka lat później”. Każda dekada jest osobnym rozdziałem historii Chin, a zarazem wydzieloną epoką w życiu przedstawionej familii. W każdym dziesięcioleciu pojawia się coś nowego. Ciągle coś przychodzi, ciągle coś odchodzi. Fortuna jest zmienna, podobnie jak rzeczywistość społeczno-polityczna. Chciałoby się wręcz powiedzieć: “Panta rhei” (“Wszystko płynie”). Wojna domowa, transformacja ustrojowa, Wielki Skok, Rewolucja Kulturalna… To są rzeczy, które rodzinie Xu po prostu się przydarzają, zupełnie jak radości i smutki dnia codziennego. Los hartuje tych ludzi na wiele sposobów: czasem wskutek ich własnych poczynań, czasem poprzez siły natury, a czasem za pośrednictwem szalejącego wokół reżimu. Każde szczęście i każde nieszczęście - niezależnie od tego, skąd pochodzi - czyni bohaterów silniejszymi i mądrzejszymi. Postacie ciągle czegoś się uczą, poznają siebie i świat, szlifują swoje charaktery. Osoby, będące obiektami naszego zainteresowania, zmieniają się nawet wizualnie, tak jak chińskie ulice i ubiory przechodniów. Rodzina Xu wielokrotnie ma okazję się przekonać, że z każdego zdarzenia można wyciągnąć jakąś lekcję. Potrzeba tylko odrobiny pokory.

Historia opowiedziana w filmie “Huózhe” rozpoczyna się jeszcze przed powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej. Lata czterdzieste, w Państwie Środka trwa wojna domowa. Główni bohaterowie, Fugui i Jiazhen Xu, są młodym, zamożnym, ziemiańskim małżeństwem. Mają córeczkę o imieniu Fengxia i drugie dziecko w drodze na świat. Mieszkają w mieście, w którym konsekwencje wojny nie są jeszcze odczuwalne. Tutaj czas zatrzymał się w miejscu, wszystko wygląda jak w minionej epoce. Niestety, Fugui jest uzależniony od gry w kości. Pewnej nocy przegrywa cały swój majątek, a jego wielki dom przechodzi w ręce innego gracza. Rodzina Xu staje się rodziną nędzarzy. Fugui zaczyna zarabiać na życie, wystawiając tradycyjne chińskie przedstawienia kukiełkowe. Niespodziewanie mężczyzna zostaje siłą wcielony do armii Kuomintangu. Później trafia w szpony komunistów, ale wkupia się w ich łaski, urządzając im teatr cieni. W nowym ustroju państwo Xu, mający status ubogich robotników, otrzymują dużo wsparcia ze strony władz. Jako konformiści, w pełni akceptują swoją sytuację. Tymczasem człowiek, który niegdyś wygrał ich willę, zostaje uznany za kontrrewolucjonistę i publicznie rozstrzelany. Fugui wie, że mógłby to być on sam. Ale życie toczy się dalej i trzeba się do tego dostosować.

“To Live” wprowadza widza w specyficzny nastrój i zmusza go do głębokich refleksji. Zachęca odbiorcę, żeby zastanowił się nad tajemnicą ludzkiej egzystencji i prawami całego Wszechświata. Wszystko przecież przemija. Bogactwo, młodość, zdrowie, życie… Przemijają także warunki społeczno-polityczne. Nie ma potrzeby, żeby człowiek przeciwko temu protestował. Zamiast tego, powinien cieszyć się tym, co ma, i iść przez życie z podniesioną głową. Pod pewnymi względami, dzieło Yimou Zhanga przypomina dalekowschodnią opowiastkę filozoficzną (Ach! I jeszcze ta muzyka zen!). Jest ono jednak uniwersalne: mówi o sprawach, które byłyby ważne również w innych czasach i zakątkach globu. Przesłanie filmu, chociaż bazujące na światopoglądzie buddyjsko-konfucjańsko-taoistycznym, nie odbiega zbytnio od chrześcijaństwa. Podkreśla wszak znaczenie prostoty, godności i wdzięczności za wszystko, co się w życiu otrzymuje. Jaka jest filmowa wizja maoizmu? Bardzo wyważona. Zhang pokazał zarówno negatywne, jak i pozytywne aspekty tego systemu. Zwrócił uwagę na okrucieństwo, niesprawiedliwość, poczucie zagrożenia, pułapki fanatyzmu. Nie zapomniał jednak o tym, że niektórzy obywatele otrzymali pracę, pomoc materialną i awans społeczny. A to też się liczy.


Dengizm i polpotyzm

Wypada wspomnieć, że maoizm to nie tylko ideologia Mao Zedonga realizowana w Chińskiej Republice Ludowej w latach 1949-1978. Istnieją różne odmiany maoizmu (czytaj: różne ideologie, które z niego wyewoluowały). Dr Jarosław Tomasiewicz[8] zalicza do nich dengizm i polpotyzm. Dengiści starają się pogodzić maoizm z tradycyjną chińską filozofią konfucjańską. Głoszą, że władza nie powinna polegać na przymusie, tylko na służbie (jak to wygląda w praktyce? Wszyscy dobrze wiemy). Ideologia dengistowska, chociaż oparta na marksizmie, podkreśla znaczenie patriotyzmu, niepodległości i suwerenności. Cytowany przez Tomasiewicza Deng Xiaoping wyraźnie napisał: “Niech żaden obcy kraj nie żywi nadziei, że Chiny staną się jego wasalem”. Dengizm ma być oryginalną, chińską wersją socjalizmu. Ale socjalizmu niepełnego, gdyż dopuszczającego elementy wolnorynkowe[9]. Kambodżański polpotyzm to ideologia skrajnie odmienna od dengizmu. Zakłada przemoc, radykalizm, gwałtowne zmiany. Reformy ekonomiczne, takie jak likwidacja pieniądza czy zniesienie własności prywatnej, mają być wprowadzane natychmiast. Polpotyści wypowiadają wojnę religii, tradycji i starej kulturze. Nienawidzą miast. Równają w dół. No i postulują uniformizację jednostek.


Maoizm trzecioświatowy

Zupełnie nową (dopiero “raczkującą”) mutacją maoizmu jest tzw. maoizm trzecioświatowy. Można o nim poczytać w artykule “Trzy światy z Trzecim Światem” dostępnym w serwisie Lewica.pl[10]. Z zawartych tam informacji wynika, że najbardziej znanymi organizacjami maoistów trzecioświatowych są Maoist Internationalist Movement i Leading Light Communist Organization. Omawiana ideologia dotarła także do Polski, co zaowocowało powstaniem kanapowego stowarzyszenia: Organizacji Czerwonej Gwardii im. Kazimierza Mijala. Maoizm trzecioświatowy zakłada, że komuniści powinni się skupić na państwach najuboższych, ponieważ w państwach rozwiniętych klasa robotnicza zanikła. Jej miejsce zajęła konsumpcjonistyczna “arystokracja pracy”. I ta właśnie “arystokracja” wyzyskuje proletariuszy harujących w krajach Trzeciego Świata. Organizacja Czerwonej Gwardii (dawniej Rewolucyjna Lewica Komunistyczna) nawiązała kiedyś współpracę z nacjonalistycznym ugrupowaniem Falanga. O tym, że taka współpraca faktycznie miała miejsce, donoszą również portale prawicowe: Legitymizm.org i Konserwatyzm.pl[11]. Kooperacja komunistów z narodowcami wydaje się czymś zdumiewającym. Ale… chwileczkę! Przecież to już było! Przed chińską wojną domową!


Mao Zedong Superstar

Zerknijmy teraz do książki “How language, ritual and sacraments work. According to John Austin, Jurgen Habermas and Louis-Marie Chauet” Mervyna Duffy’ego[12]. W drugim rozdziale tej publikacji znajduje się opis tzw. szkoły frankfurckiej, czyli grupy neomarksistowskich filozofów, których poglądy przyczyniły się do rewolty studenckiej w 1968 roku. Jeden z “frankfurtczyków” nosił nazwisko Herbert Marcuse. Ale nie to jest intrygujące, tylko to, że w tamtym okresie niesłychaną popularnością cieszyło się hasło “Marx, Mao, Marcuse”. W jaki sposób można je zinterpretować? Młodzi ludzie, żądający reform społecznych i obyczajowych, w jawny sposób odwoływali się do maoizmu, a zwłaszcza do rozgrywającej się równolegle Rewolucji Kulturalnej. Innymi słowy, postrzegali siebie jako europejskich hunwejbinów. Czy nie wiedzieli, jak krwawa była ta Rewolucja? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: w latach ’60 i ’70 Mao był ikoną zachodniej popkultury. Nawet Andy Warhol chętnie przedstawiał go na swoich obrazach (źródło: Deodato Arte). Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Maja Narbutt, autorka tekstu “Mao wyróżniony we Francji”[13], pisze, że w 2012 roku Francuzi postawili chińskiemu dyktatorowi pomnik. Gdzie? W Montpellier, obok pomnika Włodzimierza Lenina.


Zamiast zakończenia

Mao Zedong był najstraszniejszym tyranem w historii ludzkości. Świadczy o tym fakt, że doprowadził do śmierci 65 milionów osób. Chciałabym mieć pewność, że ludzie tacy, jak on, już nigdy się na Ziemi nie pojawią. Ale nie uzyskałabym jej nawet wtedy, gdybym odnalazła ich zwłoki i przebiła je drewnianymi kołkami. Zbrodniarze są żywi, dopóki żyją w sercach swoich zwolenników[14]. A tych nie brakuje. I nigdy nie zabraknie.


Natalia Julia Nowak,
21-30 stycznia 2015 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi o tekst zatytułowany “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Praca jest dostępna w Internecie.

[2] Ideologia maoistowska wyewoluowała z marksizmu-leninizmu. Bazowała na pomysłach sowieckich, ale usiłowała dostosować je do warunków chińskich. O ile w ZSRR podstawą rewolucji mieli być robotnicy, o tyle w ChRL największe nadzieje pokładano w chłopach. Kolebką zmian społeczno-politycznych postanowiono uczynić wieś. Właściwy rozkwit maoizmu jako samodzielnej ideologii rozpoczął się około roku 1957. Od koncepcji maoistowskich zaczęto odchodzić ponad 20 lat później: w 1978 roku (chociaż sam Mao Zedong zmarł w 1976). Jednym z najważniejszych celów maoizmu było uczynienie Chińskiej Republiki Ludowej hegemonem komunistycznego świata. Dążenie to doprowadziło do zerwania stosunków ze Związkiem Radzieckim. Publikacją zawierającą główne postulaty maoizmu była tzw. czerwona książeczka (“Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao”). Podczas Rewolucji Kulturalnej pełniła ona funkcję podręcznika czerwonogwardzistów, którego należało się uczyć na pamięć. Książeczka składała się z fragmentów prac Mao Zedonga będącego wówczas obiektem kultu. Informacje na temat maoizmu zaczerpnęłam z artykułów “Maoizm”, “Czerwona książeczka” i “Mao Zedong”. Wszystkie trzy teksty można znaleźć w wirtualnym wydaniu “Encyklopedii PWN”.

[3] Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1996.

[4] Fairbank pisze, że nacjonaliści bardzo źle potraktowali nankińskich cudzoziemców. Ściśle mówiąc, zaatakowali ich, doprowadzając do śmierci sześciu osób. To bardzo przykre, zwłaszcza, gdy się wie, że dziesięć lat później to właśnie obcokrajowcy zajmowali się ratowaniem nankińczyków przed japońskimi agresorami. John Rabe (któremu przypisuje się uratowanie 200.000 ludzi) był Niemcem, a Minnie Vautrin (która ocaliła 9000 osób, głównie kobiet i dzieci) pochodziła ze Stanów Zjednoczonych. Dokładniej omówiłam ten temat w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”.

[5] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Czarna księga komunizmu. Zbrodnie, terror, prześladowania”. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.

[6] Czerwonogwardziści, inaczej hunwejbini, byli maoistowską organizacją młodzieżową, która odegrała wielką, acz niechlubną rolę w czasie Rewolucji Kulturalnej. Według Johna Kinga Fairbanka, aktywistami Czerwonej Gwardii zostawali uczniowie i studenci w wieku 9-18 lat. Chłopcy i dziewczęta, będący żywymi symbolami przyszłości, odznaczali się niebywałą agresją, którą kierowali przeciwko ludziom dojrzałym utożsamianym z przeszłością. “Czerwonogwardziści oddali się działaniom niszczycielskim, które przerodziły się w brutalny terror. Wdzierali się do domów ludzi lepiej sytuowanych, intelektualistów i wyższych urzędników, niszczyli książki i rękopisy, poniżali, bili, a nawet zabijali i przez cały czas twierdzili, że atakują ‘cztery rodzaje staroci’ - stare idee, starą kulturę, stare zwyczaje i stare nawyki. (…) Urzędników wyrzucano z biur, a na ich miejsca przychodzili młodzi ludzie bez doświadczenia w pracy administracyjnej czy organizacyjnej; przeglądano i często niszczono akta” - opisuje Fairbank. Można powiedzieć, że działalność hunwejbinów była wyjątkowo zwyrodniałą formą pajdokracji. Pajdokracja w znaczeniu pierwszym: “rządy ludzi bardzo młodych i niedoświadczonych; też: grupa takich ludzi sprawująca rządy” (źródło: elektroniczna edycja “Słownika języka polskiego PWN”).

[7] Weźmy pod uwagę kontekst kulturowy, w którym rozgrywa się cała historia. Tak, to prawda, że maoiści gardzili chińską kulturą. Nie zmienia to jednak faktu, że byli w niej zanurzeni po uszy. “Dla Chińczyka najważniejsze jest tzw. ‘zachowanie twarzy‘. To zjawisko można utożsamić z zachodnim pojęciem godności, honoru i reputacji. Szacunkiem cieszy się osoba, która ‘zachowuje swoją twarz’ i dba, by mogli zachować ją inni. ‘Utrata twarzy’ to dla Chińczyka tragedia. Dlatego tak ważne jest dyplomatyczne prowadzenie rozmów. Bezpośrednia krytyka, szczególnie dotycząca punktu widzenia danej osoby, może spowodować ‘utratę twarzy’ i przyczynić się do zerwania potencjalnej przyjaźni czy kontaktów biznesowych” (źródło: “Chiny. Co musisz wiedzieć, zanim wyjedziesz?”, Chinese for Europeans, Education and Culture DG, Lifelong Learning Programme. Witryna internetowa: Chinese4.eu/pl).

[8] Autor artykułu “Maoizm, polpotyzm, dengizm: trzy formy azjatyckiego marksizmu” opublikowanego na stronie Centrum Studiów Polska-Azja (Polska-Azja.pl).

[9] Dengizm, oficjalna ideologia współczesnych Chin, sprawdza się bardzo dobrze, przynajmniej w sferze ekonomicznej. Polityka gospodarcza ChRL, wraz z jej źródłami, założeniami i osiągnięciami, została scharakteryzowana w książce “Zrozumieć Chiny” Marka Leonarda (wydawnictwo Nadir-Media Lazar, Warszawa 2010). Autor twierdzi, że odwieczną cechą chińskich władz jest skłonność do stawiania sobie pojedynczych, ale ambitnych i dalekosiężnych celów. W latach ‘80 XX wieku Komunistyczna Partia Chin obrała sobie za cel wzrost gospodarczy. Od początku była zdeterminowana, żeby go osiągnąć. Chcąc zrealizować to, co sobie postanowiła, zaczęła obsadzać wysokie stanowiska państwowe ekspertami do spraw ekonomii. Chińska Republika Ludowa przekształciła się w coś, co Mark Leonard określa mianem “dyktatury ekonomistów”. I wyszło jej to na dobre. “Przez 30 lat wzrost gospodarczy wynosił średnio 9 procent, co sprawiło, że w 2007 roku Chiny stały się trzecią co do wielkości gospodarką świata. 300 milionów ludzi wydobyło się ze skrajnej nędzy, a 200 milionów opuściło gospodarstwa rolne, by zatrudnić się w przemyśle; 100 milionów awansowało do tak zwanej klasy średniej, a pół miliona zostało milionerami” - podaje Leonard. Chińczycy mają powód do dumy.

[10] Tekst znajduje się na blogu Dawida Jakubowskiego, ale nosi nagłówek “Michał: Trzy światy z Trzecim Światem”. W krótkim, wprowadzającym komentarzu Jakubowskiego widnieją zaś słowa: “Dlatego pozwalam sobie na publikację tekstu mojego znajomego Michała Domańskiego z Władzy Rad, który demaskuje trzecioświatowizm”.

[11] Do newsa “Tzw. ‘Falanga’ przyznaje się, że jest ‘lewicą prawicy’” (A. Me., Konserwatyzm.pl) dołączono zdjęcie, które przedstawia grupę falangistów stojących przed grobem Bolesława Bieruta. Młodzi mężczyźni wykonują gest przywodzący na myśl rzymski salut (saluto bieruto?). W wyciągniętych dłoniach trzymają czerwone książeczki, zapewne “Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao”. Jeden z młodzieńców, zamiast książeczki, dzierży w ręce czerwoną flagę. Co to ma być? Narodowy maoizm? A może narodowy stalinizm? Warto przypomnieć, że pod rządami Bolesława Bieruta zamordowano wielu polskich bohaterów narodowych, takich jak Witold Pilecki, Zygmunt Szendzielarz “Łupaszka” czy Danuta Siedzikówna “Inka”. Falangistom “gratuluję” cynizmu, bo nie wierzę w ich ignorancję.

[12] Wydawnictwo Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, Rzym 2005 (Editrice Pontificia Universita Gregoriana, Roma 2005).

[13] Artykuł jest dostępny w wirtualnym wydaniu “Rzeczpospolitej”.

[14] Niepokojąca ciekawostka: jeśli wierzyć anglojęzycznej Wikipedii, na czele Komisji Europejskiej, głównej instytucji UE, przez dziesięć lat stał były maoista. Jose Manuel Barroso, bo o nim mowa, należał w młodości do Portugalskiej Robotniczej Partii Komunistycznej (Portuguese Workers’ Communist Party, Partido Comunista dos Trabalhadores Portugueses). Wspomniane ugrupowanie jawnie odwołuje się do maoizmu tudzież marksizmu-leninizmu. Ilu polityków pokroju Barroso rządzi jeszcze Unią Europejską, a co za tym idzie - Rzeczpospolitą Polską? Jak wielu z nich całkowicie porzuciło swoje poglądy? Ilu nadal, w głębi duszy, fascynuje się Mao Zedongiem?

30 stycznia 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   polityka   historia   film   recenzja   kultura   chiny   totalitaryzm   nacjonalizm   komunizm   mao zedong   mao tse-tung   maoizm   assembly   huózhe   huozhe  

Sekrety sanitariuszki "Inki"

Autor: Piotr Szubarczyk
Tytuł: “Inka. Zachowałam się jak trzeba…”
Rok wydania: 2013
Miejsce wydania: Kraków
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy “Rafael”
Patroni medialni: “Gość Niedzielny”, “W Sieci”,
Fronda.pl, wNas.pl, Niezalezna.pl



Nie tylko dla katolików

Krótka, ale treściwa - takimi słowami można podsumować książkę “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka (nazwisko autora nie jest podane ani na okładce, ani na stronie tytułowej. Widnieje ono jednak pod wstępem zatytułowanym “Od autora”). 64-stronicowa pozycja ukazała się w 2013 roku nakładem Domu Wydawniczego “Rafael”. Chociaż wydawcą książki jest instytucja katolicka, a patronat medialny nad publikacją objęło kilka mediów prawicowych, nie jest ona przeznaczona wyłącznie dla katolików i prawicowców. Omawiana książka nie ma charakteru religijnego ani politycznego. Jest pozycją informacyjną: trochę dziennikarską, trochę popularnonaukową. No dobrze… Na podstawie kilku przesłanek da się wywnioskować, że jej autor sympatyzuje z “opcją smoleńską” (najsilniejszą z nich jest sformułowanie “to byłoby uczczenie […] poległego prezydenta” umieszczone na stronie 62). Mimo to, publikacja zawiera wiele ciekawych i wartościowych faktów, które mogą być przydatne także dla osób spoza kręgu prawicowo-katolickiego. Pozycja, wbrew pozorom, nie jest monotematyczna. Występuje w niej nie tylko wątek główny, ale również wiele wątków pobocznych.


Szeroka perspektywa

Wątkiem głównym jest - jak nietrudno wywnioskować z tytułu - życie, śmierć i upamiętnienie sanitariuszki Danuty Siedzikówny “Inki”, niespełna osiemnastoletniej ofiary stalinowskich represji, zaliczanej do panteonu Żołnierzy Wyklętych. Historia “Inki” (1928-1946) nie jest jednak wyrwana z kontekstu. Szubarczyk przedstawił ją na tle 5 Wileńskiej Brygady AK, skądinąd bardzo precyzyjnie zarysowanym (nastolatka działała w oddziale podporucznika Zdzisława Badochy “Żelaznego“, który z kolei był podwładnym majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki“). Autor ukazał również Siedzikównę na tle środowiska społecznego, które ukształtowało jej patriotyczny i antykomunistyczny światopogląd. Zwrócił uwagę na tragiczne dzieje i niepodległościowe tradycje rodziny bohaterki. Szubarczyk nie omieszkał się napisać także o tym, co dzisiaj (w III RP) dzieje się z pamięcią o “Ince” i innych Żołnierzach Wyklętych. Omawiana książka, chociaż przygotowana starannie i rzetelnie, nie jest do końca wolna od emocji i prywatnych komentarzy autora. Szubarczyk używa niekiedy mocnych sformułowań, ocenia postępowanie różnych osób, przedstawia własne pomysły dotyczące uczczenia Żołnierzy Wyklętych.


Aspekt formalny

Pisząc o książce “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka, nie należy zapominać o formie. A ta robi wrażenie. Pozycja została opublikowana w formacie A4. Co więcej, wydano ją w twardej oprawie. Okładka książki prezentuje się bardzo dobrze. Widzimy na niej duże, czarno-białe, lekko przechylone, jakby wyjęte z albumu zdjęcie legitymacyjne Danusi Siedzikówny. Znajduje się ono na tle kolorowego fotomontażu. Dolną część tego fotomontażu stanowi pokolorowana fotografia szwadronu Zdzisława Badochy “Żelaznego” (wśród uwiecznionych żołnierzy jest sanitariuszka “Inka”). Górną część - zdjęcie lasu, wysokich drzew. Tytuł publikacji zapisano w następujący sposób: wielki, biały napis “INKA”, a pod nim nieduży, biały podtytuł “Zachowałam się jak trzeba…”. Po obu stronach słowa “INKA” znajdują się polskie flagi. Spójrzmy teraz na środek książki. Dziełko Szubarczyka wydrukowano na wysokiej jakości kredowym papierze. Strony są gładkie, lśniące, pachnące i kolorowe (pergaminowe z ciemnymi marginesami). Książka obfituje w zdjęcia, grafiki i skany różnorakich dokumentów. Takie wydanie idealnie nadaje się na prezent. Z pewnością przypadnie do gustu sentymentalistom.


Z pierwszej ręki

Przejdźmy jednak do treści publikacji, bo to ona jest tutaj najważniejsza. Piotr Szubarczyk, pracując nad swoją książką, korzystał z wielu zróżnicowanych źródeł. Najbardziej wartościowe są informacje, które autor otrzymał “z pierwszej ręki” - od świadków życia i śmierci Danuty Siedzikówny. Jedną z osób, do których dotarł twórca publikacji, był ksiądz Marian Prusak. Człowiek ten, gdański kapelan wojskowy, wysłuchał ostatniej spowiedzi Danki i podporucznika Feliksa Selmanowicza “Zagończyka” (żołnierza straconego razem z sanitariuszką). Polski ksiądz doskonale zapamiętał głęboki smutek Selmanowicza i wyjątkowy spokój Siedzikówny. Ostatni raz towarzyszył im… już na samym końcu, w chwili egzekucji. Podobno duchowny nie był w stanie patrzeć na tę drastyczną scenę. Zorientował się jednak, że za pierwszym razem rozstrzelanie się nie powiodło i że musiano je powtórzyć. Inne osoby, z którymi rozmawiał Szubarczyk, to m.in. Wiesława Siedzik-Korzeniowa (siostra Danusi), Wanda z Górskich Artwichowa (przyjaciółka bohaterki) i Jerzy Łytkowski (człowiek, który obserwował “Inkę” udającą się na ostatnią wyprawę po lekarstwa). Ich wiedza, pochodząca z osobistego doświadczenia, jest nieoceniona.


Zwyczajna-niezwyczajna

Danuta Siedzikówna “Inka” urodziła się w Guszczewinie/Huszczewinie koło Narewki. Pochodziła z rodziny, która dużo wycierpiała za działalność niepodległościową. Ojca dziewczyny dwukrotnie (w czasach carskich i bolszewickich) wywożono w głąb Rosji. Matka Danki została aresztowana i poddana torturom przez gestapo. Widok skatowanej kobiety - rannej, z wybitymi zębami - był dla Siedzikówny traumatycznym przeżyciem. Doświadczenia najbliższych (i poczucie obowiązku wobec nich) przesądziły o drodze życiowej samej Danusi. Ale “Inka” nie była tylko bohaterką walki o suwerenną Polskę. Była również… zwyczajną dziewczyną. Miała swoje marzenia i problemy. Wielkim zmartwieniem Danki, które towarzyszyło jej przez całe życie, było zniekształcenie lewej części twarzy. Siedzikówna, której podczas narodzin uszkodzono mięśnie, miała “usta ściągnięte w nienaturalnym grymasie i lekko wklęśnięty policzek” (s. 6). Złośliwi rówieśnicy często szydzili z jej nieszczęścia. Danusia wiedziała jednak, że gdy skończy osiemnaście lat, będzie mogła się poddać specjalnej operacji. Niecierpliwie czekała na te urodziny. Ale ich nie doczekała. Została zabita sześć dni przed swoją “osiemnastką”. Gorzka ironia losu.


Czy wiecie, że…?

Zarówno Danka, jak i jej siostry (Wiesia i Irenka) były bardzo zdolnymi uczennicami. Mieszkały tak daleko od szkoły, że musiały do niej dojeżdżać konno. Wiesława Siedzik-Korzeniowa zapamiętała, że wszystkie trzy “wskakiwały na konia z płotu, bo były za małe, żeby wsiadać normalnie” (s. 12). Danusia Siedzikówna miała w swoim życiu kilka bliskich koleżanek. Jedną z nich nazywano “Inką”. I to właśnie na jej cześć przyszła Żołnierka Wyklęta przyjęła swój słynny pseudonim. Działalność konspiracyjna, jaką prowadziła Siedzikówna, wymagała posługiwania się fałszywymi nazwiskami. Nasza bohaterka była więc również znana jako “Danuta Obuchowicz” i “Ina Zalewska”. Konspiracja działała tak dobrze, że podporucznik Olgierd Christa “Leszek” (dowódca Danusi, następca “Żelaznego”) dopiero w III Rzeczypospolitej dowiedział się, jak brzmiało prawdziwe nazwisko “Inki”. Niestety, było już za późno. Christa zdążył bowiem ufundować tablicę pamiątkową, na której widniało nazwisko “Danuta Obuchowicz”. Siedzikówna miała uzdolnienia muzyczne. Grała na gitarze, śpiewała solo w kościele. W noc aresztowania uczyła swoje przyjaciółki nowej pieśni. Był to patriotyczny utwór ze słowami Andrzeja Trzebińskiego.


Pamięć i prawda

Dzieje Danuty Siedzikówny “Inki” wcale nie zakończyły się w momencie śmierci. Dankę spotkało to samo, co wielu innych akowców: była obrażana i zniesławiana w komunistycznych mediach. Próbowano z niej zrobić bandytkę i terrorystkę. Krzywdząca propaganda, rozpowszechniana przez środki masowego przekazu, brzmiała tym bardziej niedorzecznie, że Siedzikówna nigdy nie walczyła z bronią w ręku. Była tylko sanitariuszką… I to w typie “dobrej Samarytanki”. Zdarzało jej się pomagać nie tylko własnym kompanom, ale również rannym milicjantom. Wiesława Siedzik-Korzeniowa przez wiele lat obawiała się, że pamięć o jej siostrze całkowicie zaginie. Tak się jednak nie stało. Po upadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pamięć i prawda o “Ince” zaczęły wychodzić na światło dzienne. Już w 1990 roku wyrok śmierci, wydany na niewinną sanitariuszkę, został oficjalnie unieważniony. Prawdziwa sława Danuty Siedzikówny “Inki” zaczęła się w XXI wieku. W 2001 roku nazwano jej imieniem skwer w Sopocie. W 2009 roku Danusia stała się patronką Szkoły Podstawowej w Podjazach, a rok później - Gimnazjum nr 2 w Ostrołęce. W 2012 roku umieszczono jej popiersie w krakowskim parku Jordana.


Brygada “Łupaszki”

Przyjrzyjmy się teraz 5 Wileńskiej Brygadzie AK: formacji wojskowej, w której służyła Siedzikówna. Antykomunistyczny oddział partyzantów powstał jeszcze w czasie drugiej wojny światowej (w 1943 roku). Wszystko zaczęło się od partyzanckiego oddziału Antoniego Burzyńskiego “Kmicica”. Oddział ten próbował współpracować z Sowietami, towarzysząc im w walce z niemieckim okupantem. Ale Sowieci zdradzili swoich polskich kolegów. Część z nich wymordowali, a z pozostałej części utworzyli marionetkową jednostkę “ludową”. Tryumf stalinowców nie trwał długo, gdyż jednostka szybko się rozpadła, a na jej gruzach powstała antykomunistyczna i antysowiecka partyzantka. Tą partyzantką była 5 Wileńska Brygada AK z majorem Zygmuntem Szendzielarzem “Łupaszką” na czele. Oddział prowadził liczne akcje przeciwko Sowietom i ich sprzymierzeńcom. Po oficjalnym zakończeniu wojny żołnierze nie porzucili swoich zmagań. Wierzyli, że sytuacja, jaka panowała na Kresach Wschodnich, jest tylko stanem przejściowym. Niestety - mimo optymizmu i zaangażowania - przegrali. Sam Zygmunt Szendzielarz został aresztowany w 1948 roku. Trzy lata później odebrano mu życie, skazawszy go uprzednio na 18-krotną karę śmierci.


Dodatek - płyta DVD

Grzechem byłoby nie wspomnieć o fakcie, że do ekskluzywnego (i chyba jedynego) wydania książki “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka dołączono płytę DVD z telewizyjnym spektaklem “Inka 1946”. Jest to sztuka Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. Widowisko zostało zrealizowane w 2006 roku przez Telewizję Polską. W rolę Danuty Siedzikówny wciela się Karolina Kominek-Skuratowicz. Warto wiedzieć, że jest to aktorka z mojego miasta, Starachowic. O samym spektaklu pisać nie będę, gdyż zrecenzowałam go już pół roku temu (moja recenzja jest dostępna w Internecie. Wystarczy jej dobrze poszukać). Przytoczę za to słowa, które umieszczono na okładce plastikowego pudełka: “Wzruszający spektakl o heroizmie i poświęceniu młodej dziewczyny, która za marzenia o niepodległej Polsce zapłaciła najwyższą cenę…”. A teraz ciekawostka. Konsultantem historycznym, który pomógł w realizacji widowiska, jest sam Piotr Szubarczyk. Jak się okazuje, książka “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” i spektakl “Inka 1946” mają wiele punktów wspólnych. Oba dzieła bazują na wiedzy tego samego historyka. Myślę, że pozycję książkową można uznać za uzupełnienie spektaklu.


Polscy Spartanie

Gorąco zachęcam do lektury książki i seansu widowiska. Papierowa publikacja z pewnością poszerzy wiedzę Szanownych Czytelników. Spektakl okaże się zaś dostarczycielem wzruszeń i refleksji. Dzieje Żołnierzy Wyklętych - nie tylko Danusi Siedzikówny - to ciekawy, ważny i popularny temat. Historie poruszające i inspirujące… Ale czy na pewno motywujące? Jeśli chodzi o mnie, uważam je za przypadki niesamowicie pesymistyczne, wręcz potwierdzające fatalistyczną historiozofię. Czy to nie jest tak, że w ostatecznym rozrachunku sprowadzają się one do morału: “Możesz się starać, ale i tak nic z tego nie wyjdzie”? Mimo wszystko, Żołnierzom Wyklętym należy się podziw i szacunek za postawę spartańską. Trzystu greckich wojowników, o których wspominają źródła starożytne, również nie miało szans na zwycięstwo. A jednak walczyli oni do końca - zaciekle i niestrudzenie, wykazując się męstwem i patriotyzmem. Tacy sami byli Żołnierze Wyklęci. Zamiast przewagi nad wrogiem mieli szlachetne intencje i idealistyczne dusze. Partyzanci z 5 Wileńskiej Brygady AK walczyli na Kresach Wschodnich jak Grecy pod Termopilami. Byli, można by rzec, polskimi Spartanami. I to jest fascynujące. O tym trzeba pamiętać.


Natalia Julia Nowak,
23-29 listopada 2014 r.


PS.
Wszystkim, którzy zainteresowali się dziejami 5 Wileńskiej Brygady AK, polecam cykl powieści historycznych Jana Stanisława Smalewskiego: “Pod komendą Łupaszki”, “Żołnierze Łupaszki”, “U boku Łupaszki” i “Więzień Kołymy” (książki, wydane przez Oficynę Wydawniczą “Mireki”, nie są ponumerowane, ale właśnie w takiej kolejności należy je czytać, żeby zachować chronologię wydarzeń). Głównym bohaterem serii jest porucznik Antoni Rymsza “Maks” - jeden z ocalałych łupaszkowców. Smalewski stworzył swoje dzieło na podstawie osobistych rozmów z Rymszą. Warto zajrzeć do tych książek, choćby po to, żeby poznać realia historyczne, w których działała Danuta Siedzikówna “Inka”.

30 listopada 2014   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   patriotyzm   recenzja   książka   kultura   prl   niepodległość   suwerenność   komunizm   polska rzeczpospolita ludowa   inka   danuta siedzikówna   żołnierze wyklęci   antykomunizm  

Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731...

Uwaga! Poniższy artykuł zawiera drastyczne opisy,
które nie nadają się dla osób o słabych nerwach!




Tytuł oryginalny: “Hei tai yang 731”
Tytuł międzynarodowy: “Men Behind the Sun”
Reżyseria: Tun Fei Mou (T.F. Mous)
Produkcja: Chiny, Hongkong
Rok produkcji: 1988
Język: chiński (mandaryński)
Gatunek: gore, wojenny



Nie dla nastolatków

Jeśli istnieją filmy, które naprawdę powinny być dozwolone od lat dwudziestu jeden, to należy do nich zaliczyć kontrowersyjną produkcję “Hei tai yang 731” (“Czarne Słońce 731”), znaną szerzej jako “Men Behind the Sun” (“Ludzie za Słońcem”)[1]. Uzasadnieniem tej opinii niech będą moje własne doświadczenia związane z rzeczoną produkcją. O istnieniu “Hei tai yang 731” wiem już od dawna. Gdy miałam około osiemnastu lat, obejrzałam w serwisie YouTube kilkuminutowy fragment filmu[2]. Niestety, trafiłam na jedną z najstraszniejszych scen, która ogromnie mną wstrząsnęła. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam czegoś równie drastycznego. Scena… a właściwie sekwencja, o której mówię, była dość skomplikowana, gdyż składała się z kilku etapów. Mimo to, doskonale zapamiętałam jej przebieg i najdrobniejsze szczegóły. Szok nie był jednak moją jedyną reakcją na obejrzany fragment. Prawdę powiedziawszy, odczuwałam również złość i oburzenie. Nie mogłam pojąć, jak można kręcić tak brutalne filmy. Skąd w ludzkich głowach biorą się takie pomysły?! Dopiero później dowiedziałam się, że produkcja “Men Behind the Sun” jest w stu procentach oparta na faktach.


Szesnaście zawałów

Złe samopoczucie, spowodowane sięgnięciem po “Hei tai yang 731”, to i tak niewielka krzywda. Z informacji, do której dotarłam, wynika, że dla niektórych widzów seans “Men Behind the Sun” okazał się śmiertelną pomyłką. Kiedy film był wyświetlany w chińskich kinach, szesnaście osób tak bardzo przejęło się jego akcją, że zmarło na zawał serca. Donosi o tym portal Filmweb.pl (ufam Filmwebowi, ale w tym przypadku chciałabym, żeby się mylił). Myślę, że powinnam teraz udzielić Czytelnikom pewnej rady. Jeśli jesteście ludźmi o słabym zdrowiu i/lub słabej psychice, to trzymajcie się od omawianej produkcji z daleka. Nie oglądajcie jej ani w całości, ani we fragmentach. Nie szukajcie jej zwiastunów, plakatów promocyjnych, pojedynczych kadrów. Spróbujcie całkowicie zapomnieć o jej istnieniu. Najlepiej przerwijcie również czytanie niniejszego artykułu, gdyż w następnych akapitach zajmę się bardzo nieprzyjemnymi konkretami. Napiszę o przerażającej, dwudziestowiecznej historii, do której odwołuje się scenariusz filmu. Scharakteryzuję również sam film i szokujące, wręcz nieetyczne rozwiązania, na które zdecydował się reżyser (Tun Fei Mou, pseudonim “T.F. Mous”).


Jednostka 731

Produkcja, będąca tematem mojej recenzji, traktuje o działalności japońskiej Jednostki 731 (Unit 731, Nana-san-ichi butai). O tym, czym była ta instytucja, pisze Kamil Nadolski w artykule “Jednostka z piekła rodem” (Wiadomosci.onet.pl). Według Nadolskiego, Jednostka 731 została założona przez Japończyków na terenie podbitej przez nich Mandżurii (północne Chiny). Funkcjonowała od pierwszej połowy lat ‘30 XX wieku aż do końca II wojny światowej. Oficjalna nazwa placówki brzmiała dość niewinnie: Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Pod tym szyldem kryło się jednak diabelskie laboratorium, w którym pracowano nad nowymi rodzajami broni biologicznej, a do badań wykorzystywano bezbronnych jeńców wojennych. Więźniowie, z których większość stanowili Chińczycy i Koreańczycy, byli poddawani okrutnym eksperymentom. Usuwano im narządy wewnętrzne, operowano mózgi, amputowano kończyny i przyszywano w dowolny sposób (np. ręce w miejscu nóg). Zarażano ich ciężkimi chorobami, takimi jak dżuma czy cholera. Sprawdzano na nich skuteczność granatów i miotaczy ognia. A to wszystko bez żadnego znieczulenia.


Zbrodnia i kara

Piotr Zychowicz (autor artykułu “Sekrety ‘Jednostki 731’” z wirtualnego wydania “Rzeczpospolitej”) i Robert Stefanicki (twórca tekstu “Miliard pcheł doktora Ishii” z elektronicznej edycji “Gazety Wyborczej”) twierdzą, że wśród ofiar Naczelnego Biura byli również Rosjanie i Amerykanie. Niestety, po zakończeniu wojny tylko Związek Radziecki okazał się zainteresowany osądzeniem i ukaraniem japońskich pseudonaukowców. Kilkunastu pracowników Jednostki 731 wywieziono do ZSRR i postawiono przed trybunałem w Chabarowsku. Większość oprawców pozostała jednak bezkarna, bo… zadbali o to Amerykanie. Tak, Amerykanie - ci, którzy nieco wcześniej zrzucili na Japonię dwie bomby atomowe! Uznali oni, że wyniki badań prowadzonych w Jednostce 731 mogą im się przydać w przyszłości. Sami nie mogliby przeprowadzić podobnych eksperymentów, bo przecież są zwolennikami demokracji i obrońcami praw człowieka. Generał Douglas MacArthur zaproponował japońskim pseudomedykom, że zapewni im nietykalność w zamian za udostępnienie odpowiedniej dokumentacji. W ten sposób uniknął odpowiedzialności m.in. szef Jednostki 731 (dr Shiro Ishii).


Dramat czy horror?

Wróćmy jednak do samego “Hei tai yang 731”. Jak już wspomniałam, produkcja jest wyjątkowo drastyczna i wywołuje w odbiorcy silne emocje. Akcja filmu rozgrywa się w ostatnim roku II wojny światowej będącym także ostatnim rokiem działalności Naczelnego Biura. Chociaż produkcja “Men Behind the Sun” mówi o tragicznych, autentycznych wydarzeniach, a jej zasadniczą problematyką jest martyrologia narodu chińskiego, nie można jej uznać za typowy dramat wojenny. Film jest utrzymany w konwencji gore, dlatego najczęściej zalicza się go do horrorów (mam nadzieję, że Czytelnicy zdają sobie sprawę z tego, co się kryje pod pojęciem “azjatyckie horrory”). Dla niewtajemniczonych: gore to gatunek filmowy, w którym efekt grozy uzyskuje się za pomocą epatowania ekstremalną brutalnością. W centrum uwagi stawia się przemoc, krew, wnętrzności, a nierzadko również perwersję seksualną. Gore jest nurtem bardzo kontrowersyjnym. Często bywa potępiany i pogardzany (aczkolwiek posiada również grono entuzjastów). Zadajmy sobie jednak pytanie… Jaki inny gatunek mógłby w pełni odzwierciedlić piekło Jednostki 731? Przecież to był koszmar rodem z gabinetu Josefa Mengele!


Dokumentalny prolog

Pierwszym, co widzimy w “Hei tai yang 731”, jest tajemnicza dewiza, zapisana jako biały napis na czarnym tle: “Przyjaźń to przyjaźń. Historia to historia” (pod chińskimi znakami umieszczono angielskie tłumaczenie sentencji). Co mają oznaczać te słowa? Czy chodzi w nich o to, że można się przyjaźnić z Japończykami, ale bolesne fakty pozostaną bolesnymi faktami, niezależnie od tego, jak potoczy się przyszłość? Nie wiadomo. Po prezentacji motta (tudzież plansz z podstawowymi informacjami o filmie) rozpoczyna się kilkuminutowy, dokumentalny prolog. Zostajemy zapoznani z oryginalnymi materiałami przedstawiającymi budynki Jednostki 731. Chwilę później pojawiają się mapy, plany i proste animacje. Niewidoczny lektor w zwięzły sposób opisuje kontekst historyczny, w jakim funkcjonowało Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Opowiada o japońskiej okupacji w północnych Chinach. Wyjaśnia, że Japończycy - dążący do dalszych podbojów - prowadzili tam badania nad bronią bakteriologiczną. Jednostka 731, wyposażona w więzienie i krematorium, była jedną z kilku powołanych do tego placówek. Jej działalność nasiliła się pod koniec II wojny światowej.


W stronę Mandżurii

Część dokumentalna bardzo płynnie przechodzi w fabularną. Przenosimy się w czasie do roku 1945. Generał broni i lekarz Shiro Ishii jedzie pociągiem do Mandżurii, żeby objąć kierownictwo Jednostki 731. Mężczyzna pracował tam już wcześniej, ale został zwolniony za korupcję. Teraz powraca, żeby zintensyfikować prace nad bronią biologiczną, uznawaną za ostatnią szansę na wygranie wojny. Do Mandżurii zostaje także wysłana grupa chłopców - naiwnych żołnierzy Korpusu Młodych Armii Kwantuńskiej - którzy w Jednostce 731 mają doskonalić swoje umiejętności i zdobywać nowe kompetencje. Młodzieńcy nie wiedzą jeszcze, czym jest miejsce, w którym będą się szkolić. Nie mają również pojęcia, jak despotyczni i niemiłosierni będą ich nowi przełożeni. Chłopcy postrzegają siebie jako twardzieli: silnych, sprawnych i niewzruszonych. Chętnie popisują się swoim rzekomym brakiem sentymentów. Wkrótce okaże się, że będą musieli obserwować i czynić rzeczy okrutne. Najpierw rozpocznie się morderczy trening wojskowy, de facto nauka dyscypliny. Potem zacznie się pranie mózgu. Czy młodzi ludzie pozwolą się odczłowieczyć? Czy nauczą się postrzegać bliźnich jako bezwartościowe przedmioty?


Maruty, czyli kłody

Na terenie Jednostki 731 panuje bezwzględny reżim. Za każdy błąd, za każde nieposłuszeństwo można boleśnie oberwać. Pewnej nocy zostają tam przywiezieni nowi więźniowie. Są oni traktowani brutalnie i bezlitośnie. Jedna z kobiet trzyma na rękach płaczące niemowlę. Żołnierze zabierają jej dziecko, rzucają je na ziemię i zasypują śniegiem, żeby przestało wrzeszczeć. Maleństwo umiera przez uduszenie. Czas mija. Nadchodzi moment, w którym chłopcy z Korpusu Młodych mają poznać jeńców. Dowódca pokazuje im nagiego mężczyznę i pyta: “Co to jest?”. Młodzieńcy udzielają różnych odpowiedzi: “Człowiek”, “Chińczyk”, “Zły Chińczyk”. Żadna z nich nie zadowala jednak przełożonego. Bo prawidłowa odpowiedź brzmi: “maruta” - “kłoda”. Tutaj więźniowie nie są ludźmi ani Chińczykami, tylko kawałkami drewna poddawanymi obróbce. Pierwszy eksperyment, który obserwują chłopcy, zostaje przeprowadzony na 24-letniej Chince. Ręce więźniarki zamrożono poprzez polewanie zimną wodą na mrozie. Teraz musi ona zanurzyć ręce w letniej cieczy. Gdy je stamtąd wyjmuje, laborant zrywa z nich skórę i mięśnie, odsłaniając kości[3]. Ale to tylko jedno z wielu makabrycznych doświadczeń…


Coś okropnego

Film “Hei tai yang 731” jest okropny pod każdym względem. Po pierwsze: okropna jest jego treść (problem szalonych eksperymentów przeprowadzanych na żywych ludziach). Po drugie: okropne jest podejście do poruszonego tematu (wybranie konwencji gore zamiast zwykłego dramatu wojennego). Po trzecie: okropne jest to, że cały film opiera się na faktach (trudno sobie wyobrazić, jak bardzo musiały cierpieć ofiary doktora Ishii). Po czwarte: okropny jest formalny aspekt produkcji (jeśli wierzyć serwisowi Filmweb.pl, horror “Men Behind the Sun” został zrealizowany za jedyne dwieście tysięcy dolarów, a “większość aktorów stanowili bardzo nisko opłacani tubylcy z północnych Chin”. Nędzny budżet filmu i amatorskie aktorstwo są widoczne gołym okiem. Poza tym, produkcja jest fatalnie nakręcona. Prawdopodobnie każdy, kto posiada kamerę ze statywem, byłby w stanie stworzyć coś takiego). Czy w “Hei tai yang 731” jest coś, co mogłoby się widzowi podobać? Nie ma nic przyjemnego w oglądaniu okaleczonych ciał. Niski poziom artystyczny również nie umila odbiorcy seansu. “Men Behind the Sun” spełnia jednak swoją rolę jako film gore. Faktycznie przeraża i obrzydza.


Trupy na planie

Jedną z najstraszniejszych tajemnic “Hei tai yang 731” jest to, do czego potrafił się posunąć Tun Fei Mou, żeby osiągnąć ultrarealistyczny efekt przy ultraniskim budżecie. Kiedy o tym myślę, mam ochotę krzyczeć. Krzyczeć, krzyczeć i rozdzierać szaty. A może nawet kląć. To, o czym teraz opowiem, wydaje się równie niewiarygodne jak sama historia Jednostki 731. Ale… posłuchajcie! W filmie “Men Behind the Sun” jest scena, w której demoniczni laboranci usypiają i kroją kilkuletniego chłopca. Moi Drodzy, to nie jest manekin. Serwis Filmweb.pl podaje, że w feralnej scenie wykorzystano prawdziwe ludzkie zwłoki, uzyskawszy wcześniej zgodę odpowiednich władz i rodziców zmarłego dziecka[4]. Rozumiecie?! Wykorzystano trupa jako rekwizyt filmowy! O tempora, o mores! Lecz to nie jedyny taki wybryk… Drugą sceną, w której użyto autentycznego ludzkiego ciała, jest ta, która przedstawia obdzieranie rąk ze skóry. Według Filmwebu, w rzeczonym fragmencie aktorka trzyma prawdziwe człowiecze ręce. Prawdziwe… człowiecze… ręce! Ręce trupa! Jasna Anielko! Uważam, że twórcom “Hei tai yang 731” należy się Oscar w kategorii “najbardziej nieetyczna ekipa filmowa”.


Prawie jak Neron

Jeśli to, o czym napisałam w poprzednim akapicie, nie jest dla Was dowodem na niemoralność reżysera i jego współpracowników, to mam w zanadrzu jeszcze jeden argument. Otóż wszystko wskazuje na to, że na planie “Men Behind the Sun” męczono zwierzęta. Internetowe źródła podają, że scena, w której płoną szczury, dzieje się naprawdę. To znaczy: ekipa filmowa podpaliła gryzonie i nagrała ich cierpienie. Ktoś w Internecie zasugerował, że jeśli twórcy “Hei tai yang 731” faktycznie podpalili żywe stworzenia, to wcale nie są lepsi od pracowników Naczelnego Biura, których rzekomo chcieli potępić. Trudno się z tym nie zgodzić. Cały incydent przypomina mi fragment “Quo vadis?” Henryka Sienkiewicza, w którym Neron każe spalić Rzym, żeby móc ułożyć rzewną pieśń o płonącym mieście. Wracając do szczurów… Ogromne emocje wzbudza scena z “Men Behind the Sun”, w której wygłodniałe gryzonie rzucają się na kota. W tym przypadku pojawia się jednak iskierka nadziei. Anglojęzyczna Wikipedia informuje, że kot był posmarowany miodem, a szczury nie zrobiły mu żadnej krzywdy. OK, ale co z płonącymi gryzoniami?! Na to pytanie Wikipedia nie udziela odpowiedzi[5].


Nie lada wyzwanie

Jednostka 731 to jeden z najpaskudniejszych wycinków historii, o jakich słyszałam. Rozwiązania realizacyjne, na które zdecydował się T.F. Mous, również oceniam jako porażające. Używanie ludzkich zwłok można jeszcze postawić w jednym szeregu z działalnością Gunthera von Hagensa, znanego szerzej jako Doktor Śmierć. Ale palenie żywcem zwierząt? To już wykracza poza granice sztuki, dobrego smaku i człowieczeństwa. A może to tylko plotka? Może to tylko efekt specjalny? Nie, na pewno nie. Przecież reżysera nie było stać na efekty specjalne. Jak już wspomniałam, budżet filmu wynosił jedynie dwieście tysięcy dolarów. To właśnie nędza sprawiła, że Tun Fei Mou musiał sięgnąć po prawdziwe trupy, a do udziału w filmie zaangażował amatorów (którzy nie otrzymali wielomilionowych honorariów, tylko głodowe pensje jak za pracę w fabryce. Chińskiej fabryce). Produkcję “Hei tai yang 731” ogląda się bardzo ciężko. Dyletanctwo i nieudolność to jedno. Drugim problemem jest skrajna brutalność i sposób jej przedstawienia. Nie jestem żadnym delikatesem, ale seans “Men Behind the Sun” był dla mnie nie lada wyzwaniem. Przygotowywałam się do niego przez kilka tygodni.


“Mirzo, a ja spojrzałem!”

Absolutnie nie polecam tego filmu. Chyba, że jako ciekawostkę historyczną. Chociaż… po co marnować czas na takie badziewie?[6] Nie lepiej przeczytać dobry artykuł? Teraz słówko dla tych, którzy - mimo wszystko - zdecydują się obejrzeć omawianą produkcję. Gdy już będziecie ją oglądać, nie narzekajcie, że czujecie się kiepsko. Przecież uprzedziłam Was o treści i formie filmu (napisałam też o szesnastu osobach, które zmarły na zawał serca). Jak to się mówi: “Widziały gały, co brały”. Życzę Wam odwagi i wytrwałości, bo wiem, że będziecie ich potrzebować. I to w dużych ilościach. Przypuszczam, że po seansie “Hei tai yang 731” (i po pełnym uświadomieniu sobie autentyczności całej historii) wielu z Was będzie skłonnych utożsamić się ze słowami Adama Mickiewicza: “Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny. Tam widziałem - com widział, opowiem - po śmierci, bo w żyjących języku nie ma na to głosu”. Jeśli chodzi o mnie, mogłabym sporządzić listę najgorszych filmów, jakie obejrzałam, i umieścić “Men Behind the Sun” na pierwszym miejscu. Drugie miejsce zająłby prowokacyjny dramat “Charlotte for Ever” Serge’a Gainsbourga z 1986 roku (za pedofilię i kazirodztwo).


Natalia Julia Nowak,
19-29 października 2014 r.


PRZYPISY


[1] Małe wyjaśnienie. Anglojęzyczny, międzynarodowy tytuł filmu nie jest ujednolicony. Na plakatach promocyjnych i okładkach DVD pojawiają się dwie formy gramatyczne: liczba pojedyncza (“Man Behind the Sun”) i liczba mnoga (“Men Behind the Sun”). Ja wybrałam tę drugą, chociaż w samym filmie, pod chińskim tytułem, jest napisane “Man Behind the Sun”.

[2] Obecnie mam 23 lata i 8 miesięcy. Decyzję o tym, żeby powrócić do “Men Behind the Sun”, podjęłam pod wpływem seansu japońskiego (sic!) serialu animowanego “Elfen Lied”. Problem potwornych eksperymentów przeprowadzanych na ludziach (a właściwie - mutantach Homo sapiens) jest tam jednym z głównych wątków. Wiąże się on z zagadnieniami eugeniki i eutanazji niemowląt. Zastanawiam się, czy “Elfen Lied” nie jest czkawką po niechlubnej przeszłości narodu japońskiego. W ogóle odnoszę wrażenie, że motyw podejrzanych (czasem brutalnych, a czasem tylko cudacznych) doświadczeń prowadzonych na ludziach i/lub istotach podobnych do ludzi jest powszechny w japońskiej popkulturze. Odgrywa on ważną rolę m.in. w kultowej mandze i animacji “Akira”. Nawet w jednym z sezonów “Sailor Moon. Czarodziejki z Księżyca” pojawia się szalony naukowiec, dr Souichi Tomoe, który eksperymentuje na swojej córce Hotaru. Wracając do “Elfen Lied”… W anime występuje postać (Nana), którą inna postać (Mayu) nazywa grzecznościowo “Nana-san”. Interesujące, że “Nana-san” brzmi jak “Nana-san-ichi butai” (japońskie określenie Jednostki 731). Jeszcze jedna ciekawostka: niektórzy współcześni Japończycy lubią eksperymentować na samych sobie. Są tacy, którzy wstrzykują sobie w czoło sól fizjologiczną, żeby mieć ogromnego bąbla z dziurką pośrodku. Sprawdźcie to w Google.

[3] To właśnie ten fragment tak bardzo mnie zaszokował, kiedy miałam około osiemnastu lat. Wyobraźcie sobie coś takiego… Dwie proste, średniej grubości gałęzie. Z każdej z nich zwisa jeden, żałosny, uschnięty liść. Zarówno gałęzie, jak i liście, mają kolor biały. A teraz przyjmijcie do wiadomości, że te gałęzie to ludzkie przedramiona, a liście to ludzkie dłonie (ogołocone do kości, pozbawione skóry i mięśni). Brrrr! Wstrząsające!

[4] O tym, że były to prawdziwe zwłoki, donosi rubryka “Ciekawostki”. Informację, zgodnie z którą T.F. Mous otrzymał pozwolenie na wykorzystanie trupa, zaczerpnęłam z jednej z recenzji opublikowanych na Filmwebie (autor zacytował słowa reżysera).

[5] Z innej beczki: zauważyłam, że w dyskusjach i materiałach dotyczących “Hei tai yang 731” rzadko wspomina się o… gołębiu. No właśnie, co z gołębiem? Przecież w filmie jest scena, w której gołąb długo się rzuca, a potem zdycha. Czy to się wydarzyło naprawdę? Czy poświęcono ptaka w imię “sztuki filmowej”? Nie wiem, ale po kimś takim, jak Tun Fei Mou, można się spodziewać wszystkiego.

[6] Tych, którzy mają dużo wolnego czasu, informuję, że “Hei tai yang 731” posiada kilka kontynuacji: “Hei tai yang 731 xu ji zhi sha ren gong chang” (1992), “Hei tai yang 731 si wang lie che” (1994) i “Hei tai yang Nan Jing da tu sha” (1995). Nie oglądałam żadnej z nich, więc nie mogę się do nich ustosunkować. Wiem tylko tyle, że dwie pierwsze zostały nakręcone przez innego reżysera. Działalność Naczelnego Biura Zapobiegania Epidemiom i Departamentu Oczyszczania Wody jest również tematem rosyjskiej produkcji “Philosophy of a Knife” (“Filozofia noża”) w reżyserii Andreya Iskanova. Popatrzcie: filmy o Jednostce 731 kręcą przedstawiciele narodu ofiar (Chińczycy) i przedstawiciele narodu sędziów (Rosjanie). A co z Amerykanami? Udają, że problem nie istniał? Podobno motyw Naczelnego Biura pojawia się w jednym z odcinków amerykańskiego serialu “Z Archiwum X”. Szkoda, że włożono go między bajki o duchach i UFO.

30 października 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   film   wojna   recenzja   kultura   chiny   japonia   ii wojna światowa   mandżuria   jednostka 731   unit 731   shiro ishii   tun fei mou   t.f. mous   men behind the sun   hei tai yang 731  

Swastyki i pasiaste piżamy

Uwaga! Poniższy artykuł obfituje w spoilery, ponieważ chciałam w nim zawrzeć nie tylko ocenę filmu, ale również jego analizę i interpretację!



Tytuł polski: “Chłopiec w pasiastej piżamie”
Tytuł oryginalny: “The Boy in the Striped Pyjamas”
Reżyseria: Mark Herman
Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2008
Gatunek: dramat, wojenny, familijny



Film familijny

“Chłopiec w pasiastej piżamie” (2008) to amerykańsko-brytyjski film fabularny, który został nakręcony na terenie Węgier, a którego akcja rozgrywa się w hitlerowskiej III Rzeszy. Jedną z instytucji odpowiedzialnych za tę produkcję jest brytyjska telewizja publiczna - BBC. Półtoragodzinne dzieło, które wybrałam do recenzji, opiera się na motywach powieści Johna Boyne’a (2006). “Chłopiec…” zaliczany jest do dramatów wojennych, ale myślę, że można zaryzykować i przyporządkować go również do kategorii “film familijny”. Produkcja w różnych krajach była dozwolona od lat 12 lub 13, jednak wydaje mi się, że ta granica jest odrobinę zawyżona. Ośmielam się mniemać, że nic strasznego by się nie stało, gdyby pokazywano ten film nawet dziesięciolatkom (oczywiście, podczas seansu powinni im towarzyszyć jacyś mądrzy dorośli). Poziom drastyczności dzieła nie przewyższa bowiem typowych kreskówek i gier komputerowych, po które sięgają współczesne dzieci. Przemoc i śmierć są w filmie obecne, ale ukryte przed okiem widza. Całość nastawiona jest na wzruszanie i pouczanie, zupełnie jak “Pocahontas” i “Król Lew”, w których również poruszano skomplikowane tematy.


Beztroskie życie

Historia opowiedziana w “Chłopcu w pasiastej piżamie” dzieje się w czasie II wojny światowej, przedstawionej tak, jak ją widzi główny bohater, ośmioletni Bruno. Ale… czy on w ogóle widzi jakąś wojnę? Bruno mieszka w Berlinie, gdzie życie zwykłych Niemców nie różni się zbytnio od przedwojennego. Chłopiec chodzi do szkoły, a po zajęciach lekcyjnych bawi się z kolegami i realizuje swoje pasje. Niczego mu nie brakuje. Ma pełną rodzinę i mnóstwo zabawek, mieszka w przestronnym, zadbanym, dobrze wyposażonym domu. Żyje mu się nawet lepiej niż jego rówieśnikom, gdyż jego ojciec zajmuje wysoką pozycję społeczną i zarabia dużo pieniędzy (rodzinę stać na zatrudnienie służby). Bruno ciągle słyszy, że jego kraj prowadzi jakąś wojnę, ale sam tej wojny nie odczuwa i w ogóle się nią nie interesuje. Jeśli w jego umyśle pojawia się konflikt zbrojny, to tylko podczas zabawy. Typowy dzieciak. W Berlinie, oczywiście, nie wszystko jest “cacy”. Z wielu budynków zwisają nazistowskie flagi, a na ulicach widać czasem żołnierzy, którzy zmuszają całe rodziny do opuszczenia domów i wejścia do ciężarówek. Ale Bruno tego nie zauważa, gdyż żyje we własnym, dziecięcym świecie.


Wielka zmiana

Pewnego dnia chłopiec wraca ze szkoły do domu i zastaje swoją mamę Elsę oraz dwunastoletnią siostrę Gretel w bardzo radosnym nastroju. Dowiaduje się, że jego ojciec dostał awans i “dalej będzie żołnierzem, ale znacznie ważniejszym” (podpułkownikiem - Obersturmbannfuhrerem). Rodzina postanawia uczcić sukces mężczyzny i wyprawić wielkie przyjęcie. Niestety, bardzo szybko okazuje się, że awans ojca wiąże się z koniecznością zmiany miejsca zamieszkania. Cała rodzina musi wyjechać z Berlina i wprowadzić się do nowego domu na wsi. Dlaczego akurat tam? Bruno nie za bardzo się w tym orientuje. Wie tylko tyle, że ma to jakiś związek z nową pracą jego ojca. Chłopiec nie chce wyjeżdżać, gdyż uważa, że na wsi jest nudno. Martwi się, że będzie musiał opuścić swoich kolegów i że może czuć się samotny w małej miejscowości. Ojciec, Ralf, pozostaje jednak nieugięty. Przedstawia wyjazd jako coś, co dla niego jest żołnierskim, patriotycznym obowiązkiem, a dla dzieci - wielką przygodą rodem z książek czytanych przez ośmiolatka. Sprawa jest więc przesądzona. Wszyscy członkowie rodziny muszą wyjechać. Tak też się dzieje. Wkrótce chłopiec i jego krewni docierają do nowego domu.


Dom na odludziu

Położona na wsi willa nie przypada Brunonowi do gustu. Również Elsa, Gretel i gosposia Maria nie wyglądają na zachwycone wiejską posiadłością. Dom jest wprawdzie przestronny i otoczony dużym ogrodem, ale wydaje się dość ponury. Rodzinie Ralfa - szczególnie jego synkowi - najbardziej nie podoba się okolica. Dom jest położony na odludziu, z daleka od cywilizacji. W jego otoczeniu nie ma sklepów, kin, teatrów, kawiarni, przychodni lekarskich ani nawet innych domów. Brakuje tam także szkoły, dlatego oficer decyduje, że wynajmie swoim dzieciom nauczyciela, który będzie im udzielał prywatnych lekcji. Mały Bruno odkrywa jednak coś wielce intrygującego. Chłopiec widzi z okna swojego pokoju miejsce, którego nie da się zobaczyć z innych okien. Niestety, nie umie określić, co to za osobliwość. Na podstawie kilku przesłanek (dużego obszaru, drewnianych bud i ogrodzenia przypominającego pastuch) stwierdza, że jest to farma. Niepokoi go jednak wygląd przebywających tam ludzi. Nie rozumie, dlaczego noszą oni ubrania kojarzące się z pasiastymi piżamami. Zdziwienie ośmiolatka narasta, gdy odziany w ten sposób mężczyzna zostaje nowym służącym rodziny.


Głowy w piasku

Rodzice Brunona robią wszystko, co w ich mocy, żeby wymazać “farmę” ze świadomości chłopca. Żadne z nich nie podejmuje próby porozmawiania z synem. Ralf zbywa Brunona, mówiąc mu tylko, że jest to coś ważnego dla III Rzeszy. Problem widoku rozpościerającego się za oknem zostaje rozwiązany w najbardziej niedojrzały sposób, jaki można sobie wyobrazić. Otóż okno zostaje zabite deską. Rodzice bohatera, chowając głowę w piasek, posuwają się do jeszcze jednej skrajności: zabraniają dziecku chodzenia na tył domu. Jest to absurdalne - zwłaszcza, że jedynym uzasadnieniem tego zakazu staje się krótkie “nie wolno“. Ośmiolatek nie rozumie, czemu mają służyć te podejrzane i nieudolne zabiegi rodziców. Nurtują go dwie rzeczy: czym jest nietypowa “farma” oraz dlaczego Ralf i Elsa próbują ukryć jej istnienie. Chłopiec wpada na pomysł, żeby zrobić sobie huśtawkę. Wierzy, że dzięki niej znowu będzie mógł obserwować “farmę”. Kiedy Bruno spada z huśtawki, ratuje go ów tajemniczy służący w pasiastej “piżamie”. Ośmiolatek wdaje się w krótką pogawędkę z mężczyzną. Nie pojmuje, dlaczego ktoś, kto kiedyś był lekarzem, pracuje teraz u obcych ludzi jako pomoc domowa.


Mały Szmul

Czas mija, a małego Brunona coraz mocniej dręczą nieprzyjemne uczucia: nuda, samotność i frustracja. Dom i jego otoczenie wcale nie przestają być brzydkie i smutne. Poza tym, w sercu chłopca nieustannie wzrasta zaciekawienie “farmą”. Pragnienie rozwiązania tej zagadki coraz silniej daje o sobie znać. Wreszcie Bruno decyduje się zerwać zakazany owoc: potajemnie wymyka się z podwórka i biegnie w stronę obiektu swojej fascynacji. Zmierzając w jego stronę, czuje się jak bohaterowie książek przygodowych odkrywający i podbijający nowe lądy. Gdy ośmiolatek dociera do celu, czyli betonowego słupa z drutem kolczastym, spostrzega, że za ogrodzeniem siedzi jakiś wynędzniały chłopiec. Ma on ogoloną głowę i strój podobny do pasiastej piżamy. Bruno nawiązuje z nim kontakt. Dowiaduje się, że malec - bardzo przygnębiony i nieufny - nosi imię Szmul i jest jego rówieśnikiem. Bruno natychmiast zaczyna go lubić. Od tej pory bohater codziennie odwiedza chłopca i przynosi mu jedzenie, a on opowiada mu o trudach życia w tym specyficznym miejscu. Między dziećmi rodzi się głęboka przyjaźń. Chłopcy odkrywają, że są tacy sami, ale egzystują w skrajnie odmiennych warunkach.


Dysonans poznawczy

Dalsza część filmu poświęcona jest właśnie różnicom między światem Brunona a światem Szmula. Przykład: kiedy umiera Niemka, babcia Brunona, odbywa się uroczysty pogrzeb. Jest pastor, jest rodzina, jest procesja, jest grób. Okoliczności, w których zmarła starsza pani, są dla wszystkich zrozumiałe. Inaczej wygląda sprawa z dziadkami Szmula. Chłopiec nie zna dokładnej przyczyny ich zgonu. Wie tylko tyle, że “nie było żadnego pogrzebu”. Bruno staje się ofiarą istnego dysonansu poznawczego. W domu nieustannie słyszy, że niemieccy żołnierze walczą o lepszy świat, a Żydzi “są nosicielami zła”. Rozmawiając ze Szmulem, dowiaduje się czegoś przeciwnego: niemieckie wojsko zabiera ludziom ubrania, a wśród Żydów jest wielu dobrych ludzi, takich jak tata Szmula. Bruno sam już nie wie, co ma myśleć o swoim ojcu. Z jednej strony, bardzo go kocha i czuje się przez niego kochany. Z drugiej - zaczyna podejrzewać, że skoro Ralf dopuszcza się niegodnych czynów, to nie może być sprawiedliwym człowiekiem. Jak pogodzić miłość do rodzica z dezaprobatą dla jego działalności? Jak pojąć fakt, że ktoś, kto dba o swoich bliskich, może być jednocześnie tyranem?


Elsa i Gretel

Podobne dylematy przeżywa matka głównego bohatera. Elsa to delikatna i wrażliwa kobieta, która kocha swojego męża i jest dumna z jego sukcesów. Wraz z upływem czasu zaczyna jednak dostrzegać, że jego poczynania są okrutne, a ideologia - niesprawiedliwa. Mimo to, nie mówi mu o swoich wątpliwościach. Próbuje się łudzić, że Ralf to dobry człowiek, który robi to, co jest konieczne. Kobieta zmienia swoje zachowanie, gdy dowiaduje się o prowadzonym przez niego ludobójstwie. Wyzbywa się złudzeń, popada w depresję i otwarcie wyraża swój sprzeciw. Zupełnie inną transformację przechodzi Gretel. Gdy ją poznajemy, jest zwykłą niemiecką dziewczynką, lubiącą nosić wstążki i bawić się lalkami. Ma jednak skłonność do fanatyzmu, o czym świadczy jej nadmiernie żarliwa modlitwa, nadgorliwość w nauce i namiętne czytanie prasy. Pod wpływem dwóch osób - nazistowskiego nauczyciela i ojcowskiego adiutanta - dziewczynka przeobraża się w entuzjastkę hitleryzmu i zaciekłą antysemitkę. Dwunastolatka urządza sobie nawet prywatny rytuał przejścia. Wyrzuca ze swojego pokoju lalki i rozwiesza nazistowskie plakaty, a dziewczęcą sukienkę zamienia na mundurek Hitlerjugend.


Brak realizmu

Omawiany film bywa krytykowany za skrajnie nierealistyczny obraz niemieckich obozów koncentracyjnych. Jak to możliwe, że Szmul spędza tyle czasu przy ogrodzeniu? Jak to możliwe, że nikt nie spostrzega wścibskiego Brunona? Jak to możliwe, że nie ma esesmanów patrolujących teren? Jak to możliwe, że obóz świeci pustkami? Większość scen z udziałem Szmula wygląda tak, jakby w obozie był tylko on i dosłownie garstka innych więźniów. Niektóre ujęcia prezentują się następująco: druty, Szmul i długo, długo nic. Jak to możliwe, że na teren obozu można wrzucić piłkę? Czyżby wieżyczka strażnicza była pusta? A może strażnik jest niewidomy? Gdyby obozy koncentracyjne naprawdę tak wyglądały, ruch oporu kwitłby jak forsycja na wiosnę. Największe kontrowersje wzbudza fragment, w którym Szmul mówi, że jego tata zaginął. Bruno, grzebiąc patykiem w ziemi, stwierdza, że może zrobić podkop, wejść na teren obozu i pomóc koledze w poszukiwaniu ojca. Nazajutrz Żyd przynosi ze sobą dodatkowy pasiak, a Niemiec - ogrodową łopatę. Bruno przebiera się za więźnia i przy pomocy łopaty robi pod ogrodzeniem dołek. Brawo. Nawet John Rambo i Kevin McCallister by na to nie wpadli.


Okoliczność łagodząca

Za jedyną okoliczność łagodzącą, usprawiedliwiającą ten wybujały brak realizmu, można uznać fakt, że “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest adresowany do młodszej publiczności[1]. Gdyby ukazano obóz koncentracyjny z całym jego okrucieństwem, produkcja nie nadawałaby się dla dzieci. Tymczasem mamy dzieło, którego główne hasła to ostrożność i umiarkowanie. Są w nim elementy niedopowiedziane i dorozumiane. Owszem, w filmie trafia się scena straszna, ale nie do końca jest ona porównywalna ze strasznymi scenami z filmów dla dorosłych. Nie chodzi mi tutaj o treść tej sceny - gdyż ta jest bardzo poważna i przygnębiająca - tylko o jej wykonanie. Scenę nakręcono w taki sposób, żeby ukazywała grozę nazistowskich obozów koncentracyjnych, a jednocześnie mogła być pokazywana młodym widzom. Gdyby produkcja była przeznaczona dla osób pełnoletnich, interesujący nas fragment wyglądałby o wiele drastyczniej. Bardzo niefortunny i krzywdzący wydaje mi się fakt, że w “Chłopcu…“ przedstawiono obóz jako miejsce “tylko dla Żydów”[2]. Pamiętajmy, że do obozów trafiały również miliony Romów i Słowian. Czasem zamykano tam też Niemców, np. homoseksualistów.


Przeciwko indoktrynacji

Obraz obozu, zawarty w “Chłopcu w pasiastej piżamie”, jest zdecydowanie najsłabszą stroną filmu. To poważny zarzut, albowiem motyw ten jest najważniejszy. I nie zmienia tego fakt, że stanowi on tylko pretekst do poruszenia szerszego problemu, a mianowicie kontrastu między sytuacją Niemców a sytuacją Żydów i narodów podbitych w czasie II wojny światowej. Produkcja nie zasługuje jednak na całkowite przekreślenie, ponieważ jest w niej wątek, który poprowadzono bardzo dobrze. Chodzi mi tutaj o wizję Brunona jako człowieka niedającego się ogłupić propagandzie politycznej. Dzieło przekonuje, że dobrym uczniem i obywatelem nie jest ten, kto wkuwa gotowe formułki, bezmyślnie powtarza cudze słowa i traktuje podręczniki oraz media jako źródła prawd objawionych. Dobrym uczniem i obywatelem jest ten, kto myśli samodzielnie, zadaje pytania, podaje wszystko w wątpliwość, weryfikuje zasłyszane tezy, prowadzi własne poszukiwania i porównuje różne punkty widzenia. Bruno, choć jeszcze mały, ma w sobie coś z Winstona Smitha z “Roku 1984” George‘a Orwella. Niestety, ponosi za to pewną cenę: jest traktowany przez nauczyciela gorzej niż bezkrytyczna Gretel.


Gra w skojarzenia

Główny problem, poruszony w analizowanej produkcji, kojarzy mi się z monologiem księdza Tomasza Zaleskiego zaprezentowanym w filmie “Karol - człowiek, który został papieżem” (“Karol, un uomo diventato papa”) Giacoma Battiato z 2005 roku. W rzeczonym monologu, skierowanym do Hansa Franka i jego popleczników, padają stwierdzenia: “Niemieckie dzieci są czyste, a dzieci żydowskie cuchną. Niemieckie dzieci mają zęby, a żydowskie są szczerbate. Niemieckie dzieci śpią w swoich łóżkach, a żydowskie śpią na podłodze, koło zwłok swoich krewnych. Niemieckie dzieci się bawią, a żydowskie dzieci już zapomniały, czym jest zabawa. (…) Niemieckie dzieci się śmieją, żydowskie nie wiedzą, co to śmiech. Wasze dzieci chodzą, żydowskie dzieci nie”. Kto wie, może “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest inspirowany właśnie tymi słowami? Fabuła “Chłopca…” przypomina mi również film “Labirynt fauna” (“El Laberinto del fauno”) Guillermo del Toro z 2006 roku. Mówi on o wrażliwej jedenastolatce, która przeprowadza się do położonego poza miastem domu swojego ojczyma, bezwzględnego kapitana wojsk frankistowskich, radykalnie zwalczającego republikanów.


Opowieść o uczuciach

“Chłopiec w pasiastej piżamie” - polecam ten film wszystkim, którzy pragną się przekonać, jak bezsensownie wygląda totalitaryzm widziany oczami niewinnego, nieświadomego, neutralnego dziecka. Produkcja powinna zainteresować także tych, którzy przejmują się losem dzieci uwikłanych w ponure sprawy świata dorosłych. Mali ludzie często stają się ofiarami konfliktów, których nie rozumieją i z którymi nie mają nic wspólnego. Takimi ofiarami byli m.in. najmłodsi więźniowie niemieckich obozów koncentracyjnych, którym (szczerze, acz nieudolnie) złożyli hołd twórcy “Chłopca…”. Komu odradzam seans tego filmu? Osobom, które w dramatach wojennych i historycznych cenią przede wszystkim realizm[3]. Jeśli ktoś szuka dzieła, w którym obóz koncentracyjny przedstawiono z chirurgiczną precyzją i reporterską rzetelnością, to w omawianej produkcji nie znajdzie nic dla siebie. Nie ma tu przerażających obrazów rodem z opowiadań Tadeusza Borowskiego. “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest opowieścią o uczuciach: współczuciu, litości i solidarności międzyludzkiej. To film dla tych, którzy patrzą przez pryzmat serca, a nie rozumu. Dzieło jest pochwałą empatii, prostoty i dobroci.


Natalia Julia Nowak,
16-30 września 2014 r.


PRZYPISY


[1] Mam również inną teorię. Całkiem możliwe, że “Chłopiec w pasiastej piżamie” odwołuje się do najprostszych - podstawowych, instynktownych, automatycznych, niepoddanych jeszcze rozumowej analizie - odruchów wrażliwego człowieka. A mianowicie do podsuwanych przez emocje myśli typu: “Dlaczego mnie tam nie było? Ja na pewno bym coś zrobił. Starałbym się jakoś tym ludziom pomóc. Robiłbym wszystko, co w mojej mocy. Cokolwiek”. Takie myśli są, oczywiście, naiwne, ale faktycznie mogą przyjść do głowy komuś o gołębim sercu. Zwłaszcza osobie bardzo młodej: dziecku lub nastolatkowi.

[2] Jest to dosłowny cytat z filmu. W jednej ze scen Gretel informuje, że kierowany przez Ralfa obóz jest przeznaczony dla ludności żydowskiej. Bruno upewnia się: “Tylko dla Żydów?”. Siostrzyczka udziela mu twierdzącej odpowiedzi. Skoro jestem już przy tym fragmencie, pozwolę sobie stwierdzić, że postawa Gretel (tzn. stosunek dziewczynki do obozu i uwięzionych w nim ludzi) jest co najmniej niepokojąca. Kiedy ośmiolatek mówi, że Ralf zarządza “okropnym miejscem”, dwunastolatka wypowiada słowa: “Okropnym tylko dla nich, Bruno”. Ci, którzy powiedzą, że Gretel jest zmanipulowaną małolatą, będą mieli sporo racji. Trzeba jednak przyznać, że stwierdzenie “Okropnym tylko dla nich” świadczy o pewnym cynizmie. Wygląda na to, że Gretel doskonale wie, iż więźniowie są traktowani w sposób niehumanitarny. Mimo to, akceptuje i aprobuje taki stan rzeczy. Na razie Gretel ma tylko dwanaście lat, ale… to wcale nie tak mało (osoby w tym wieku rozumieją już bardzo dużo). Poza tym, jej zatwardziałość i lodowatość źle rokują na przyszłość. Myślę, że to właśnie z takich panienek wyrastają bestie pokroju Irmy Grese czy Julii “Luny” Brystiger. Gretel - tykająca bomba zegarowa?

[3] Czy wiecie, że kilkukrotny seans nierealistycznego filmu przypłaciłam… jeszcze bardziej nierealistycznym snem inspirowanym tymże filmem? Otóż pewnej nocy przyśniło mi się, że nosiłam “pasiastą piżamę”, taką jak Szmul. Byłam więźniarką obozu koncentracyjnego, ale bardzo lekkiego, bo miałam możliwość wychodzenia na zewnątrz (w pasiaku, ma się rozumieć). Któregoś dnia spacerowałam w pobliżu pewnego przedszkola. Była piękna pogoda. Widziałam zieleń i przedszkolne ogrodzenie… W pewnym momencie podszedł do mnie kilkuletni, jasnowłosy, “aryjski” chłopiec, który zaczął krzyczeć, że mnie nienawidzi. Niestety, nie pamiętam, co było później.

04 października 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   dziecko   film   dramat   wojna   recenzja   niemcy   żydzi   dzieciństwo   nazizm   iii rzesza   ii wojna światowa   obóz koncentracyjny   hitleryzm   antysemityzm  
< 1 2 3 4 >
Njnowak | Blogi