• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
30 31 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 01 02 03

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Archiwum

  • Kwiecień 2021
  • Grudzień 2020
  • Wrzesień 2020
  • Lipiec 2020
  • Maj 2020
  • Marzec 2020
  • Styczeń 2020
  • Listopad 2019
  • Listopad 2018
  • Sierpień 2018
  • Maj 2018
  • Luty 2018
  • Marzec 2017
  • Luty 2017
  • Październik 2016
  • Sierpień 2016
  • Kwiecień 2016
  • Luty 2016
  • Październik 2015
  • Lipiec 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Grudzień 2014
  • Listopad 2014
  • Październik 2014
  • Wrzesień 2014
  • Sierpień 2014
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013

Najnowsze wpisy, strona 4

< 1 2 3 4 5 6 7 ... 10 11 >

Tragedia Hiroszimy. Animowane wizje zagłady...

“Problemem naszego wieku
nie jest bomba atomowa,
lecz serce ludzkie”


Albert Einstein



Bezwarunkowa kapitulacja

W poprzednim artykule, zatytułowanym “Japoński punkt widzenia: druga wojna światowa”[1], omówiłam niechlubną rolę, jaką odegrało Cesarstwo Japonii w pierwszej połowie XX wieku. Kraj Kwitnącej Wiśni, jeden z głównych sojuszników Trzeciej Rzeszy, prowadził agresywną politykę zagraniczną, a na okupowanych przez siebie terenach popełniał odrażające zbrodnie (patrz: masakra nankińska, Jednostka 731). Tekst, który opublikowałam w marcu 2015 r., nie zawierał jednak wzmianki o tym, że drapieżne poczynania Imperium Słońca zakończyły się bezwarunkową kapitulacją spowodowaną wybuchem dwóch bomb atomowych. Amerykański atak nuklearny na Hiroszimę i Nagasaki miał być tematem mojego następnego artykułu. I teraz właśnie nadszedł czas, żeby ten artykuł napisać. Wartościowym źródłem informacji, na które pragnę się powołać, jest książeczka “Hiroszima i Nagasaki” Sławomira Gowina[2]. Jej autor pisze, że podwójny atak, który doprowadził cesarza Hirohito do ogłoszenia kapitulacji, odbył się 6 i 9 sierpnia 1945 r. Generał Douglas MacArthur, przedstawiciel sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, przyjął japońską kapitulację w obecności tej samej flagi, którą ponad 90 lat wcześniej posługiwał się Matthew C. Perry (człowiek, który “skolonizował” Kraj Wschodzącego Słońca). W ten sposób historia zatoczyła koło.


Gorętsze od Słońca

Zrzucenie na Japonię dwóch bomb atomowych nie nastąpiło od razu. Było ono poprzedzone detonacją próbnego ładunku wybuchowego, tzw. bomby “Gadget“. Mowa tutaj o operacji “Trinity”, która miała miejsce w nocy z 15 na 16 lipca 1945 r. Jankesi przeprowadzili ją na pustyni Alamogordo. Twórca cytowanej książki opisuje zatrważające skutki interesującej nas eksplozji. “Temperatura przekroczyła trzykrotnie temperaturę powierzchni Słońca[3]. Życie zginęło w promieniu 1600 m, w miejscu wybuchu piasek zawrzał, tworząc szklisty talerz o średnicy 500 m, a co najciekawsze, wszystko to za przyczyną zaledwie 1 kg uranu, spośród 38, które stanowiły ładunek” - podaje Gowin. Gdy czytam te słowa, jeszcze bardziej przeraża mnie fakt, że właśnie taką, a nawet potężniejszą broń zastosowano przeciwko niewinnej ludności cywilnej. To, co spadło na Hiroszimę, nosiło nazwę “Little Boy” i ważyło 4090 kg. To, co runęło na Nagasaki, zwało się “Fat Man” i przekraczało wagę 4670 kg. Pierwsza z wymienionych bomb doprowadziła do śmierci 78.000 osób. Druga pochłonęła 70.000 istnień ludzkich[4]. Temperatura ziemi w miejscach wybuchów osiągnęła 300.000 stopni Celsjusza. Nic więc dziwnego, że ludzie, którzy tam przebywali, zwyczajnie wyparowali. Został po nich co najwyżej “ślad w postaci obrysu na betonie”.


Wyścig zbrojeń

Sławomir Gowin sugeruje, że prace nad bombą atomową, które rozpoczęły się jeszcze w latach trzydziestych, były swoistym wstępem do zimnej wojny. O skonstruowaniu broni masowego rażenia marzyli nie tylko Amerykanie, ale również Niemcy, Włosi i Sowieci. Enrico Fermi, naukowiec zbiegły z państwa Mussoliniego, powiedział ponoć: “Naziści skonstruują bombę atomową i nie zawahają się ani na chwilę przed jej użyciem. Możecie się zabezpieczyć przed nimi tylko w ten sposób, że ich wyprzedzicie, że sami zbudujecie bombę atomową”. Decyzja o zrzuceniu ładunków “Little Boy” i “Fat Man” na Kraj Kwitnącej Wiśni wywołała mnóstwo kontrowersji. Między innymi dlatego, że została podjęta w momencie, gdy Trzecia Rzesza (a co za tym idzie - również jej sojusznicy) była już przegrana. Ale Jankesi widzieli w tej zbrodni drugie dno. Uważali, że lepiej będzie, jeśli to oni, a nie Związek Radziecki, jako pierwsi pokażą światu potęgę atomu. W tym, co się wydarzyło 6 i 9 sierpnia 1945 r., chodziło nie tyle o pogrążenie Imperium Słońca, ile o udowodnienie, że to Stany Zjednoczone, nie zaś ZSRR, mają być światowym hegemonem wzbudzającym powszechną trwogę. Zdaniem Gowina, sama konferencja poczdamska, podczas której Wielka Trójka wezwała Japonię do poddania się, była zapowiedzią zimnowojennej rywalizacji.


Apokalipsa spełniona (cz. 1)

Jak wyglądał podwójny atak nuklearny z punktu widzenia osób, które w tamtych dniach przebywały na terenie Hiroszimy i Nagasaki? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w książce “Od Pearl Harbor do Hirosimy. Japonia w latach wojny” francuskiego dziennikarza Roberta Guillaina[5]. Reporter spędził drugą wojnę światową w Kraju Wschodzącego Słońca. Nie był świadkiem atomowej tragedii, ale przytoczył wypowiedzi ludzi, którzy widzieli wszystko na własne oczy. Jedną z osób, na które powołuje się Guillain, jest Futaba Kitajama, gospodyni domowa, mieszkanka Hiroszimy. Miała ona nieszczęście stać w odległości 1700 metrów od epicentrum wybuchu. “Rzuciło mną o ziemię i natychmiast świat zaczął się walić wokół mnie, na mnie, na moją głowę… Przestałam cokolwiek widzieć. (…) Nagle z przerażeniem spostrzegłam, że w serwetce pozostały kawałki skóry z mojej twarzy… Ach! I skóra z moich rąk, i skóra z ramion również zaczęła odpadać! (…) Z lewej ręki, z wszystkich pięciu palców, skóra zeszła mi jak rękawiczka” - wspomina Kitajama. Kobieta opowiada, że tamtego ranka niebo stało się czarne. Mówi też o setkach poparzonych ludzi, którzy - nie mogąc znieść nieludzkiego bólu - rzucali się do rzeki. W wielu punktach miasta leżały zmasakrowane zwłoki. Było dużo krwi, ognia i jęków. Zupełnie jak w buddyjskim piekle.


Apokalipsa spełniona (cz. 2)

Koszmar, który Amerykanie zgotowali Japończykom, powtórzył się trzy dni później w Nagasaki. Robert Guillain wtajemnicza nas w jego przebieg, prezentując zapiski doktora Takasiego Nagaiego. “Zaczynają skądś wyłazić nasi chorzy, napływają ranni z zewnątrz - wszyscy nadzy, pokrwawieni i prawie odarci ze skóry. Spalone i zjeżone włosy, zwęglone twarze, spopielałe lub niemal czarne, przypominają potępieńców. Czołgają się po ziemi, nie mogąc ustać na nogach. (…) Pożar nie ustawał. Ze wszystkich stron z płonących i zawalonych domów dobiegało przeraźliwe wołanie o pomoc. Wszędzie, nawet na pagórku i na ścieżkach w dolinie, widziałem nieprzeliczoną masę trupów” - relacjonuje lekarz. Jak już wspomniałam, francuski reporter nie był obserwatorem wybuchów, ale wybrał się do Hiroszimy trzy miesiące po eksplozji. Dziennikarz opowiada, że japońskie miasto… właściwie przestało być miastem. Stało się pustką. “Niemal idealnie równinną szarordzawą pustynią”. W zrównanej z ziemią Hiroszimie nie dało się znaleźć ruin ani zgliszcz. Detonacja broni jądrowej i wynikająca z niej pożoga zniszczyły wszystko. Jedyne, co rzucało się w oczy, to wojskowe lotnisko, przygotowane przez okupantów już po dokonaniu zagłady. Jankesi i ich gniazdko. A mogli tylko postawić flagę, wszak krajobraz był księżycowy.


Imaginacja i konspiracja

Tym, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak przebiegały prace nad skonstruowaniem najstraszniejszej broni XX wieku, polecam dwuczęściowy artykuł “Bomba atomowa” (autorstwo: Wojciech Andryszek. Redakcja: Roman Sidorski. Miejsce publikacji: portal Histmag.org)[6]. W części pierwszej, zatytułowanej “Preludium”, autor opisuje żmudne badania naukowe, które zmierzały do poznania możliwości atomu. Sugeruje jednak, że powstanie broni jądrowej przewidział… znany fantasta Herbert George Wells. Pisarz opisał broń masowego rażenia już w roku 1914. W części drugiej, noszącej tytuł “Projekt Manhattan”, Andryszek koncentruje się na sprawie najistotniejszej, czyli historii bomb “Gadget”, “Little Boy” i “Fat Man”. Pisze m.in. o problemach z projektem bomby i o atmosferze konspiracji otaczającej całe przedsięwzięcie (“Każda osoba uczestnicząca w projekcie zobowiązana była do zachowania tajemnicy. Wśród szeregowych pracowników powszechny był brak wiedzy na temat tego, jakim celom służą wykonywane przez nich zadania“). Twórca tekstu wspomina także o radzieckich szpiegach. Wielu z nich uczestniczyło w amerykańskich pracach badawczych, tylko po to, żeby przekazywać zdobyte informacje Sowietom. Czyżby kolejny dowód na to, że zimna wojna zaczęła się jeszcze przed zakończeniem drugiej wojny światowej?


Hiroszima i nie tylko

Chciałabym zaprezentować Czytelnikom trzy filmy animowane nawiązujące do omawianej epoki. Dwa z nich (“Boso przez Hiroszimę” i “Boso przez Hiroszimę 2”) odwołują się bezpośrednio do wybuchu bomby “Little Boy” i jego tragicznych konsekwencji. Trzeci film (“Grobowiec świetlików”) nie zawiera odniesień do broni jądrowej, ale jest godny uwzględnienia, ponieważ ukazuje losy Japonii i Japończyków pod koniec drugiej wojny światowej. Wszystkie trzy produkcje mają wiele punktów wspólnych. Każda z nich powstała w latach osiemdziesiątych, czyli u schyłku zimnej wojny. Życzę miłego czytania i przyjemnych seansów.


Tytuł oryginalny: “Hadashi no Gen”
Tytuł międzynarodowy: “Barefoot Gen”
Tytuł polski: “Boso przez Hiroszimę”
Reżyseria: Mori Masaki (Mamoru Shinzaki)
Produkcja: Japonia (1983)

“Hadashi no Gen” (znany na świecie jako “Barefoot Gen”, a w Polsce jako “Boso przez Hiroszimę”) to jeden z najsłynniejszych japońskich filmów animowanych poświęconych drugiej wojnie światowej. Produkcja, trwająca mniej niż półtorej godziny, jest adaptacją mangi, którą tworzył hiroszimski autor Keiji Nakazawa na przestrzeni lat 1973-1985. Komiks (a co za tym idzie - również jego adaptacja) w dużej mierze opiera się na wspomnieniach samego twórcy. Nie zaszkodzi odnotować, że manga Nakazawy doczekała się także aktorskich ekranizacji. Pierwsza z nich, w formie filmu pełnometrażowego, powstała jeszcze w latach ‘70. Jakby tego było mało, istnieją powieści nawiązujące do wspomnianego komiksu. Skupmy się jednak na adaptacji animowanej. Muszę przyznać, że mam z nią pewien kłopot. Gdy zaczęłam ją oglądać, odniosłam wrażenie, że jest to produkcja przeznaczona dla dzieci. Ot, edukacyjna opowiastka o tematyce historycznej. Lekka forma, duża dawka humoru, liczne wyjaśnienia narratora sformułowane prostym językiem. W miarę oglądania nabrałam jednak wątpliwości, czy tego typu animacje nadają się do pokazywania dzieciom. Otóż dzieło zawiera elementy gore. Pojawiają się one zwłaszcza w sekwencji wybuchu bomby atomowej. Krew, okaleczenia, poparzenia… O śmierci nawet nie wspomnę.

Anime opowiada o kilkuletnim chłopcu spędzającym dzieciństwo w zrujnowanej wojną Japonii. Gen, bo o nim mowa, jest dzieckiem bystrym i aktywnym. Kiedy tylko może, stara się korzystać z najpiękniejszych lat swojego życia. Ale nie zawsze ma czas na zabawę. Chłopiec, wraz z ojcem i bratem, musi ciężko pracować na utrzymanie swoich najbliższych, a zwłaszcza matki, która spodziewa się kolejnego dziecka. Całej rodzinie, w której jest jeszcze córka, doskwiera głód. Niedożywienie odbija się zwłaszcza na zdrowiu pani domu. Drugim zmartwieniem bohaterów są częste alarmy przeciwlotnicze. Jednak z amerykańskimi nalotami jest coś nie tak. Samoloty nadlatują nad Hiroszimę, ale nigdy jej nie bombardują. Pewnego ranka nie słychać alarmu. Mimo to, nad miasto nadlatuje wrogi bombowiec. Następuje nienaturalny rozbłysk światła i całe otoczenie zaczyna się rozpadać. Ludzkie ciała robią się czerwone, potem ciemnobrązowe i coraz bardziej podobne do kościotrupów. Z ich czaszek wyskakują oczy, a same głowy spadają na ziemię. Identyczny los spotyka zwierzęta. Budynki rozsypują się niczym stłuczone szkło. Lecz to dopiero początek horroru. Jeszcze nie widać ludzi wyglądających jak zombie. Jeszcze nie słychać krzyków osób ginących w pożarze. Jeszcze nie czuć radioaktywnego deszczu. Jeszcze nikt nie stracił rozumu.

“Hadashi no Gen” to produkcja o zdecydowanie antywojennym wydźwięku. W całości koncentruje się ona na sytuacji japońskich cywilów ponoszących konsekwencje konfliktu zbrojnego. Film przekonuje, że cierpienie mieszkańców Hiroszimy wcale nie zaczęło się w momencie eksplozji bomby “Little Boy”. Ci ludzie cierpieli już wcześniej: z powodu biedy, głodu i lęku. W “Hadashi…” wartości humanistyczne zostały postawione ponad patriotycznymi. Weźmy na przykład scenę, w której Gen pyta ojca, dlaczego Japończycy wciąż walczą, skoro wojna jest już praktycznie przegrana. Rodzic odpowiada mu w bardzo emocjonalny sposób. Mówi, że japońscy politycy są szaleńcami. Potem stwierdza, że ucieszyłby się, gdyby został uznany za zdrajcę. Ważnym elementem dzieła są naturalistyczne obrazy skutków detonacji broni jądrowej. Produkcja nie ukrywa przed nami niczego. Ani ran, ani bólu, ani śmierci. Zobaczymy w niej nawet to, co się działo z ludźmi, którzy pracowali przy usuwaniu zwłok. Wielu z nich zapadło bowiem na ciężkie choroby. Pluło krwią, traciło włosy, umierało. Niektóre osoby, dotknięte hiroszimską tragedią, postradały zmysły. Inne zostały odsunięte na margines, ponieważ zaczęto się ich brzydzić. Wracając do moich wątpliwości… Czy omawiane anime nadaje się dla dzieci? Tak, ale bardziej wschodnich niż zachodnich.


Tytuł oryginalny: “Hadashi no Gen 2”
Tytuł międzynarodowy: “Barefoot Gen 2”
Tytuł polski: “Boso przez Hiroszimę 2”
Reżyseria: Toshio Hirata, Akio Sakai
Produkcja: Japonia (1986)

Bezpośrednia kontynuacja “Boso przez Hiroszimę”. Akcja filmu rozgrywa się trzy lata po wybuchu bomby atomowej, a więc w roku 1948. Jest to czas trudny, ale pełen nadziei. Z jednej strony, konsekwencje wojny (moralne, materialne, gospodarcze i polityczne) wciąż są odczuwalne. Z drugiej - Ziemia kręci się dalej, a czas nieubłaganie pędzi do przodu, łagodząc ból i zacierając ślady tragedii. W Hiroszimie, która jeszcze niedawno była cmentarzyskiem, powoli odradza się życie. Dzieje się tak za sprawą ludzi, którzy poprzez codzienną pracę, a właściwie przez samą obecność przywracają temu miejscu dawny charakter. Upokorzone przez wojnę miasto powoli podnosi się z kolan, zupełnie jak Warszawa po zniszczeniu przez hitlerowców. Ale nie wszystko jest jeszcze cudowne (a czy w Warszawie było?). Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że po przezwyciężeniu starych problemów pojawiają się nowe. Wielkimi zmartwieniami, dręczącymi Hiroszimę, nadal są bieda i głód. Gen i jego domownicy wciąż mają ograniczony dostęp do żywności. W dalszym ciągu muszą ciężko pracować na swoje utrzymanie. Ich sytuacja nie jest, oczywiście, tak dramatyczna jak podczas wojny. Nie grozi im już śmierć głodowa. Również pożywienie, które zdobywają, jest lepszej jakości niż trzy lata wcześniej. Jednak o beztroskim życiu nie ma mowy.

“Hadashi no Gen 2” nie zawiera tak drastycznych, apokaliptycznych scen jak poprzedni film (to znaczy: pojawiają się one w retrospekcjach. Ale trzeba zaznaczyć, że są to fragmenty części pierwszej). Zamiast widoków rodem z horroru otrzymujemy coś innego, a mianowicie poruszający obraz społeczeństwa japońskiego w pierwszych latach powojennych. Jak już wspomniałam, filmowcy pokazują nam ubóstwo i niedożywienie. Zwracają jednak uwagę na fakt, że nędza ma tendencję do generowania kolejnych problemów, choćby przestępczości. W świecie takim, jak Hiroszima w roku 1948, nieuchronnie zaczynają się rodzić dysproporcje społeczne. A to - w połączeniu z fatalną sytuacją najbiedniejszych - rodzi agresję i frustrację. Miasto, ukazane w analizowanej produkcji, jest pełne małoletnich sierot. Osamotnione dzieci, którymi nikt się nie interesuje, często ulegają degeneracji. Trafiają pod “opiekę” mafii, walczą o przetrwanie nielegalnymi metodami, stają się jednostkami zdemoralizowanymi lub znerwicowanymi. Bezdomność nieletnich to problem powszechny, lecz wypierany ze świadomości przez dorosłych, którzy mogliby coś z nim zrobić. Trudne warunki uniemożliwiają rozwój nie tylko dzieciom leniwym, ale także tym, które mają ambicje i potencjał. Niektóre dzieciaki chciałyby się kształcić, a nie mogą nawet chodzić do szkoły.

Chociaż działania zbrojne zostały formalnie zakończone, wojna wciąż trwa w świadomości wielu Japończyków. Jak można mówić, że koszmar przeszedł do historii, skoro straszliwy atak nuklearny ciągle powraca w ludzkich snach? Jak można mówić, że wojna dobiegła końca, skoro wszędzie panoszą się amerykańscy okupanci traktujący miejscową ludność w pogardliwy sposób? Jak można mówić, że dzieci nie są już narażone na potworne widoki, skoro w wielu miejscach poniewierają się ludzkie czaszki? Tym, co nie pozwala oddzielić wojny od pokoju, jest przede wszystkim choroba popromienna, ostateczny dowód na to, że teraźniejszość ściśle wiąże się z przeszłością. Osobą cierpiącą na tę chorobę jest mama Gena. Kobieta staje się coraz słabsza, nieustannie chudnie. Mdleje, traci równowagę, zaczyna kaszleć krwią. Innym zjawiskiem, dotyczącym ludzkiego ciała i niepozwalającym zapomnieć o wojnie, jest poważne oszpecenie. Ludzie, którzy zostali poparzeni i/lub okaleczeni, noszą fizyczne piętno utrudniające im normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Nie zawsze są oni akceptowani przez swoje otoczenie. Te wszystkie problemy przedstawiono w omawianej animacji. Zrobiono to w lekkiej, przystępnej formie. A jaki jest morał filmu? Trzeba być mocnym jak ziarno pszenicy zakopane w ziemi. Bo pszenica może przetrwać zimę.


Tytuł oryginalny: “Hotaru no haka”
Tytuł międzynarodowy: “Grave of the Fireflies”
Tytuł polski: “Grobowiec świetlików”
Reżyseria: Isao Takahata
Produkcja: Japonia (1988)

“Hotaru no haka” (“Grave of the Fireflies” - “Grobowiec świetlików”) to kolejny japoński film animowany, który trwa mniej niż półtorej godziny i który opowiada o sytuacji Kraju Kwitnącej Wiśni w latach ’40 XX wieku. Produkcja, oparta na motywach powieści Akiyukiego Nosaki z 1967 r., pod pewnymi względami przypomina opowiastkę o bosonogim Genie. Zawiera jednak elementy, które wyraźnie ją od niej odróżniają. W “Grobowcu świetlików” narracja prowadzona jest zupełnie inaczej niż w “Boso przez Hiroszimę”. Filmy, które omówiłam wcześniej, miały charakter przygodowy. Były łatwo przyswajalne, posiadały wartką akcję, odznaczały się komizmem słownym i sytuacyjnym. Choć poruszały poważną problematykę i zawierały dantejskie sceny, sprawiały wrażenie dzieł przeznaczonych dla dzieci. Co się tyczy “Grave of the Fireflies”, od początku seansu mamy poczucie, że jest to animacja adresowana do starszej publiczności: młodzieży i dorosłych. Film jest spokojny, nastrojowy. Pełno w nim długich ujęć, które podkreślają jego klimat, a zarazem zachęcają odbiorcę, żeby pochylił się nad uczuciami i doświadczeniami bohaterów. Produkcja, chociaż stworzona techniką rysunkową, przypomina aktorski film fabularny. Z pewnością nie jest ona bajką. “Hotaru no haka” to dobre kino azjatyckie, ale w formie anime.

Główne problemy, poruszone w analizowanym dziele, są podobne do tych, które widzieliśmy w “Hadashi no Gen”. Tematem “Hotaru no haka” jest bowiem życie japońskich dzieci na tle zbliżającej się ku końcowi wojny. Bohater pierwszoplanowy, nastoletni Seita, mieszka z matką i siostrzyczką Setsuko w mieście Kobe. Warunki panujące dookoła są bardzo trudne. Niedostatki żywności i innych dóbr dają się ludziom we znaki. Innym problemem, który spędza Japończykom sen z powiek, są częste naloty bombowe. Mimo to, sytuacja Seity i jego rodziny nie jest najgorsza. Postacie - jako najbliżsi krewni żołnierza, oficera marynarki wojennej - mogą liczyć na podwyższone racje żywnościowe. Wszystko radykalnie się zmienia, kiedy Kobe zostaje zniszczone przez amerykańskie bombowce. Dom, w którym mieszkali Seita i Setsuko, przestaje istnieć. Matka rodzeństwa doznaje ciężkich poparzeń, a potem umiera w szpitalu, zostawiając swoje potomstwo na pastwę losu. Seita, choć jeszcze młody, staje się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za swoją siostrzyczkę. O ile wcześniej zastępował jej ojca, o tyle teraz musi być dla mniej zarówno ojcem, jak i matką. Chłopak od samego początku wykazuje się dojrzałością i zaradnością. Zachowuje również pogodę ducha, żeby nie stracić siły do walki z przeciwnościami losu.

“Grobowiec świetlików” to wzruszający film dla wrażliwej publiczności. Produkcja koncentruje się na jednostkach, ich przeżyciach wewnętrznych i próbach radzenia sobie z ponurą rzeczywistością. Jest to jedno z tych dzieł, które zmuszają widza, żeby zastanowił się nad tajemnicą ludzkiej egzystencji[7]. Żeby zauważył, że wszystko przemija, fortuna kołem się toczy, a rola człowieka sprowadza się do tego, aby “nieść swój krzyż” (przepraszam za zachodnią metaforę!) z pokorą i godnością. Wszelkie dole i niedole, jakie spływają na jednostkę, są próbą jej charakteru, ale też wartościową lekcją. Osoby, które nie przepadają za refleksyjnym kinem, mogą powiedzieć, że “Hotaru no haka” to twór o niczym. Ja jednak uważam, że jest to dzieło bardziej do odczuwania niż oglądania. A co zrobiło na mnie szczególne wrażenie? Postać Setsuko. Ten niezwykle realistyczny, wiarygodny portret małego dziecka jest jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałam. Zachowania, reakcje i sposoby rozumowania maleńkiej dziewczynki ukazano przekonująco i z najwyższą starannością. Nie da się ukryć, że twórcy filmu dokładnie przestudiowali psychologię dziecięcą. Jeszcze jedna sprawa: skąd tytuł anime? Otóż świetlik jest symbolem ludzkiego życia. Człowiek to istota przeraźliwie krucha. Niewiele potrzeba, żeby jego niezwykłe światło przestało świecić.


Inne propozycje

Opisane wyżej filmy nie są jedynymi japońskimi animacjami poświęconymi drugiej wojnie światowej i jej dalekosiężnym skutkom. Istnieje również krótkometrażówka “Natsufuku no Shoujo-tachi” z 1988 r. W tej trzydziestopięciominutowej produkcji elementy animowane przeplatają się z autentycznymi wypowiedziami osób, które przeżyły eksplozję bomby atomowej w Hiroszimie. Kolejnym filmem animowanym, o którym należy wspomnieć, jest japońsko-rosyjski twór “Fasuto sukuwaddo” (2009). Dzieło wydaje się dość specyficzne. Historia łączy się w nim z fantastyką. Elementy animowane mieszają się zaś z dokumentalnymi, zupełnie jak w “Natsufuku no Shoujo-tachi”. Istnieje też coś takiego jak “Kiku-chan to Ookami”. Ta czterdziestopięciominutowa animacja z 2008 r. opowiada o przepędzeniu Japończyków z Mandżurii. Stanowi ona adaptację opowiadania Akiyukiego Nosaki, tego samego człowieka, który napisał powieściowy pierwowzór “Hotaru no haka”.

Inne produkcje dotyczące wojny to “Ushiro no shoumen daare” (1991) i “Ashita Genki ni Nare!: Hanbun no Satsumaimo” (2005). Jeśli chodzi o motyw Hiroszimy, znajdziemy go w “Kuro Ga Ita Natsu” (1990). Japońskimi filmami animowanymi mówiącymi o drugiej wojnie światowej w Europie są “Anne no Nikki: Anne Frank Monogatari” (1979) i “Anne no Nikki” (1995). Bazują one na słynnej książce “Dziennik Anny Frank”. Jeśli chodzi o okres powojenny w Kraju Kwitnącej Wiśni, uwieczniono go w anime “Furusato Japan” (2007). Akcja filmu rozgrywa się w roku 1956. Jest to czas, kiedy Kraj Wschodzącego Słońca powoli wraca do dawnej świetności. Można przypuszczać, że animacji poświęconych dwudziestowiecznej historii Japonii jest jeszcze więcej. Niestety, nie mam czasu, żeby dokładnie zbadać to zagadnienie. Dlatego zachęcam Czytelników do samodzielnych poszukiwań. Dobrym narzędziem, które może im się przydać, jest baza filmów serwisu Filmweb.pl.

PS. W cyberpunkowej produkcji “Akira” z 1988 r. pojawiają się sceny przywodzące na myśl wybuchy bomb atomowych. Trochę przypominają one fragmenty filmu “Hadashi no Gen”. Oczywiście, nie chodzi w nich o detonację broni jądrowej, tylko o objawienie się “mocy Akiry”. Ale pewne podobieństwo istnieje i niewątpliwie jest efektem zamierzonym.


Natalia Julia Nowak,
1-15 kwietnia 2015 r.


PRZYPISY


[1] Tekst jest ogólnodostępny w Internecie.

[2] Została ona opublikowana w ramach cyklu wydawniczego “II wojna światowa. Wydarzenia, ludzie, tajemnice”. Wydawnictwo Edipresse Polska SA, Warszawa 2005.

[3] Temperatura powierzchni Słońca wynosi 5500 stopni Celsjusza. Źródło: dokument “12.1 Słońce” zamieszczony na stronie Zakładu Dydaktyki Fizyki WFAiIS IF UMK w Toruniu (Dydaktyka.fizyka.umk.pl/Pliki/book5.pdf).

[4] Mówiąc o ofiarach amerykańskiego ataku nuklearnego, nie należy zapominać o osobach, które zmarły w wyniku choroby popromiennej. Sławomir Gowin, powołujący się na źródła japońskie, twierdzi, że wskutek detonacji bomby “Little Boy” zginęło łącznie 250.000 ludzi (tyle osób straciło życie w ciągu pięciu lat od eksplozji). Kolejna sprawa: istoty ludzkie, które nie umarły, ale zostały ciężko poparzone. “Ciała osób znajdujących się w odległości kilometra paliły się żywym ogniem. Dotkliwych oparzeń doznawali ci, którzy przebywali nawet 3,5 km od miejsca eksplozji” - pisze Gowin. Ostateczna liczba pokrzywdzonych jest trudna lub wręcz niemożliwa do oszacowania. Tym bardziej, że wybuchy miały destrukcyjny wpływ na środowisko naturalne, a to z pewnością “odbiło się” na zdrowiu wielu Japończyków.

[5] Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1988. Wydanie drugie. Przekład Adama Galicy. Tytuł oryginalny “Le Japon en guerre. De Pearl Harbour a Hiroshima” (1979).

[6] W. Andryszek, “Bomba atomowa. Część I: Preludium” (Histmag.org/Bomba-atomowa.-Czesc-I-Preludium-6940); W. Andryszek, “Bomba atomowa. Cz. II: Projekt Manhattan” (Histmag.org/Bomba-atomowa.-Cz.-II-Projekt-Manhattan-6963). Artykuły zostały opublikowane na licencji CC BY-SA 3.0 (Creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl/legalcode), więc można je prawie dowolnie wykorzystywać i przedrukowywać.

[7] Pod tym względem “Grave of the Fireflies” przypomina mi chiński film “Huozhe” (“To Live” - “Żyć!”) w reżyserii Yimou Zhanga. Pisałam o nim w artykule “Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady” ze stycznia 2015 r. Tekst jest dostępny online.

15 kwietnia 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Społeczeństwo   historia   film   recenzja   kultura   manga   anime   hiroszima   animacja   japonia   azja   hiroshima   nagasaki   bosonogi gen   barefoot gen   grobowiec świetlików  

Japoński punkt widzenia: druga wojna światowa...

Oświecony Pokój

Michał Klimecki, autor książki “Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945”[1], zawarł w swojej publikacji stwierdzenie, że “dla Europejczyków II wojna światowa rozpoczęła się o świcie 1 września 1939 r. atakiem Niemiec na Polskę”. Zasugerował jednak, że początków drugiej wojny światowej należy upatrywać w Azji, i to już na początku lat ‘30 XX wieku. To właśnie wtedy Cesarstwo Japonii zainicjowało swoją drapieżną politykę zagraniczną. Wszystko zaczęło się od najazdu na chińską Mandżurię, w której ostatecznie utworzono marionetkowe państwo Mandżukuo. Klimecki opisuje Japończyków jako naród “przekonany o własnej wyjątkowości i doskonałości”. Megalomania i ksenofobia, zdiagnozowane przez autora, miały być widoczne już w XVII wieku, kiedy to władze Kraju Kwitnącej Wiśni wprowadziły “zakaz przebywania na wyspach cudzoziemców”. Burzliwe wydarzenia XIX i początku XX wieku sprawiły, że po pierwszej wojnie światowej Japonia stała się mocarstwem. W 1926 r. na tron Kraju Wschodzącego Słońca wstąpił książę Hirohito, wielki zwolennik militaryzmu i imperializmu. Zapanowała wówczas epoka o dość mylącej nazwie Showa (Oświecony Pokój). W roku 1927 japoński premier przedstawił tamtejszym elitom tajny plan podboju świata. Pierwszym krokiem do tego podboju miało być opanowanie Państwa Środka[2].


Apetyt na Chiny

Według Klimeckiego, Mandżukuo zostało proklamowane 1 marca 1932 r. Nie było wielkie, ale zawierało znaczną część ważnych chińskich surowców naturalnych. Na czele państwa teoretycznie stał cesarz Chin. W praktyce musiał on być posłuszny wobec okupantów, którzy, co bardzo wymowne, unikali tytułowania go cesarzem. Kolejnym celem japońskiej ekspansji okazał się Szanghaj. Japończycy planowali, że najpierw go zdobędą, a potem się z niego wycofają, żeby pokazać Lidze Narodów swoją rzekomą wspaniałomyślność. Chińczycy bronili Szanghaju z męstwem i zawziętością, jakich agresorzy nie przewidzieli. Japoński najeźdźca, zgodnie ze swoim postanowieniem, opuścił Szanghaj, ale bardziej osłabiony niż mógł się tego spodziewać. W lutym 1933 r. Liga Narodów rozwścieczyła Imperium Słońca, ogłaszając, że podbój Mandżurii był działaniem bezprawnym. Japoński delegat, słysząc tę opinię, ostentacyjnie wyszedł z sali obrad. Miesiąc później Kraj Kwitnącej Wiśni wystąpił z Ligi. Od tej pory Japonia nie była już skrępowana traktatami międzynarodowymi. Mogła zatem kontynuować swoją ekspansję. W 1936 r. azjatyckie mocarstwo stało się sojusznikiem Adolfa Hitlera, podpisując wraz z nim pakt antykominternowski. Rok później Japończycy zaatakowali Nankin. Dokonali tam potwornej rzezi 300.000 Chińczyków[3].


Jednostka 731

Jacek Solarz, twórca książki “Armia japońska 1875-1945”[4], daje czytelnikom do zrozumienia, że dalekowschodni agresor nie cofał się przed niczym. Wiedział jednak, że jeśli chce podbić świat, to zwykła broń może mu nie wystarczyć. Potrzebował czegoś znacznie potężniejszego. Jego wybór padł na broń biologiczną. Już w 1931 r. Japończycy utworzyli w Mandżurii Jednostkę 731: ośrodek badawczy, w którym prowadzono doświadczenia na bezbronnych jeńcach wojennych[5]. Ofiary były zarażane ciężkimi chorobami oraz badane pod kątem odporności na różne warunki klimatyczne. “Więźniów przywiązywano na dworze przy temperaturach schodzących nawet poniżej minus 20 stopni i, aby przyspieszyć zamarzanie, polewano im kończyny wodą. Dla sprawdzenia, jak postępuje zamarzanie, opukiwano im ramiona i nogi młotkiem. Następnie zanurzano więźniów w ciepłej wodzie o różnych temperaturach, aby znaleźć jak najlepsze środki leczenia odmrożeń. W najgorszych przypadkach skóra i mięśnie odpadały, powodując natychmiastową śmierć” - pisze Solarz[6]. Shiro Ishii, szef Jednostki 731, nigdy nie poniósł kary za swoje zbrodnie. Wyniki jego eksperymentów trafiły w ręce Amerykanów, którzy również dążyli do opracowania broni biologicznej. Ale to jeszcze nie wszystko. Jankesi uczynili Ishii wykładowcą Fort Detrick.


Azja dla Azjatów

Przejdźmy jednak do problemu, który nas najbardziej interesuje, czyli do japońskich działań zbrojnych w czasie drugiej wojny światowej (chodzi mi o to, co na Zachodzie rozumie się pod pojęciem “druga wojna światowa”). Omówienia tego tematu dokonał Zbigniew Kwiecień w artykule “Pod hegemonią Japonii. ‘Azja dla Azjatów’ 1941-1945”[7]. Zdaniem autora, Kraj Wschodzącego Słońca kierował się swoistym mesjanizmem. Chciał być postrzegany jako bohater, wręcz zbawiciel, który wyzwoli Azję spod kulturowych, politycznych i gospodarczych wpływów Europy i Ameryki. Japończycy pragnęli usunąć ze swojego kontynentu kolonializm, komunizm i chrześcijaństwo. Realizując te panazjatyckie hasła, podbijali kolejne ziemie. To, oczywiście, nie podobało się Europejczykom i Amerykanom, albowiem ich pozycja na tamtych terenach była bardzo silna (kolonie upadły dopiero po wojnie). Japończycy dość łatwo poradzili sobie na ziemiach kontrolowanych przez Europejczyków. Prawdziwym wyzwaniem pozostali dla nich Jankesi. Stany Zjednoczone robiły, co mogły, żeby powstrzymać Imperium Słońca. Początkowo konflikt amerykańsko-japoński toczył się wyłącznie w sferze politycznej i ekonomicznej. Kiedy stało się jasne, że Japonia nie ustąpi, oba kraje rozpoczęły przygotowania do wojny. Było to w roku 1941.


Przyjaciel czy wróg?

O tym, że Kraj Kwitnącej Wiśni zdecydował się napaść na USA, przesądziła jego trudna sytuacja związana z amerykańskim embargiem paliwowym. Zbigniew Kwiecień tłumaczy, że Japonia, chcąc prowadzić wojnę, potrzebowała dużych ilości paliwa. Gdyby przyjęła warunki Stanów Zjednoczonych, odzyskałaby dostęp do paliwa, ale musiałaby zrezygnować z podbijania Azji. Gdyby odrzuciła warunki i kontynuowała ekspansję, szybko poniosłaby klęskę ze względu na deficyt paliwowy. Japończycy doszli do wniosku, że muszą się wyrwać z tego błędnego koła. Postanowili, że dokonają tego wskutek zmasowanego ataku na Pearl Harbor[8] i liczne punkty w Azji (m.in. Singapur). Akcja zakończyła się sukcesem i pociągnęła za sobą dalsze zwycięstwa. Przez pół roku Imperium Słońca odnosiło tryumfy, które wskazywały, że sen o Azji uwolnionej od wpływów europejsko-amerykańskich może się ziścić. Japończycy - w niemal wszystkich zakątkach kontynentu, do których docierali - wspierali lokalne ruchy antyeuropejskie i antyamerykańskie. Chociaż sami byli najeźdźcami, cieszyli się poparciem wielu mieszkańców państw podbitych. Można powiedzieć, że Kraj Wschodzącego Słońca niósł Azjatom jednocześnie wyzwolenie i zniewolenie. Przypominał Armię Czerwoną, która miażdżyła reżim hitlerowski, ale zastępowała go własnym.


Yamato i Musashi

W czasie japońsko-amerykańskiego konfliktu zbrojnego ogromną rolę odgrywała marynarka wojenna obu mocarstw. Jeśli chodzi o Japonię, do historii przeszedł wyprodukowany przez nią pancernik Yamato[9], o którym można poczytać w artykule “Yamato - gigant ze stali”[10]. Według tego źródła, rzeczony statek był “najpotężniejszym w historii pancernikiem”. Wyróżniał się wypornością, która wynosiła aż 64000 ton. Był też wyposażony w działa kalibru 457 milimetrów[11]. Prace nad konstrukcją okrętu trwały od 1937 do 1941 r. Budowa pancernika była poprzedzona inwestycją w nowe maszyny do konstruowania statków. Oprócz nich, ufundowano specjalny frachtowiec, który transportował do stoczni arcyciężkie uzbrojenie. Okrętów takich jak Yamato miało być w sumie pięć. Ostatecznie, udało się stworzyć “tylko” dwa. Ten drugi nosił nazwę Musashi. Maciej Michałek, autor tekstu “Pierwsi kamikadze, superpancernik na dnie. Tak zatopiono flotę japońskiego imperium”[12], pisze, że Yamato i Musashi wzięły udział w największej bitwie powietrzno-morskiej analizowanego okresu. Musashi został posłany na dno zanim zdążył wyrządzić Amerykanom jakąkolwiek szkodę[13]. Yamato przetrwał starcie, ale kilka miesięcy później został zatopiony w trakcie swojego samobójczego ataku. Nawet nie zdołał dopłynąć do jankeskiej floty.


Boski Wiatr

Grzechem byłoby nie wspomnieć również o pilotach-samobójcach, czyli kamikaze (kamikadze). Według Macieja Michałka, dalekowschodni straceńcy “zadebiutowali” podczas omówionej wcześniej bitwy w zatoce Leyte. Umyślnie rozbili swoje samoloty o pokłady trzech amerykańskich lotniskowców. Jeden okręt został wówczas zatopiony, a dwa - uszkodzone. Więcej informacji na temat niezwykłych lotników zawiera publikacja “Kamikaze - kim byli piloci samobójcy?” Rafała Natorskiego[14]. Twórca tekstu podaje, że nazwa słynnego szwadronu oznaczała “boski wiatr”. Pochodziła od tajfunów, które w XIII wieku przeszkodziły mongolskiej flocie nacierającej na Japonię. Statki agresorów poszły wtedy na dno, a Kraj Kwitnącej Wiśni został uratowany. W roku 1944, kiedy władze Japonii zrozumiały, że ich szansa na wygranie wojny jest coraz mniejsza, piloci kamikaze uzyskali specjalny status. Zaczęto ich postrzegać jako ostatnią nadzieję na zwycięstwo, a także jako wielkich patriotów, którzy w imię Ojczyzny są gotowi pójść na pewną śmierć. Lotnicy mieli się kierować etosem samurajskim. Początkowo przyjmowano do szwadronu wyłącznie ochotników. Później zarządzono jednak przymusowy pobór. Liczbę pilotów-samobójców, którzy zginęli w czasie wojny, szacuje się na 4000. Ci, którzy przeżyli, do dziś miewają rozterki moralne.


Ideał sięgnął bruku

Michał Klimecki twierdzi, że Japończykom marzył się podbój całej Ziemi. Zbigniew Kwiecień przekonuje, że Krajowi Wschodzącego Słońca chodziło, przynajmniej w sferze deklaratywnej, o wyzwolenie Azji spod europejskiej i amerykańskiej dominacji. Szumna idea uwolnienia kontynentu azjatyckiego od euroamerykańskiego kolonializmu i imperializmu niewątpliwie była szlachetna. Łatwo ją zrozumieć, gdy się na nią patrzy przez pryzmat patriotyzmu, nacjonalizmu i antyglobalizmu. Ja sama mam antyeuropejskie i antyamerykańskie poglądy (chociaż uwielbiam serię filmową o Johnie Rambo. No, ale Rambo - skądinąd wielki amerykański patriota[15] - został dwukrotnie zdradzony przez USA. Później na stałe zamieszkał w Tajlandii i chyba czuł się tam lepiej niż w Ameryce). Jednak… czy wizja Azji wyswobodzonej spod europejsko-amerykańskiego jarzma to wystarczający powód, żeby atakować inne azjatyckie krainy? Czy jest to argument za tym, żeby je podporządkowywać Japonii? Jak się mają panazjatyckie hasła do wycinania w pień nankińczyków i do eksperymentowania na ludziach w Mandżurii? Kategorycznie potępiam działania Kraju Kwitnącej Wiśni prowadzone w pierwszej połowie XX wieku. Żądam, żeby Japonia przyznała się wreszcie do swoich okrucieństw. Bo nawet Rosja przyznała się do zbrodni katyńskiej.


Japoński punkt widzenia

Skoro już wyjaśniłam, jak przebiegała druga wojna światowa na kontynencie azjatyckim… Skoro wytłumaczyłam, jaką rolę w całej historii odgrywało Imperium Słońca… Mogę zająć się tym, co najważniejsze, czyli recenzją dwóch japońskich filmów wojennych. Produkcje fabularne, o których będzie mowa w następnych akapitach, to “Otoko-tachi no Yamato” i “Eien no Zero”. Życzę miłej lektury (a potem - przyjemnych seansów).


Tytuł oryginalny: “Otoko-tachi no Yamato”
Tytuł międzynarodowy: “Yamato”
Tytuł polski: “Yamato”
Reżyseria: Junya Sato
Produkcja: Japonia (2005)

Nie od dziś wiadomo, że forma dzieła powinna być adekwatna do treści. Jeśli chcemy nakręcić film o pancerniku Yamato, to musimy pamiętać, że wymaga on odpowiedniej - zapierającej dech w piersiach - oprawy. Temat jest wszak niebagatelny. I to dosłownie. Twórcy dramatu wojennego “Otoko-tachi no Yamato” (“Ludzie Yamato”) stanęli na wysokości zadania i nakręcili swoje dzieło z olbrzymim rozmachem. Zanim przejdę do analizy produkcji, pozwolę sobie zauważyć, że filmowa rekonstrukcja okrętu robi ogromne wrażenie. A filmowcy doskonale o tym wiedzą, bo pokazują nam ją ze wszystkich stron, pozwalając zajrzeć tu i ówdzie, a nawet pobawić się uzbrojeniem (patrz: sceny, w których żołnierze korzystają z dział). Ale “Otoko-tachi no Yamato” to nie tylko film o wielkiej, pływającej bestii. Już sam oryginalny tytuł produkcji wskazuje, że jest to przede wszystkim dzieło o ludziach, którzy służyli na pokładzie stalowego giganta. I o ludziach, którzy wiązali z nim pewne nadzieje. Czyli o Japończykach, Narodzie Japońskim jako takim. “Otoko-tachi…” to film wypełniony głębokim patriotyzmem (nacjonalizmem?). Stanowi on pochwałę uczuć narodowych, gotowości oddania życia za Ojczyznę i Cesarza. Ogólny klimat produkcji jest bardzo patetyczny. Dużo tu powagi, wzniosłych słów i symbolicznych gestów.

Oczywiście, można mieć wątpliwości co do tego, czy patriotyzm żołnierzy napadających jest tym samym co patriotyzm żołnierzy napadanych. Jak wiemy, Japonia nie była pacyfistycznym państwem, które zostało zaatakowane i stanęło przed koniecznością obrony swojego terytorium. Przeciwnie: Kraj Kwitnącej Wiśni był agresorem, sprawcą ekspansji terytorialnej, wyjątkowo brutalnym okupantem. Rola Cesarstwa Japonii w Azji była taka jak rola Trzeciej Rzeszy w Europie. Oba mocarstwa były zresztą sojusznikami. W filmie “Otoko-tachi no Yamato” dokonano zabiegu, który można by określić jako “odwrócenie kota ogonem”. Na pierwszy rzut oka, nie jest on jakoś szczególnie zakłamany. Zawiera przecież fragmenty nagrań dokumentalnych, a narrator podaje odbiorcom kilka podstawowych faktów i dat związanych z wojną na Pacyfiku. Mimo to, produkcja jest nakręcona w taki sposób, że nijak nie wskazuje, iż Kraj Wschodzącego Słońca był bezlitosnym, nienasyconym, megalomańskim najeźdźcą. W dramacie występują cztery typy Japończyków: “bohaterowie” (większość marynarzy z Yamato), “męczennicy” (jeden z żołnierzy, który zostaje ciężko okaleczony), “ofiary” (ludność cywilna ginąca w wyniku amerykańskich nalotów) i “strażnicy pamięci” (wrażliwi patrioci pamiętający o poległych). A gdzie “zbrodniarze wojenni”?!

Twórcy filmu koncentrują się na losach zwykłych żołnierzy, którzy walczyli, aż w końcu zginęli na pokładzie Yamato. Podkreślają, że wielu z nich to byli nastoletni chłopcy mający przed sobą całe życie. Ci młodzieńcy - uczuciowi, idealistyczni, posiadający plany na przyszłość - zapłacili najwyższą cenę za wierność Ojczyźnie. Podczas gdy oni ginęli na oceanie, na lądzie traciły życie ich matki, siostry i narzeczone. Dobrze, ja to rozumiem, ale Imperium Słońca samo doprowadziło do takiej sytuacji, decydując się na politykę podbojów. Japońscy żołnierze nie oddawali ducha w obronie umiłowanego kraju. Ginęli z rąk ludzi, którzy bronili własnych krajów przed ich agresją. Faktem jest, że cała historia ociekała tragizmem i doniosłością. Marynarze z Yamato naprawdę kochali swoją Ojczyznę, naprawdę tęsknili, naprawdę cierpieli i naprawdę umierali. Ale… hola! To samo dałoby się powiedzieć o Niemcach i Włochach! Nie ma nic złego w tym, że pokazuje się żołnierzy, nawet tych walczących po stronie najeźdźcy, jako istoty z krwi i kości. Jednak tak radykalne relatywizowanie historii jest niebezpieczne. Dzisiaj pochylamy się nad losem Imperialnej Armii Japonii, a jutro przyjdzie czas na hitlerowców (zresztą, to już się dzieje. Istnieją wszak niemieckie filmy typu “Upadek” Olivera Hirschbiegela czy “Okręt” Wolfganga Petersena).

“Otoko-tachi…” jest także dziełem gloryfikującym samą japońskość. Zobaczymy w nim to, co charakterystyczne dla tamtejszej kultury: waleczność, honorowość, kolektywizm, surowe zasady i bezwzględne posłuszeństwo wobec zwierzchników. Filmowcy nie zapomnieli również o takich symbolach Japonii, jak kwitnące wiśnie czy postać gejszy. Analizowana produkcja zawiera liczne podobieństwa do “Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga[16]. W obu filmach występuje starzec będący łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością. I tu, i tu pojawia się motyw młodego “wybrańca”, który musi przeżyć wojnę, chociaż sam wolałby kontynuować walkę. Elementem każdego z filmów jest długa, dynamiczna, wysokobudżetowa sekwencja bitwy. Czy opowieść o dalekowschodnim pancerniku jest więc dziełem banalnym? W dużej mierze tak. Co gorsza, zawiera wiele ckliwych fragmentów, jest pełen słabo zarysowanych postaci, chwilami sprawia wrażenie przegadanego i przedłużanego na siłę. A jednak ma w sobie “to coś”. Niejednokrotnie wzrusza i zachwyca. Wadą “Otoko-tachi…” jest fakt, że nie przedstawiono w nim punktu widzenia przeciwnika. Ba! Nie pojawia się w nim ani jeden amerykański żołnierz! Wróg został w tym filmie zdepersonalizowany, wręcz zdehumanizowany. Nigdy nie widzimy Amerykanów. Są tylko atakujące samoloty.


Tytuł oryginalny: “Eien no Zero”
Tytuł międzynarodowy: “The Eternal Zero”
Tytuł polski: /brak oficjalnego/
Reżyseria: Takashi Yamazaki
Produkcja: Japonia (2013)

“Eien no Zero” (“The Eternal Zero” - dosłownie “Wieczne Zero”) to kolejny japoński dramat poświęcony wojnie na Oceanie Spokojnym. Pod pewnymi względami jest on podobny do “Otoko-tachi no Yamato”. Są w nim jednak elementy, które czynią go nie tylko odmiennym od “Otoko-tachi…”, ale wręcz stawiają go w opozycji do omówionej wcześniej produkcji. “Eien no Zero”, zupełnie jak film o słynnym superpancerniku, bazuje na schemacie zapożyczonym z “Szeregowca Ryana”. Oglądając to dzieło, znów natkniemy się na motyw starszego człowieka, którego wspomnienia stanowią most między “dzisiaj” a “wczoraj” (sęk w tym, że tutaj takich pośredników jest kilku). Naszym oczom ponownie ukaże się młody żołnierz, który - mimo szczerego pragnienia walki - zostanie zmuszony do przeżycia i opowiedzenia swojej historii przyszłym pokoleniom. W “Eien no Zero”, tak jak w “Otoko-tachi no Yamato”, uwzględniono wyłącznie japoński punkt widzenia. Amerykańscy wojskowi są wprawdzie widoczni, ale tylko raz, i to przez kilka sekund. Film nie mówi nam zbyt wiele o prawdziwej roli Japonii w czasie drugiej wojny światowej. Nie ma w nim nic, co dawałoby do zrozumienia, że Kraj Kwitnącej Wiśni był brutalnym imperialistą. Są za to wypowiedzi, które sugerują, że Japończycy musieli się bronić i ponosić ofiary.

Ale tutaj podobieństwa do “Otoko-tachi…” się kończą. Po pierwsze: inny jest zasadniczy temat produkcji. Uwaga filmowców nie koncentruje się bowiem na marynarzach, tylko na pilotach kamikaze. Po drugie: problematyka dzieła oscyluje wokół całkowicie innych idei. Ośmielę się wręcz stwierdzić, że pod względem światopoglądowym jest to twór z zupełnie innego porządku. Mniej tradycyjny, bardziej rewolucyjny. W filmie o pancerniku Yamato najistotniejsze były takie wartości, jak kraj, honor czy lojalność wobec przełożonych. Miłość do Japonii, wierność ojczyźnianym ideałom… To były rzeczy święte i oczywiste, czyli takie, z którymi się nie dyskutuje. W “Eien no Zero” liczą się nie tyle idee patriotyczne, ile humanistyczne. A te drugie wchodzą nawet w konflikt z tymi pierwszymi. Twórcy dzieła prezentują punkt widzenia, który jest daleki od żarliwego patriotyzmu, a już na pewno nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem. Poświęcenie dla Ojczyzny nie jest, oczywiście, całkowicie potępione (współcześni młodzi ludzie, wyśmiewający wojennych herosów, zostają ukazani w negatywnym świetle). Filmowcy przedstawiają jednak patriotyzm jako ideologię, która ciągnie za sobą krwawe żniwo: przynosi ludziom cierpienie i śmierć, rozbija rodziny, wymusza określone postawy i napiętnuje indywidualistów próbujących się wyłamać.

Już sama koncepcja, na której opiera się fabuła, sprawia wrażenie co najmniej kontrowersyjnej. Osią kompozycyjną opowieści jest bowiem postawa żołnierza, który służył w japońskim lotnictwie, ale cechował się tak silnym instynktem samozachowawczym, że stawiał ludzkie życie - własne i cudze - na pierwszym miejscu. Ponad ideałami wojennymi. “Eien no Zero” nie jest tylko sentymentalnym pochyleniem się nad jednostkami, które złożyły swoje młode lata na ołtarzu Ojczyzny. Nie jest też po prostu pytaniem o konkretne wydarzenia lub decyzje polityczne (choć filmowcy rzeczywiście wydają się pytać, czy utworzenie szwadronu takiego jak kamikaze było słuszne i konieczne). Ten twór idzie jeszcze dalej, brnie coraz głębiej. Choć nie jest to wyrażone wprost, produkcja stawia odbiorcę przed następującym problemem… Czy idee i ideologie, w których człowiek (a co za tym idzie - ludzkie życie) jest jedynie środkiem do celu, są moralne? Jestem polską patriotką i nacjonalistką, więc seans dramatu, w którym postawiono sprawę w ten sposób, był dla mnie porażający. Niemniej jednak film został nakręcony, a skoro już go obejrzałam, muszę się z nim zmierzyć. Nie mam czasu ani miejsca, żeby wyłuszczyć mój prywatny punkt widzenia. Ale wiem jedno: autorzy scenariusza (tudzież twórca książkowego pierwowzoru) włożyli kij w mrowisko.

I na samym włożeniu kija w mrowisko nie poprzestali. Filmowcy nieustannie dolewają oliwy do ognia, pokazując sytuacje, które uzasadniają przekonania centralnej postaci. Później komplikują sprawę, wyjawiając powody, dla których główny bohater tak bardzo chciał przeżyć wojnę. W końcu robią widzowi wodę z mózgu, przypominając to, co zostało powiedziane na początku dzieła. A mianowicie to, że protagonista - ten wielki obrońca życia podważający fundamenty japońskiej cywilizacji - ostatecznie został kamikaze i zginął w samobójczym ataku na amerykańską flotę. Dlaczego to zrobił? Jakie przyniosło to skutki? Tego akurat nie zdradzę, żeby nie zostać posądzoną o spoilerowanie. Osoby odpowiedzialne za “Eien no Zero” doskonale wiedzą, że poruszyły delikatną tematykę. Widać to w samej konstrukcji fabuły. Akcja opowieści rozgrywa się bowiem na dwóch płaszczyznach: współcześnie i podczas wojny. W obu epokach dużo się mówi o głównym bohaterze. Zdania na jego temat są podzielone, a emocje - silne i zróżnicowane. Postawa i czyny centralnej postaci stanowią przedmiot dyskusji, która w każdej chwili może się przerodzić w prawdziwą wojnę światopoglądową. Wojna ta może się zaś przenieść do realnego świata. Cóż, bohater dał “zagwozdkę” nie tylko postaciom, ale także widzom. Trudno przejść obok niego obojętnie.


Gorąco zachęcam do obejrzenia omówionych filmów
i do wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat.


Natalia Julia Nowak,
8-20 marca 2015 r.


PRZYPISY


[1] Wydawnictwo “Bellona“, Warszawa 2008. Książka została opublikowana w ramach cyklu wydawniczego “Historyczne bitwy”.

[2] “W celu samoobrony, jak też dla obrony innych, Japonia (…) nie będzie mogła usunąć trudności istniejących we Wschodniej Azji inną drogą jak polityką krwi i żelaza. Jednakże realizując taką politykę, staniemy twarzą w twarz przeciwko Stanom Zjednoczonym. Jeżeli chcemy w przyszłości uchwycić w swoje ręce kontrolę nad Chinami, będziemy musieli złamać Stany Zjednoczone, to znaczy postąpić z nimi tak samo jak podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Aby opanować Chiny, musimy najpierw zdobyć Mandżurię i Mongolię. Aby zawojować świat, musimy najpierw dokonać podboju Chin. Jeżeli uda się nam opanować Chiny, wówczas z obawy przed nami skapitulują wszystkie inne państwa w Azji i kraje Mórz Południowych” - miał powiedzieć premier Giichi Tanaka w specjalnym przemówieniu skierowanym do decydentów politycznych, gospodarczych i wojskowych. Cytuję jego słowa za Michałem Klimeckim, który z kolei powołuje się na książkę “Śmierć w Tokio. Z dziejów terroryzmu politycznego” Franciszka Bernasia (Warszawa 1989).

[3] O masakrze nankińskiej, znanej także jako gwałt nankiński, pisałam w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Pozwolę sobie przytoczyć dwa cytaty, które wykorzystałam również w tamtym tekście. Oba fragmenty pochodzą z książki “Smutny kontynent” Jakuba Polita: “Masakry w Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość. Ofiary zakopywano żywcem, traktowano końmi i czołgami, wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas, kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew i słupów telegraficznych, obdzierano im pasy skóry, odcinano nosy i uszy”, “Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy drewnianych domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie. (…) Inny rodzaj rozrywki polegał na wpędzaniu nago do lodowatej w grudniu i styczniu wody Yangzi; (…) próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano granatami. Dzieci, a nawet niemowlęta nadziewano na bagnety” (cyt. za: Wiktor Ferfecki, “Zapomniane krwawe zbrodnie”, portal TVP Info).

[4] Wydawnictwo “Militaria“, Warszawa 2001.

[5] Historią Jednostki 731 zajmowałam się już w artykule “Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731”. Tekst stanowi rozbudowaną recenzję filmu “Hei tai yang 731“ aka “Men Behind the Sun” (reż. Tun Fei Mou, Chiny-Hongkong 1988).

[6] Eksperymenty z zamrażaniem kończyn, opisane przez Jacka Solarza, to tylko wierzchołek góry lodowej. Aby uświadomić czytelnikom, jak strasznych barbarzyństw dopuszczali się japońscy pseudonaukowcy, zacytuję kilka zdań z artykułu “Jednostka z piekła rodem” Kamila Nadolskiego: “Jednym z najbardziej zwyrodniałych eksperymentów były wiwisekcje, czyli wszelkiego rodzaju operacje dokonywane na żywym pacjencie, bez znieczulenia. Więźniom amputowano kończyny, przeszywano je nawzajem (np. w miejscu nogi - rękę), sprawdzając, czy się zrosną. Wycinano narządy wewnętrzne, dokonywano zabiegów na otwartym mózgu - wszystko to przy pełnej świadomości operowanych. Oprócz tego celowo wywoływano u więźniów choroby, symulowano zawały serca i udary. Sprawdzano ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia, a ile bez wody. Przebywające w obozie kobiety gwałcono po to, by później dokonywać na nich aborcji. (…) Na więźniach testowano również nowe rodzaje broni takie jak granaty czy miotacze ognia”. Publikacja, której fragment przywołałam, znajduje się w dziale “Wiadomości” portalu Onet.pl.

[7] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Zarys dziejów Afryki i Azji. Historia konfliktów 1869-2000” pod redakcją naukową Andrzeja Bartnickiego (wydanie drugie poprawione i rozszerzone. Wydawnictwo “Książka i Wiedza“, Warszawa 1996-2000).

[8] Pojęcie “Pearl Harbor” odnosi się do amerykańskiej bazy wojskowej usytuowanej na Hawajach. Japończycy, dowodzeni przez admirałów Yamamoto i Nagumo, zbombardowali ją 7 grudnia 1941 r. “Tora! Tora! Tora!” - brzmiało hasło, które nadali o godzinie 7:53. Stanowiło ono komentarz do faktu, że Amerykanie okazali się totalnie zaskoczeni atakiem. Japoński nalot doprowadził do śmierci 2345 żołnierzy i 68 osób cywilnych. Rannych zostało 1247 wojskowych i 35 cywilów. Konsekwencją ataku na Pearl Harbor było wypowiedzenie (przez Stany Zjednoczone i ich sprzymierzeńców) wojny Imperium Słońca. Doszło do tego dzień później, tj. 8 grudnia 1941 r. Przypis zredagowany na podstawie notatki “7 grudnia 1941 roku, miał miejsce japoński atak na Pearl Harbor” zamieszczonej w serwisie Historykon.pl.

[9] Co oznacza słowo “Yamato”? Polskojęzyczna Wikipedia podaje, że wyraz ten posiada wiele znaczeń. Jest on stosowany w różnych dziedzinach japońskiego życia społecznego. Oto niektóre ze znanych zastosowań: “Yamato – jedna z hist. nazw Japonii”, “Yamato-damashii, duch Yamato – duch narodowy Japonii, poczucie narodowej godności i ducha bojowego”, “Yamato – według mitologii japońskiej nazwa lądu, na którym wylądowali pierwsi ludzie po stworzeniu świata”, “Yamato – okres w historii Japonii”, “Yamato – dynastia japońska”, “Yamato – jeden z japońskich rodów, z niego wywodzi się dynastia Yamato”, “Yamato – rzeka w Japonii”, “Yamato – jedna z japońskich grup etnicznych”, “Prowincja Yamato – jedna z hist. japońskich prowincji w regionie Kansai (obecnie prefektura Nara)”, “Yamato Nadeshiko – personifikacja wyidealizowanej kobiety japońskiej; podczas II wojny światowej ideologia propagandowa, polegająca na utrwaleniu przekonania o konieczności poświęcenia kobiet dla męża/żołnierza i kraju; w szerszym znaczeniu apelowała o poświęcenie do wszystkich, którzy uważali się za Japończyków”. Znaczeń słowa “Yamato” jest dużo, dużo więcej. Przykładowo, istnieje wiele miejscowości o takiej nazwie.

[10] Publikacja, podpisana “mjm”, jest dostępna na stronie internetowej Polskiego Radia SA.

[11] Info dla tych, którzy potrzebują dokładniejszych danych. Pełna wyporność pancernika: 71650 t. Długość całkowita: 263 m. Szerokość: 38,9 m. Maksymalna prędkość: 27,4 w. Zapas paliwa: 6400 t. Zanurzenie: 10,4 m. Liczba działek o największym kalibrze: 9. Przytoczone dane pochodzą z tekstu “Japoński pancernik Yamato” Kamila Walarowskiego (portal WWII.pl).

[12] Publikacja, podpisana “Maciej Michałek//gak”, jest dostępna na stronie internetowej TVN24.

[13] Wrak pancernika Musashi udało się odnaleźć dopiero w marcu 2015 r. Chociaż na przestrzeni 70 lat organizowano wiele misji poszukiwawczych, żadna z dotychczasowych ekspedycji nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Dopiero ostatnia wyprawa - sfinansowana przez Paula Allena, współzałożyciela Microsoftu - zakończyła się sukcesem. Allen, organizując akcję poszukiwania okrętu, kierował się jego międzynarodową sławą. Więcej o tym wyjątkowym wydarzeniu można przeczytać w artykule “Zdjęcia i nagrania odnalezionego monstrum cesarskiej floty” opublikowanym w serwisie TVN24. Tekst, podpisany “mk//gak”, ukazał się 6 marca 2015 r.

[14] Jest ona dostępna w dziale “Facet” portalu Wirtualna Polska. Opatrzono ją podpisem “Rafał Natorski/PFi”.

[15] Nie tylko wielki amerykański patriota, ale również rodowity Amerykanin (Native American). Pamiętajmy o indiańskim pochodzeniu bohatera. Skoro już mówimy o Rambo, polecam mój artykuł zatytułowany “Pesymizm żołnierza-tułacza. Recenzja filmu ‘John Rambo’”.

[16] Napisałam kiedyś recenzję tej produkcji. Nosi ona tytuł “Wojna może zniszczyć, ale też uwznioślić” i jest ogólnodostępna w Internecie.

20 marca 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Polityka   historia   patriotyzm   film   wojna   recenzja   kultura   chiny   nacjonalizm   wojsko   japonia   azja   jednostka 731   unit 731   yamato   musashi   kamikaze   kamikadze  

Obejrzałeś "Idę"? Obejrzyj "Generała...

Numerologia historyczna

Luty i marzec 2015 r. to idealny czas, żeby zająć się historiami Żołnierzy Wyklętych, a zwłaszcza biografią generała Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. 1 marca będziemy po raz piąty obchodzić Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Data tego Święta ma związek z faktem, że 1 marca 1951 r. rozstrzelano siedmiu członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość[1]. Wcześniej, 1 lutego, była 71 rocznica zamachu na Franza Kutscherę, esesmana zwanego “katem Warszawy”. Człowiekiem, który wydał rozkaz zabicia nazisty, był właśnie generał “Nil“[2]. August Emil Fieldorf urodził się w marcu, a został zamordowany w lutym (20 marca 1895 - 24 lutego 1953). Podobnie wyglądają daty narodzin i śmierci majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki” (12 marca 1910 - 8 lutego 1951). W dniach 27-28 marca będziemy wspominać ponure wydarzenie, jakim było aresztowanie w Moskwie 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego (1945). 14 lutego minęła 73 rocznica przekształcenia Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową. W nocy z 22 na 23 lutego odbędzie się rozdanie Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, czyli Oscarów. Polskim filmem, nominowanym do tej Nagrody w aż dwóch kategoriach, jest “Ida” Pawła Pawlikowskiego. Co jest nie tak z “Idą”? Wyjaśnię to w dalszej części artykułu.


Bohater dwóch wojen

August Emil Fieldorf “Nil” przyszedł na świat w Krakowie, gdzie ukończył szkołę podoficerską organizacji “Strzelec”. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, wstąpił do Legionów Polskich. Za odwagę, którą wykazał się w tamtym okresie, został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Fieldorf z powodzeniem kontynuował karierę wojskową. W czasie drugiej wojny światowej odegrał ważną rolę jako pierwszy emisariusz Naczelnego Wodza i rządu RP w Londynie. W latach 1942-1944 pełnił funkcję dowódcy Kedywu (Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK). O jego dalszych losach przesądziła działalność w antysowieckiej organizacji “Nie” (“Niepodległość”). Z jednej strony, awansował wówczas na stopień generała brygady. Z drugiej - poważnie naraził się “czerwonym“. W 1945 r. został aresztowany przez NKWD i umieszczony w łagrze na Uralu. Do Ojczyzny powrócił dwa lata później. Nie przyłączył się do podziemnego ruchu antykomunistycznego. Ale to go nie uratowało. W 1950 r. został pojmany przez UB. Spotkały go tortury, fałszywe oskarżenia o współpracę z Niemcami, sfingowany proces i kara śmierci przez powieszenie. Pięć lat po egzekucji został oficjalnie zrehabilitowany, jednak miejsce jego pochówku wciąż pozostaje nieznane[3].


Na przekór światu

Wiele ciekawych faktów dotyczących Augusta Emila Fieldorfa “Nila” zawiera publikacja “Opowieść o moim mężu, Emilu Fieldorfie” - transkrypcja ustnej wypowiedzi Janiny Fieldorf z roku 1977[4]. Materiał powinien zainteresować wszystkich miłośników polskiej historii. Nie tylko dlatego, że jest obszerny, ale również dlatego, iż przedstawia punkt widzenia osoby, która doskonale znała bohatera i była z nim emocjonalnie związana. Z opowieści pani Fieldorfowej wynika, że Emil miał tak drobną budowę ciała, iż nikt nie wróżył mu udanej kariery wojskowej. Mimo to, od początku radził sobie bardzo dobrze, wziął udział w wielu bitwach pierwszej wojny światowej. Był mężczyzną pogodnym, obdarzonym poczuciem humoru. Najistotniejsze były dla niego wartości patriotyczne rozumiane jako miłość do Polski. Mówił, że nie odczuwa lęku (i pewnie dlatego nigdy nie brakowało mu dzielności żołnierskiej). Należał do ludzi stworzonych do walki: lepiej czuł się w czasie wojny niż w czasie pokoju. Irytowało go, że w spokojnych czasach wymaga się od oficerów pedantyczności. Sam nie przywiązywał wagi do takich drobiazgów, jak poprawnie zapięty płaszcz czy starannie wyczyszczone buty. Inni żołnierze mieli mu za złe, że nie zawsze był regulaminowo ubrany i że czasem nie chciało mu się salutować. A jednak darzyli go sympatią.


Hierarchia wartości

Według Janiny Fieldorf, August Emil odznaczał się szerokimi zainteresowaniami. Posiadał coś, co ona sama określiła jako “zdolności politechniczne”. Lubił reperować, udoskonalać, montować różne przedmioty. Fascynował się również muzyką, rybołówstwem i filatelistyką. Uwielbiał dzieci, dzięki czemu świetnie sprawdzał się w roli ojca (miał dwie córki). Ale rodzina nie była dla niego najważniejsza. Na pierwszym miejscu zawsze stawiał Polskę, a na drugim - Józefa Piłsudskiego[5]. Fieldorf był jednym z uczestników przewrotu majowego z 1926 r. Gdy dowódca, Jan Kruszewski, zapytał go, czy podczas tamtych wydarzeń myślał o rodzinie, Emil odpowiedział: “Nie, nie myślałem“. Przyszły generał, mimo wrodzonej wojowniczości, posiadał talent dyplomatyczny. Potrafił pertraktować z przeciwnikami politycznymi i unikać konfliktów z mniejszościami narodowymi. W okresie powojennym, kiedy było jasne, że akowcom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, pani Fieldorfowa zachęcała swojego męża do wyjazdu za granicę. On jednak odmawiał, argumentując, że jego miejsce jest w Polsce i że nie może być tchórzem. Gdy został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, komuniści szybko zauważyli jego twardą i nieugiętą postawę. Żałowali nawet, że nie jest jednym z nich, ponieważ chcieli mieć kogoś takiego w swoich szeregach.


Kto zabił generała “Nila”?

Jak to było z aresztowaniem, oskarżeniem, skazaniem i straceniem Augusta Emila Fieldorfa “Nila”? Krótko, ale treściwie opisał to Tadeusz M. Płużański w artykule “Mordercy generała ‘Nila’”[6]. Zdaniem autora, w zgładzeniu Żołnierza Wyklętego uczestniczyło tak wielu ludzi, że trudno byłoby wskazać głównego sprawcę mordu. Jest jednak kilka osób, które odegrały w tej zbrodni istotną rolę. Pierwsza z nich to podpułkownik Helena Wolińska z Naczelnej Prokuratury Wojskowej: kobieta, która wydała nakaz aresztowania generała (mniejsza z tym, że zrobiła to 11 dni po jego faktycznym zatrzymaniu). Podjęła taką decyzję, chociaż nie posiadała żadnych dowodów świadczących o winie podejrzanego. Później, z niewiadomych przyczyn i znów z opóźnieniem, zadecydowała o przedłużeniu osadzonemu aresztu. Uczyniła to 15 lutego 1951 r., chociaż w świetle prawa miała czas do 9 lutego. Inne osoby, o których należy wspomnieć: pułkownik Józef/Jacek[7] Różański (dyrektor Departamentu Śledczego MBP, który przyczynił się do umieszczenia Fieldorfa w więzieniu mokotowskim), podporucznik Kazimierz Górski (oficer śledczy, który zajmował się torturowaniem generała), Benjamin Wajsblech (wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL, który podpisał fałszywy akt oskarżenia) i Maria Gurowska (sędzia, która wydała wyrok śmierci).


Film twórcy “Przesłuchania”

August Emil Fieldorf “Nil” był jednym z pierwszych Żołnierzy Wyklętych, którym zwrócono honor i należne miejsce w panteonie polskich bohaterów narodowych. Już w 1977 r. postawiono mu pomnik przy symbolicznym grobie. Obecnie posiada on kilka pomników w różnych miastach Polski. Poświęcono mu także wiele tablic pamiątkowych. Fieldorf jest bohaterem utworu muzycznego nagranego przez rapera Tadeusza “Tadka” Polkowskiego. Imieniem generała nazwano również Muzeum Armii Krajowej w Krakowie. W niniejszym artykule chciałabym omówić film fabularny opowiadający o powojennych losach “Nila“. Produkcja nie należy do najnowszych (powstała w roku 2009). Myślę jednak, że warto ją przypomnieć. I to właśnie teraz, ze względu na “numerologię historyczną”.

Tytuł: “Generał Nil”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Produkcja: Polska (2009)
Gatunek: dramat, biograficzny,
wojenny, polityczny

Z reguły nie oglądam polskich filmów. Zauważyłam bowiem, że trudno jest znaleźć dzieło wartościowe pod każdym względem. Produkcje, które odznaczają się wysokimi walorami artystycznymi, często wzbudzają zastrzeżenia natury merytorycznej. I odwrotnie: filmy dobre pod względem treści niejednokrotnie okazują się słabe pod względem formy. Optymiści, którzy wierzą, że tym razem będzie lepiej, srodze się rozczarują. “Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego stanowi przeciwieństwo “Idy” Pawła Pawlikowskiego. “Ida” jest znakomicie zrealizowana, jednak zawarte w niej wątki mogą irytować. “Generał Nil” nie zachwyca wykonaniem, ale porusza istotny temat (i robi to we właściwy sposób. Polscy patrioci i narodowcy raczej nie będą mieli powodu, żeby narzekać na zaproponowaną w nim wizję historii. Ważna rzecz: dzieło nie zawiera elementów prowokacyjnych ani obrazoburczych). Reżyserem omawianej produkcji jest Ryszard Bugajski, który w latach osiemdziesiątych stworzył wstrząsający film “Przesłuchanie” z Krystyną Jandą w roli głównej. Motywy, które się tam znalazły, powróciły później w telewizyjnym spektaklu Bugajskiego “Śmierć Rotmistrza Pileckiego” (2006). “Generał Nil” to już trzecie podejście do tematu prześladowania akowców przez Urząd Bezpieczeństwa. Pożeranie własnego ogona? Być może.

Pierwsza godzina filmu ukazuje losy Augusta Emila Fieldorfa “Nila” od jego powrotu z Uralu aż do momentu aresztowania przez UB. Druga godzina przedstawia więzienną gehennę generała oraz ukartowany proces sądowy. W części pierwszej nie dzieje się zbyt wiele. Stanowi ona przedłużoną prezentację głównego bohatera, jego charakteru, poglądów na życie i relacji z innymi ludźmi. Widz poznaje różne postawy Polaków względem nowych warunków politycznych. Podejście głównego bohatera można określić jako fatalistyczne. Fieldorf nie podziela entuzjazmu ludzi, którzy pragną kontynuować walkę rozpoczętą w czasie wojny. Uważa, że w obecnych okolicznościach każdy zryw jest skazany na klęskę. Bunt nie tylko nie przyniósłby efektów, ale również doprowadziłby do pogorszenia sytuacji. “Nil” wyraźnie przeczuwa, że ubecy prędzej czy później go dopadną. Ma jednak nadzieję, że jakimś cudem uniknie mrocznego przeznaczenia. Gdy generał zostaje uwięziony, sprawa jest szeroko komentowana przez enkawudzistów i pepeerowców. Jeden z komunistów wpada na pomysł: “A może go tak… po prostu?”. Wówczas odzywa się Józef Różański: “Generała Kedywu, niestety, nie można tak po prostu. (…) Zrobimy to legalnie, panowie. (…) Najpierw proces, świadkowie, dowody, akt oskarżenia. A potem go… tak po prostu”.

To, o czym mówi Różański, przypomina książkę “Symulakry i symulacja” Jeana Baudrillarda (wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005). Dyrektor Departamentu Śledczego MBP dopuszcza korzystanie z dwóch form: znaków i symulakrów. Znaki odwołują się do rzeczywistości, symulakry - do samych siebie. W tym przypadku znakami będą podstawowe dane dotyczące konkretnych osób, grup i wydarzeń. Symulakrami: fałszywe zeznania, kłamliwe protokoły i wmówione winy. Ze znaków i symulakrów powstanie spójna całość. Jednolita papka, w której granice między prawdą a fałszem zostaną zatarte. Całą tę papkę będzie się promować jako rzeczywistość. Ale to już nie będzie rzeczywistość, tylko hiperrzeczywistość. Model wyprzedzi sytuację faktyczną. Zazwyczaj jest tak, że najpierw istnieją fakty, a później na ich podstawie konstruuje się modele. Tutaj sytuacja ulegnie odwróceniu: zostanie przygotowany model, do którego będzie się dostosowywać fakty. Śledztwo nabierze cech procesu twórczego, nie badawczego. Jego celem będzie nie tyle wydobywanie prawdy, ile jej generowanie na potrzeby rozprawy i wyroku śmierci. W jaki sposób będzie się to odbywać? Wszelkimi dostępnymi metodami. Jednak cały ten wielki projekt jest symulakrem. Chodzi w nim de facto o zaspokajanie sadystycznych i morderczych potrzeb ubeków.

W drugiej części filmu ubowcy oskarżają Fieldorfa o czyny wyssane z palca. W tym o ostatnią rzecz, jaka mogłaby mu przyjść do głowy: o współpracę z niemieckim okupantem. Jego - człowieka, który dzięki owocnej walce z hitlerowcami zyskał powszechny szacunek! Próbują go zmusić, żeby opowiadał o wydarzeniach, w których nie uczestniczył. Żeby przyznał się do przestępstw, których nie popełnił. Żeby uwierzył, że jest kimś, kim nigdy nie był. W tym celu posuwają się do coraz większych niegodziwości. Biją go, poniżają, zamykają w mokrym karcerze. Ale jeszcze gorzej traktują “świadków”. Bo to “świadkowie”, którzy wszystko “widzieli” i “zapamiętali”, mają być najbardziej wiarygodni dla opinii publicznej. Oczywiście, w przyrodzie tacy “świadkowie” nie występują. Dlatego trzeba ich stworzyć. Nieważne, w jaki sposób. Byle skutecznie. Najlepiej niech się rodzą w bólu, krzyku i krwi, jak Matka Ziemia przykazała. Rozprawa sądowa to już tylko formalność. Naturalnie, zawsze mogą się trafić obrońcy, którzy będą pytać o sprawy niewygodne, ale wtedy wystarczy uchylić ich pytania. Od czego są Niezawisłe Sądy? Od tego właśnie. A od zadawania pytań są ubecy. Bajka o “zdrajcy-Fieldorfie” ma być przewidywalna i ekscytująca. Dla kogo? Dla zdegenerowanych jednostek lubiących się znęcać nad bliźnimi. Przedstawienie musi trwać.

Jak już wspomniałam, “Generał Nil” nie jest dziełem wybitnym pod względem formy. Ze wszystkich trzech produkcji, w których Ryszard Bugajski zajął się okresem stalinizmu, analizowany film jest najsłabszy. Widzowie, którzy uważnie obejrzeli “Przesłuchanie” i “Śmierć Rotmistrza Pileckiego”, spostrzegą, że reżyser wyraźnie się powtarza (korzysta ze sprawdzonych, ale już zgranych schematów). Nie oznacza to, oczywiście, że “Generał Nil” jest wiernym odwzorowaniem wcześniejszych tworów. Bugajski wprowadził odrobinę innowacji. Trudno nie zauważyć, że analizowana produkcja jest jeszcze bardziej drastyczna niż “Przesłuchanie“ i “Śmierć Rotmistrza Pileckiego“. O jednej ze scen można powiedzieć, że jest naprawdę przerażająca. Mimo to, dzieło nie porusza tak, jak mogłoby poruszać. Może to kwestia gry aktorskiej, która nie dorasta do pięt genialnej kreacji Krystyny Jandy z lat osiemdziesiątych. Pierwsza połowa “Generała Nila” jest dość nudna i sprawia wrażenie przydługiego wstępu do drugiej połowy. Dużo w niej ckliwości i banałów, z których niewiele wynika. Kompletnie nieudana jest “scena akcji” - retrospekcja ukazująca zamach akowców na Franza Kutscherę. Nie wiem, skąd to się bierze. Może z ograniczonego budżetu, który nie pozwolił na odtworzenie tego wydarzenia w sposób bardziej brawurowy.

Bohaterowie produkcji nie są zbyt spsychologizowani. W filmie Ryszarda Bugajskiego pojawia się wiele postaci, które są słabo zarysowane, chociaż mogłyby być przedstawione w sposób głębszy i ciekawszy. Nie podoba mi się, że Bugajski wprowadził wiele postaci epizodycznych, o których zupełnie nic nie wiadomo. W zasadzie, tylko protagonista, August Emil Fieldorf “Nil” (w tej roli Olgierd Łukasiewicz), został ukazany interesująco i wielowymiarowo. Jednak nawet on nie jest tak “prawdziwy”, jak można by tego oczekiwać. Dobrze, że przynajmniej wzbudza sympatię widza. Jawi się bowiem jako miły, pogodny, inteligentny, nieulegający emocjom starszy pan o zdroworozsądkowym podejściu do życia. Jeśli chodzi o “ciemną stronę mocy”, w filmie Ryszarda Bugajskiego występuje kilka postaci, które są wyraziste, intrygujące i zapadają w pamięć. No, ale taka jest ich funkcja jako czarnych charakterów. Schwarzcharaktery niemal zawsze takie są (użyłam tego określenia nieprzypadkowo. W omawianej produkcji bohaterowie negatywni nie są zbyt rozbudowani. Przypominają “papierowych” złoczyńców z amerykańskich produkcyjniaków). Jacek Rozenek, który już po raz drugi wcielił się w rolę Józefa Różańskiego, zagrał podobnie jak w “Śmierci Rotmistrza Pileckiego”. Ale tutaj jego postać jest znacznie płytsza.

Mimo wszystko, polecam ten film. Bardzo polecam. Po pierwsze: ze względu na istotny temat i godne podejście do niego. Po drugie: ze względu na głęboko patriotyczne i niepodległościowe przesłanie. Po trzecie: ze względu na wartościowy głos w dyskusji o Żołnierzach Wyklętych i ich oprawcach. Najbardziej jednak polecam ten film jako alternatywę dla “Idy” Pawła Pawlikowskiego. Poczekajcie, wkrótce się dowiecie, co mi przeszkadza w “Idzie”.


Brakujące ogniwo

W filmie Ryszarda Bugajskiego nie pojawia się Helena Wolińska. A szkoda, bo to ciekawa postać. Według Tadeusza M. Płużańskiego[8], stalinowska prokurator tłumaczyła swoje niegodziwości… własnymi bolesnymi doświadczeniami. Wolińska twierdziła, że jako Żydówka wielokrotnie doświadczała antysemityzmu. Nie tylko ze strony Niemców, którzy zamknęli ją w getcie, ale także ze strony Polaków. Czy Wolińska poszła drogą zbrodni, bo w młodości stykała się z nietolerancją, a podczas wojny została uznana przez niemieckich nazistów za podczłowieka? Resentyment wiele wyjaśnia, ale niczego nie usprawiedliwia. Fakt, że się przeszło przez coś okropnego, nie jest powodem, żeby w identyczny (lub jeszcze gorszy) sposób traktować bliźnich. To nie jest ani słuszne, ani logiczne. Może nawet wywołać efekt błędnego koła. Każdy okrutnik, nie tylko zbrodniarz sądowy, mógłby się zasłaniać swoimi trudnymi przeżyciami. Ale czy w każdym przypadku byłaby to okoliczność łagodząca? Pamiętajmy, że istnieją osoby, które wskutek własnego nieszczęścia stały się szlachetne. Traumatyczne wspomnienia to jedno, indywidualne decyzje to drugie. “X” nie musi przesądzać o “Y”. Mimo wszystko, starajmy się żyć tak, żeby nie wzbudzać w innych ludziach resentymentu. Bo to właśnie z niego bierze się podłość. Pisał o tym Fryderyk Nietzsche[9].


Gdzie jest Helena?

Mówi się, że w przyrodzie nic nie ginie. Gdzie więc jest Helena Wolińska, która zniknęła z opowieści o Fieldorfie niczym Lew Trocki ze starych sowieckich fotografii (naprawdę dziwi mnie fakt, że w dziele Bugajskiego nie wspomniano o niej ani słowem)? Według Tadeusza M. Płużańskiego[10], Helena Wolińska jest obecna w filmie “Ida” Pawła Pawlikowskiego. Ukrywa się pod imieniem Wanda. Krwawa prokurator opuściła Polskę w roku 1968. Razem z mężem, profesorem Włodzimierzem Brusem, zamieszkała w Oxfordzie, gdzie zrobiła zawrotną karierę na salonach. Stała się personą znaną i lubianą, podejmowała gości z Polski. Niektóre media, nawet w naszej Ojczyźnie, zaczęły ją ukazywać w pozytywnym świetle. Dziennikarze wyolbrzymiali jej zalety i bagatelizowali zbrodnie. Przedstawiali ją jako niewinną ofiarę, która przypadkowo została katem. Tymczasem władze III RP bezskutecznie starały się o jej ekstradycję. A ona… No cóż, interpretowała to jako prześladowanie na tle etnicznym. Tam, w Wielkiej Brytanii, poznał ją Paweł Pawlikowski, który bardzo ją polubił. Jadał u niej nawet podwieczorki. Gdy dowiedział się o jej przeszłości, wcale nie zmienił swojej postawy. Helena Wolińska, spokojna i bezkarna, zmarła w 2008 r. Pawlikowski postanowił zaś uwiecznić ją w filmie. Tak powstała (nie)sławna “Ida”.


Haftowanie hiperrzeczywistości

Z “Idą” jest jeszcze jeden problem. Zauważyła to Reduta Dobrego Imienia - Polska Liga Przeciw Zniesławieniom. W petycji, adresowanej do dyrektorki Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, członkowie Reduty napisali, że treść “Idy” może wprowadzać w błąd cudzoziemców nieorientujących się w polskiej historii. “Po pierwsze, nie ma wzmianki o tym, że rodzice głównej bohaterki zostali zamordowani podczas okupacji niemieckiej - o Niemcach nie ma w tym filmie ani słowa (!). Widz nie znający historii odnosi wrażenie, że zabójstwa Żydów w Polsce są na porządku dziennym i że historyczne wydarzenie jakim był Holokaust jest zawiniony przez Polaków. Po drugie - przedstawiona w filmie historia mogłaby się wydarzyć, lecz autorzy filmu przedstawiają motywację zabójców rodziców bohaterki w sposób, w który widzowie zagraniczni odbiorą w sposób niezgodny z prawdą historyczną - że zabójcy działali z żądzy zysku, podczas gdy kontekst historyczny dla widza polskiego jest oczywisty - chodzi o strach przed wykryciem, że ukrywali Żydów przed Niemcami. (…) Film ten (…) doprowadza widza do fałszywych wniosków i fałszywego obrazu Polski i wydarzeń podczas II wojny światowej” - stwierdzili autorzy petycji[11]. Pawlikowski, łącząc znaki z symulakrami, przyczynił się do poszerzenia hiperrzeczywistości. Wsparł Symulatrix.


Przypadek? Nie sądzę!

Powiem prosto z mostu: głupio by było, gdyby “Ida” Pawła Pawlikowskiego otrzymała Oscara dwa dni przed 62 rocznicą śmierci Augusta Emila Fieldorfa “Nila”. Sześć dni przed 96 rocznicą urodzin Heleny Wolińskiej. Dokładnie w 111 rocznicę urodzin hitlerowca Franza Kutschery. Gdyby tak się stało… Cóż, nie zaliczam się do teoretyków spiskowych, ale byłabym skłonna uwierzyć, że pewne siły umyślnie dobierają daty swoich niecnych czynów (liczby muszą się zgadzać)[12]. Już sam fakt, że “Ida” została nominowana do Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej, i to w dwóch kategoriach, jest bardzo zastanawiający. Ech, to trochę przykre, że kiedyś polscy bohaterowie musieli bronić nas, a teraz to my musimy bronić polskich bohaterów. Świat stoi na głowie i macha nogami. No future. Nie ma przyszłości.


Natalia Julia Nowak,
13-20 lutego 2015 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi tutaj o podpułkownika Łukasza Cieplińskiego, majora Adama Lazarowicza, majora Mieczysława Kawalca, kapitana Józefa Batorego, kapitana Franciszka Błażeja, porucznika Karola Chmiela i porucznika Józefa Rzepkę. O dokładnych okolicznościach wprowadzenia do polskiego kalendarza Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych można poczytać w artykule “Dzień Niezłomnych” Dariusza Piotra Kucharskiego. Tekst jest częścią książki “Do końca wierni. Żołnierze Wyklęci 1944-1963” napisanej pod redakcją Dariusza Piotra Kucharskiego i Rafała Sierchuły (Społeczny Komitet Upamiętnienia “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu, Poznań 2014). Publikacja znajduje się na stronie Fundacji im. Kazimierza Wielkiego (Fkw.edu.pl/wp-content/uploads/2014/09/Do-ko%C5%84ca-wierni.pdf).

[2] Dodatkowe dane na ten temat zawiera news “Zamach na Kutscherę. 71. rocznica brawurowej akcji AK” dostępny w serwisie internetowym Polskiego Radia SA (Polskieradio.pl/5/3/Artykul/1366909,Zamach-na-Kutschere-71-rocznica-brawurowej-akcji-AK).

[3] Notkę biograficzną poświęconą Augustowi Emilowi Fieldorfowi “Nilowi” zredagowałam na podstawie książki “Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” (wydawnictwo Buchmann Sp. z o.o., Warszawa 2012). Autorem rozdziału, z którego skorzystałam, jest doktor Piotr Kardyś. Informacja o tym, że szczątków Fieldorfa nie udało się odnaleźć, nadal jest aktualna. Świadczy o tym tekst “Wyjątkowa lekcja historii” z 10 lutego 2015 r. Krótka notatka, w której powołano się na słowa profesora Krzysztofa Szwagrzyka, znajduje się na stronie II Liceum Ogólnokształcącego w Legnicy (2lo-legnica.info/print.php?type=N&item_id=696).

[4] Opowieść pani Fieldorfowej została spisana i opracowana przez Andrzeja M. Kobosa. Ukazała się w “Zeszytach Historycznych” [nr 101, 1992 r.] i periodyku kulturalnym “Zwoje” [nr 1 (34), 2003 r]. Internauci mogą znaleźć tę transkrypcję w wirtualnym wydaniu “Zwojów” (Zwoje-scrolls.com/zwoje34/text02p.htm).

[5] Z tego, co widzę w “Opowieści…”, wynika, że pani Fieldorfowa również miała poglądy zdecydowanie piłsudczykowskie i prosanacyjne. Pozwolę sobie przytoczyć dwa “kwiatki” z jej wypowiedzi: “Piłsudski szkalowany, niedoceniany przez ludzi, którzy rwali się do władzy, usunął się, zamieszkał w Sulejówku i czekał. (…) Nie udało się przekonać ówczesnego rządu, żeby ustąpił dobrowolnie. 1 Dywizja wyruszyła z Wilna, aby wesprzeć swojego Komendanta”, “Ludzie wytrąceni z równowagi, zrozpaczeni, wyszukują winnych. Zaciekli, w sposób okrutny załatwiają osobiste porachunki. Mszczą się za rzekome krzywdy ze strony obozu sanacyjnego. I to wszystko przejmuje obrzydzeniem”. Janina Fieldorf posłużyła się również rzeczownikiem “endecy”. Warto pamiętać, że w dwudziestoleciu międzywojennym było to pejoratywne określenie sympatyków Narodowej Demokracji. Na koniec zacytuję fragment “Opowieści…” dotyczący Narodowych Sił Zbrojnych (formacji wojskowej wywodzącej się ze środowisk narodowodemokratycznych). Poniższe zdania odnoszą się do rzekomego zachowania NSZ-owców więzionych przez Urząd Bezpieczeństwa: “Chociaż jak twierdzi pan Lichtszajn, tchórzostwo i płaszczenie się wobec wroga cechowało NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. To był, według niego, okropny element, sprzedajny, za cenę lepszego wyżywienia, ćwiartki masła, czy czegoś tam, wydawali lub oskarżali nawet najbliższą rodzinę”. Ach, te wojny polsko-polskie! One nigdy się nie skończą!

[6] Tekst został po raz pierwszy opublikowany w “Tygodniku Solidarność” [nr 13, 1999 r]. Elektroniczna wersja opracowania jest dostępna na stronie Marii Fieldorf-Czarskiej, córki bohatera (Fieldorf.pl/index.php/Artyku%C5%82y-wyro%C5%BCnione/mordercy-generaa-nila.html).

[7] Żadne z imion nie jest prawdziwe. “Józef Różański” i “Jacek Różański” to pseudonimy ubeka o nazwisku Josek Goldberg. Jak widać, zbrodnia niejedno ma imię. Nieludzkiej działalności Goldberga i jemu podobnych - polegającej na torturowaniu, zastraszaniu i fałszywym oskarżaniu polskich patriotów - można by poświęcić osobny artykuł. Tym, którzy chcieliby się czegoś na ten temat dowiedzieć, polecam książkę “Zbrodnie UB” Jerzego Roberta Nowaka (wydawnictwo MaRoN, Warszawa 2001). Fragmenty publikacji zamieszczono na oficjalnej stronie autora (Jerzyrobertnowak.com/ksiazki/zbrodnie_ub.htm).

[8] Powołuję się tutaj na artykuł “Oprawcy polskich bohaterów” wchodzący w skład pracy zbiorowej “Dla Niepodległej. Żołnierze Wyklęci 1944-1963” pod redakcją Dariusza Piotra Kucharskiego i Rafała Sierchuły (Społeczny Komitet Upamiętnienia “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu, Poznań 2015). Link do elektronicznej wersji książki można znaleźć na stronie NSZZ “Solidarność” - Region Zagłębie Miedziowe (Solidarnosc.org.pl/legnica/nowa/?p=5269).

[9] Refleksje o podobnym charakterze zawiera moja recenzja “Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?” (dostępna online). Zagadnienia traumy i resentymentu są tam opisane w kontekście jednego z najbardziej kontrowersyjnych japońskich seriali animowanych. Cytat: “Dlaczego ludzie zostają przestępcami? Czy zależy to od ich genów, czy od tego, w jakim środowisku się znaleźli lub wychowali? A jak to jest z potomkami zbrodniarzy? (…) Dicloniusy manifestują swoją ciemną stronę, kiedy zostają do tego doprowadzone wskutek jakiejś krzywdy. Swoimi ofiarami czynią ludzi, bo tylko ludzie potrafią krzywdzić świadomie, umyślnie i konsekwentnie. Stworzenia, które urządzają krwawe jatki w laboratoriach, nie posuwałyby się do takich skrajności, gdyby nie były długotrwale więzione i torturowane. Gehenna, przeżywana przez Dicloniusy, wydaje się tak straszna, że gdy nieszczęsnym istotom puszczają hamulce, jest to całkiem zrozumiałe. Bywa, że ktoś, kto doświadcza zła, sam tym złem nasiąka. Upodabnia się do swoich dręczycieli. (…) Innymi poważnymi problemami, zasygnalizowanymi w japońskiej produkcji, są nadużycia seksualne, takie jak gwałt, molestowanie czy pedofilia. Motyw skrzywdzonej dziewczynki, która nadal miłuje swoich bliźnich, udowadnia, że nie wszystkie ofiary stają się katami. Czasem własne cierpienie uwrażliwia nas na krzywdę innych”.

[10] Skorzystałam z materiału “Pudrowanie bestii” wydrukowanego w tygodniku “Tylko Polska” [nr 5 (743), 2015 r]. Tekst Płużańskiego ukazał się wcześniej w czasopiśmie “wSieci” [nr 2 (111), 2015 r].

[11] Zgadzacie się z przesłaniem listu? Chcecie go przeczytać w całości, a następnie podpisać? Jeśli tak, to możecie to zrobić na oficjalnej stronie Reduty Dobrego Imienia (Reduta-dobrego-imienia.pl/?p=996). Ja już to uczyniłam i jestem z siebie bardzo dumna.

[12] Franz Kutschera urodził się 22 lutego 1904 r. Ceremonia rozdania Oscarów rozpocznie się w nocy z 22 na 23 lutego 2015 r., czyli w 111 rocznicę jego urodzin. Jeśli chcemy się bawić w numerologię/konspiracjonizm… 11 i 111 to magiczne liczby. Ta druga jest m.in. symbolem jednej linii w gwieździe 6-ramiennej. 22 to wielokrotność 11. 23 to liczba demoniczna (2 podzielone przez 3 równa się 0,666). Data urodzenia Heleny Wolińskiej: 28. 02. 1919 r. Policzmy: 2 + 8 + 0 + 2 + 1 + 9 + 1 + 9 = 32 (odwrócone 23). Rocznica urodzin Wolińskiej przypada dokładnie 6 dni po 22 lutego. W tym roku będzie to 96 rocznica (dwie szóstki: jedna odwrócona, druga normalna). Zsumujmy to: 9 + 6 = 15. Jeszcze raz: 1 + 5 = 6. Liczbie 6 odpowiada litera “W” (jak “Wolińska” i “Wanda”) bądź “F” (jak “Fajga Mindla Danielak” - prawdziwe nazwisko zbrodniarki. Zauważmy, że kobieta posługiwała się także imieniem “Felicja”. Nawet na jej grobie w Wielkiej Brytanii widnieje imię “Felicia“). “W” jest 23 literą alfabetu łacińskiego, “F” jest 6. Wolińska wyjechała z Polski w roku 1968. Małe dodawanie: 1 + 9 + 6 + 8 = 24. Jeszcze mniejsze dodawanie: 2 + 4 = 6. Generała Fieldorfa zamordowano 24 lutego. 2 + 4 = 6. Przyjrzymy się teraz liczbom i datom, które podałam w akapicie “Kto zabił generała ‘Nila’?”. Jest tam bowiem fragment o Helenie Wolińskiej. “11 dni” to magiczna liczba. 15. 02. 1951 r. da się przeliczyć numerologicznie: 1 + 5 + 0 + 2 + 1 + 9 + 5 + 1 = 24. A zatem: 2 + 4 = 6. Przeliczmy też samą 15. Prosty rachunek: 1 + 5 = 6. Kolejna data, która pojawiła się we wspomnianym akapicie: 9. 02. 1951 r. Liczymy: 9 + 0 + 2 + 1 + 9 + 5 + 1 = 27. Teraz tak: 2 + 7 = 9 (odwrócone 6). Może być jeszcze data bez roku. 9 lutego (dziewiątka to odwrócona szóstka): 9 + 0 + 2 = 11. Wychodzi magiczna liczba. Z drugiej strony, po co odwracać dziewiątkę? Ona także ma niebagatelne znaczenie, zwłaszcza w połączeniu z jedenastką (9/11 - September Eleven). Data urodzenia Bolesława Bieruta sprowadza się do liczby 33, czyli najwyższego stopnia masonerii. A tak w ogóle, to 3 + 3 = 6. Data śmierci Bieruta sprowadza się do 9 (odwróconej szóstki. Lecz, jak już ustaliliśmy, dziewiątki nie trzeba odwracać). Jakub Berman urodził się 23 grudnia, a data jego zgonu redukuje się do 9 (czyli 6). Z daty urodzin Hilarego Minca wychodzi magiczne 11. Innymi magicznymi/masońskimi liczbami są 13 i 3. Weźmy pod uwagę fakt, że do wielokrotności 3 należą 6 i 9. Józef Różański przyszedł na świat 13 lipca. Z daty jego śmierci wychodzi zaś 3 (jeśli pominiemy rok, wyjdzie 11). Stanisław Radkiewicz zmarł 13 grudnia. Data jego urodzin redukuje się do 6, a data zgonu do 32 (odwróconego 23). Jeśli chodzi o Anatola Fejgina, datę jego śmierci można sprowadzić do 3. Julia Brystiger: data jej urodzin redukuje się do 3. Sprawdźmy jeszcze Józefa Światłę. Z daty jego urodzin wychodzi 9 (odwrócone 6). Teoretycy spiskowi wierzą, że Hollywood - miejsce, w którym wręcza się Oscary - jest zdominowane przez Zakon Iluminatów (Illuminati). Iluminaci dążą do zbudowania globalnego supermocarstwa. Nie jest im po drodze z polskimi patriotami, tylko z internacjonalistycznymi komunistami. Zamiłowanie do liczb i geometrii, charakterystyczne dla Illuminati, wywodzi się z kabały, czyli mistycyzmu żydowskiego. Helena Wolińska, podobnie jak wielu innych budowniczych PRL, była Żydówką. Założyciele Hollywood również mieli żydowskie korzenie. Film “Ida” Pawła Pawlikowskiego porusza problematykę żydowską. A Gwiazda Dawida ma 6 ramion. Wracamy do punktu wyjścia, bo jedną linię gwiazdy 6-ramiennej symbolizuje liczba 111. Stąd już tylko jeden krok do daty 22 lutego 2015 r. Wszystkim miłośnikom teorii spiskowych polecam anonimowy artykuł “Numerologia okultystyczna Illuminati” opublikowany w serwisie Eioba na profilu “ligaswiata” (Eioba.pl/a/46qe/numerologia-okultystyczna-illuminati). Twórca materiału zaprezentował czytelnikom analizy wielu dat historycznych.

20 lutego 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   historia   patriotyzm   film   recenzja   kultura   nil   ub   komunizm   illuminati   stalinizm   żołnierze wyklęci   niepodległość suwerenność   august emil fieldorf   fieldorf   ida   helena wolińska   zakon iluminatów   urząd bezpieczeństwa  

Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady

Narodziny maoizmu

W poprzednim artykule[1] zajęłam się tematem masakry nankińskiej, czyli okrutnej rzezi, której dokonali japońscy najeźdźcy na grupie 300.000 chińskich żołnierzy i cywilów (przełom 1937 i 1938 roku). Zaznaczyłam jednak, że w późniejszych dekadach Chiny wcale nie zaznały spokoju. Maoizm[2], chiński wariant komunizmu, przyczynił się bowiem do śmierci 65 milionów ludzi. Chińczycy, niegdyś gnębieni przez Japończyków, stali się ofiarami swoich własnych rodaków. Dzisiaj chciałabym przypomnieć o tym, że rządy maoistów nie wzięły się z powietrza. John King Fairbank, autor książki “Historia Chin. Nowe spojrzenie”[3], pisze, że tryumf maoizmu stanowił zwieńczenie wieloletniej wojny domowej. Komunistyczna Partia Chin powstała już w roku 1921. Jednym z jej twórców był Mao Zedong (Mao Tse-Tung) - człowiek związany wcześniej z tzw. ruchem 4 maja. Ruch ten miał charakter patriotyczno-postępowy (z jednej strony: wątki narodowe i antyjapońskie. Z drugiej: demokratyzm i reformy obyczajowe). Narodziny KPCh wiązały się z faktem, że ruch 4 maja, nastawiony na powolną ewolucję, nie przynosił widocznych zmian. Wśród rozczarowanych społeczników zaczęły dojrzewać nastroje komunistyczne. Sytuację wykorzystał Komintern, który stał się akuszerem nowej, ekstremistycznej partii.


Fałszywi przyjaciele

Ale komunizm nie był jedyną radykalną ideologią propagowaną w Chinach. John King Fairbank informuje, że równolegle do marksizmu rozwijał się nacjonalizm. Choć może to brzmieć dziwnie, Komunistyczna Partia Chin i Chińska Partia Narodowa (Guomindang/Kuomintang) nie zawsze były wrogami. Komuniści i nacjonaliści potrafili się jednoczyć przeciwko wspólnym nieprzyjaciołom. Obie grupy czerpały zresztą inspiracje z Rosji Sowieckiej. Marksiści marzyli o bolszewickim ustroju, a narodowcy wierzyli, że uniwersalizm nie stoi w sprzeczności z chińskim duchem. Jedni i drudzy korzystali również z pomocy Sowietów. Nacjonaliści knuli jednak intrygę przeciwko komunistom: chcieli ich do siebie przyciągnąć, a potem wchłonąć i opanować. Komuniści także traktowali nacjonalistów instrumentalnie. Umizgiwali się do nich, bo sami byli nieliczni i potrzebowali nowych działaczy. Zbrojny zryw rozpętali narodowcy. Podbili Nankin i ogłosili go swoją stolicą[4]. W toku rewolucyjnej zawieruchy wyszły jednak na jaw antagonizmy dzielące obie grupy. Fałszywi przyjaciele zaczęli w końcu ze sobą walczyć. Fairbank stwierdza: “Ta skomplikowana plątanina sugeruje, że w istocie rzeczy w XX wieku w Chinach istniał tylko jeden rewolucyjny ruch, a mianowicie ruch socjalistyczny”.


Czerwoni jak krew

Wojnę domową wygrali komuniści, którzy w 1949 roku założyli Chińską Republikę Ludową. O tym, jak wyglądało to państwo pod rządami Mao Zedonga, przeczytamy w tekście “Chiny - długi marsz w ciemności” Jean-Louisa Margolina[5]. Zabójstwa polityczne i aresztowania opozycjonistów to tylko wierzchołek góry lodowej. Olbrzymią tragedią tamtych czasów był projekt Wielkiego Skoku, który doprowadził do zagłodzenia 20-43 milionów obywateli. W maoistowskich więzieniach panowały nieludzkie warunki (przepełnione cele: 300 ludzi na 100 metrów kwadratowych). Więźniowie byli bici, zakopywani żywcem, wieszani za duże palce u nóg. Mieszkańcy Chin, w zależności od pozycji społecznej, otrzymywali etykietkę “czerwoną”, “czarną” lub “neutralną”. Osoby urodzone w rodzinach “czarnych” były programowo dyskryminowane w życiu publicznym. W czasach Wielkiego Skoku zdarzały się przypadki zabijania dzieci w celu użyźnienia gleby. Innym problemem był kanibalizm (to akurat czynili głodujący wieśniacy). Podczas Rewolucji Kulturalnej kanibalami zostawali m.in. czerwonogwardziści[6], którzy w ten sposób mścili się na “wrogach ludu”. Członkowie Czerwonej Gwardii lubili też dręczyć ludzi. Zmuszali ich do jedzenia fekaliów, razili prądem, gwałcili bambusowymi kijami itd.


Dwa filmy

Epoka maoizmu, podobnie jak wiele innych rozdziałów historii Chin, została uwieczniona w tamtejszej kinematografii. Mam zaszczyt zaprezentować Czytelnikom dwie takie produkcje. Udowadniają one, że w chińskich filmach fabularnych temat maoizmu może być realizowany na wiele sposobów. Czasem dość od siebie odległych.


Tytuł oryginalny: “Ji jie hao”
Tytuł międzynarodowy: “Assembly”
Tytuł polski: “Ostatnia bitwa”
Reżyseria: Xiaogang Feng
Produkcja: Chiny, Hongkong (2007)

Zanim przejdę do omówienia tego filmu, postaram się wyjaśnić kilka spraw związanych z jego tytułem. Dzieło Xiaoganga Fenga było w Polsce dystrybuowane pod nazwą “Ostatnia bitwa”, ale tytuł ten nie ma nic wspólnego z oryginalnym i międzynarodowym. Według translatora Google, oryginalny tytuł filmu (zapisywany zarówno pismem tradycyjnym, jak i uproszczonym) oznacza “Montaż”. Brzmi to dosyć dziwnie, ale tytuł międzynarodowy, “Assembly”, da się przetłumaczyć jako “Montaż”, “Zgromadzenie się”, “Apel w wojsku” lub “Sygnał apelowy”. Jeśli “Ji jie hao” oznacza to samo, co “Assembly”, to najlepszym polskim tłumaczeniem byłby “Sygnał” bądź “Apel”. Taki przekład najbardziej odpowiadałby wersji pierwotnej. Pasowałby również do ważnych filmowych motywów, jakimi są sygnał trąbki i apel poległych. Przejdźmy jednak do konkretów. “Ostatnia bitwa” to produkcja oscylująca wokół chińskiej wojny domowej i początków ustroju maoistowskiego. Akcja dzieła rozgrywa się w latach 1948-1958. Z informacji, podanych na końcu filmu, wynika, że cała historia jest oparta na faktach. Główny bohater opowieści, kapitan Gu Zidi (Guzidi), żył ponoć naprawdę. Niestety, ani w Internecie, ani w książce Johna Kinga Fairbanka nie znalazłam żadnych danych dotyczących pierwowzoru.

Pierwszym, co widzimy w “Assembly”, jest bitwa tocząca się między komunistami a nacjonalistami. Szala zwycięstwa przechyla się na stronę tych pierwszych, ale niespodziewanie narodowcy posługują się podstępem i maoiści ponoszą znaczne straty. Ginie oficer polityczny, co dla całego oddziału, a zwłaszcza dla dowódcy, kapitana Gu Zidi, jest ogromną traumą. Ostatecznie, nacjonaliści chcą się poddać. Gu Zidi nie przyjmuje jednak kapitulacji, a jego podwładni samowolnie mordują jeńców. Wkrótce kapitan zostaje oskarżony o zbrodnię wojenną i przeniesiony na front. W nowym miejscu musi odsiedzieć dwa dni aresztu. Jego współwięźniem zostaje młody żołnierz Wang Jincun: były nauczyciel skazany za jakąś błahostkę. Gu Zidi, chociaż zhańbiony[7], wciąż jest komunistom potrzebny. Pułkownik Liu powierza mu nawet ważne zadanie. Kapitan, wraz ze swoimi żołnierzami, musi zabezpieczyć pewną starą kopalnię. Gu Zidi wie, że ma zbyt mało ludzi i broni, żeby podołać temu rozkazowi. Liu jest jednak niewyrozumiały. Mówi mężczyźnie, że ma bronić kopalni do ostatniej kropli krwi, chyba, że usłyszy dźwięk trąbki (sygnał do odwrotu). Gu Zidi przyjmuje tę samobójczą misję. Ze swojego współwięźnia czyni zaś nowego oficera politycznego, bo “i tak zostałby rozstrzelany”.

Bitwa, która wybucha nazajutrz, od samego początku jest skazana na klęskę. Maoiści nie mają szans jej wygrać, ale walczą długo i dzielnie, zupełnie jak Spartanie pod wodzą Leonidasa. Zabici i ciężko ranni są zanoszeni do starej kopalni. Żołnierze Gu Zidi uważają, że powinni się poddać, ale ten odrzuca taką możliwość. Obiecał przecież pułkownikowi Liu, że będzie bronił kopalni, dopóki nie usłyszy dźwięku trąbki. Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że Gu Zidi został ogłuszony. Jego podwładni przekazują mu zaś sprzeczne komunikaty. Jedni twierdzą, że rozległo się trąbienie, a drudzy temu zaprzeczają. Kapitan decyduje się walczyć dalej. Bitwa się kończy, gdy przy życiu pozostaje już tylko on. Oficer, chcąc przetrwać, przebiera się w mundur wroga. Niestety, zostaje pojmany przez komunistów i umieszczony w szpitalu jenieckim. Tam nikt nie potrafi uwierzyć w jego prawdziwą tożsamość. Od tej pory mężczyzna musi się zmagać z systemem i samym sobą. Czy postąpił słusznie, każąc swoim żołnierzom walczyć do ostatku sił? Czy faktycznie nie było sygnału do odwrotu? Czy kiedykolwiek zdoła udowodnić, że jest tym, za kogo się podaje? Dlaczego jego podwładni oficjalnie uchodzą za zaginionych? Czyżby zostali pochowani w bezimiennych mogiłach? A może… wciąż leżą w zasypanej kopalni?

Na pierwszy rzut oka, “Ostatnia bitwa” to obrzydliwa, komunistyczna propaganda. W rzeczywistości, zawarta w niej wizja maoizmu wcale nie jest świetlana (uwaga: musimy pamiętać, że we współczesnych Chinach wciąż panuje silna cenzura!). Xiaogang Feng ukazał ten ustrój jako nieprzyjazny człowiekowi, chwilami wręcz okrutny. Zasugerował, że piękne idee, podobnie jak elementarna sprawiedliwość, zaginęły w bałaganie rozbuchanej biurokracji. Cała produkcja wydaje się krzyczeć: “Socjalizm TAK, wypaczenia NIE”. Reżyser przekonuje nas, że powinniśmy mieć odrobinę zrozumienia dla prostych żołnierzy i młodszych oficerów. Często były to bowiem osoby biedne, niewykształcone. Takie, które stanęły po stronie komunistów, bo wierzyły, że ta ideologia odmieni ich dolę. Zdecydowanie mniej pochlebnie zostali sportretowani ludzie wpływowi: wyżsi dowódcy, urzędnicy, funkcjonariusze bezpieki. Są oni bezdusznymi formalistami lub wręcz łajdakami, którzy wysługują się naiwnymi idealistami. Ogólny klimat filmu kojarzy się z odwilżą gomułkowską i próbami rozliczenia ze stalinizmem. “Assembly” to również uniwersalna opowieść o męstwie i honorze w iście dalekowschodnim stylu. Wzruszający jest motyw walki o prawdę i godny pochówek zmarłych (postawa Antygony).


Tytuł oryginalny: “Huózhe”
Tytuł międzynarodowy: “To Live”
Tytuł polski: “Żyć!”
Reżyseria: Yimou Zhang
Produkcja: Chiny, Hongkong (1994)

“Huózhe” (“To Live” - “Żyć!“) to dzieło pochodzące z zupełnie innego porządku niż “Ji jie hao“. Produkcja, którą omówiłam wcześniej, była patetycznym i widowiskowym filmem wojennym. Obfitowała w wybuchy, strzały i inne sensacyjne wypadki. Jej akcja skupiała się na losach żołnierza, który nawet po wojnie zajmował się przede wszystkim sprawami wojskowymi. “To Live” - będące dziełem spokojnym, klimatycznym i refleksyjnym - podchodzi do maoizmu od całkowicie innej strony. Produkcja koncentruje się na losach grupy zwykłych ludzi. Nie bohaterów, nie weteranów, nie aktywistów i nie dysydentów. Po prostu przeciętnych Chińczyków, którzy pragną tylko jednego: żyć. Godnie, bezpiecznie i normalnie. Reżyserem filmu jest Yimou Zhang, ten sam człowiek, który nakręcił “Kwiaty wojny” (opisałam ów dramat w poprzednim artykule). Trzeba jednak zaznaczyć, że “Huózhe” nie ma nic wspólnego z kinem efekciarskim i komercyjnym. Jest filmem poważnym, ambitnym i dojrzałym, pochyla się nad przeżyciami jednostek i ich permanentną osobową ewolucją. Dzieło opowiada o wzlotach i upadkach jednego chińskiego rodu na tle burzliwych wydarzeń XX wieku. Rodzina Xu nie interesuje się polityką, ale polityka interesuje się nią. I nieustannie wpływa na jej dzieje.

“To Live” zostało podzielone na cztery segmenty: “Lata czterdzieste”, “Lata pięćdziesiąte”, “Lata sześćdziesiąte” i “Kilka lat później”. Każda dekada jest osobnym rozdziałem historii Chin, a zarazem wydzieloną epoką w życiu przedstawionej familii. W każdym dziesięcioleciu pojawia się coś nowego. Ciągle coś przychodzi, ciągle coś odchodzi. Fortuna jest zmienna, podobnie jak rzeczywistość społeczno-polityczna. Chciałoby się wręcz powiedzieć: “Panta rhei” (“Wszystko płynie”). Wojna domowa, transformacja ustrojowa, Wielki Skok, Rewolucja Kulturalna… To są rzeczy, które rodzinie Xu po prostu się przydarzają, zupełnie jak radości i smutki dnia codziennego. Los hartuje tych ludzi na wiele sposobów: czasem wskutek ich własnych poczynań, czasem poprzez siły natury, a czasem za pośrednictwem szalejącego wokół reżimu. Każde szczęście i każde nieszczęście - niezależnie od tego, skąd pochodzi - czyni bohaterów silniejszymi i mądrzejszymi. Postacie ciągle czegoś się uczą, poznają siebie i świat, szlifują swoje charaktery. Osoby, będące obiektami naszego zainteresowania, zmieniają się nawet wizualnie, tak jak chińskie ulice i ubiory przechodniów. Rodzina Xu wielokrotnie ma okazję się przekonać, że z każdego zdarzenia można wyciągnąć jakąś lekcję. Potrzeba tylko odrobiny pokory.

Historia opowiedziana w filmie “Huózhe” rozpoczyna się jeszcze przed powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej. Lata czterdzieste, w Państwie Środka trwa wojna domowa. Główni bohaterowie, Fugui i Jiazhen Xu, są młodym, zamożnym, ziemiańskim małżeństwem. Mają córeczkę o imieniu Fengxia i drugie dziecko w drodze na świat. Mieszkają w mieście, w którym konsekwencje wojny nie są jeszcze odczuwalne. Tutaj czas zatrzymał się w miejscu, wszystko wygląda jak w minionej epoce. Niestety, Fugui jest uzależniony od gry w kości. Pewnej nocy przegrywa cały swój majątek, a jego wielki dom przechodzi w ręce innego gracza. Rodzina Xu staje się rodziną nędzarzy. Fugui zaczyna zarabiać na życie, wystawiając tradycyjne chińskie przedstawienia kukiełkowe. Niespodziewanie mężczyzna zostaje siłą wcielony do armii Kuomintangu. Później trafia w szpony komunistów, ale wkupia się w ich łaski, urządzając im teatr cieni. W nowym ustroju państwo Xu, mający status ubogich robotników, otrzymują dużo wsparcia ze strony władz. Jako konformiści, w pełni akceptują swoją sytuację. Tymczasem człowiek, który niegdyś wygrał ich willę, zostaje uznany za kontrrewolucjonistę i publicznie rozstrzelany. Fugui wie, że mógłby to być on sam. Ale życie toczy się dalej i trzeba się do tego dostosować.

“To Live” wprowadza widza w specyficzny nastrój i zmusza go do głębokich refleksji. Zachęca odbiorcę, żeby zastanowił się nad tajemnicą ludzkiej egzystencji i prawami całego Wszechświata. Wszystko przecież przemija. Bogactwo, młodość, zdrowie, życie… Przemijają także warunki społeczno-polityczne. Nie ma potrzeby, żeby człowiek przeciwko temu protestował. Zamiast tego, powinien cieszyć się tym, co ma, i iść przez życie z podniesioną głową. Pod pewnymi względami, dzieło Yimou Zhanga przypomina dalekowschodnią opowiastkę filozoficzną (Ach! I jeszcze ta muzyka zen!). Jest ono jednak uniwersalne: mówi o sprawach, które byłyby ważne również w innych czasach i zakątkach globu. Przesłanie filmu, chociaż bazujące na światopoglądzie buddyjsko-konfucjańsko-taoistycznym, nie odbiega zbytnio od chrześcijaństwa. Podkreśla wszak znaczenie prostoty, godności i wdzięczności za wszystko, co się w życiu otrzymuje. Jaka jest filmowa wizja maoizmu? Bardzo wyważona. Zhang pokazał zarówno negatywne, jak i pozytywne aspekty tego systemu. Zwrócił uwagę na okrucieństwo, niesprawiedliwość, poczucie zagrożenia, pułapki fanatyzmu. Nie zapomniał jednak o tym, że niektórzy obywatele otrzymali pracę, pomoc materialną i awans społeczny. A to też się liczy.


Dengizm i polpotyzm

Wypada wspomnieć, że maoizm to nie tylko ideologia Mao Zedonga realizowana w Chińskiej Republice Ludowej w latach 1949-1978. Istnieją różne odmiany maoizmu (czytaj: różne ideologie, które z niego wyewoluowały). Dr Jarosław Tomasiewicz[8] zalicza do nich dengizm i polpotyzm. Dengiści starają się pogodzić maoizm z tradycyjną chińską filozofią konfucjańską. Głoszą, że władza nie powinna polegać na przymusie, tylko na służbie (jak to wygląda w praktyce? Wszyscy dobrze wiemy). Ideologia dengistowska, chociaż oparta na marksizmie, podkreśla znaczenie patriotyzmu, niepodległości i suwerenności. Cytowany przez Tomasiewicza Deng Xiaoping wyraźnie napisał: “Niech żaden obcy kraj nie żywi nadziei, że Chiny staną się jego wasalem”. Dengizm ma być oryginalną, chińską wersją socjalizmu. Ale socjalizmu niepełnego, gdyż dopuszczającego elementy wolnorynkowe[9]. Kambodżański polpotyzm to ideologia skrajnie odmienna od dengizmu. Zakłada przemoc, radykalizm, gwałtowne zmiany. Reformy ekonomiczne, takie jak likwidacja pieniądza czy zniesienie własności prywatnej, mają być wprowadzane natychmiast. Polpotyści wypowiadają wojnę religii, tradycji i starej kulturze. Nienawidzą miast. Równają w dół. No i postulują uniformizację jednostek.


Maoizm trzecioświatowy

Zupełnie nową (dopiero “raczkującą”) mutacją maoizmu jest tzw. maoizm trzecioświatowy. Można o nim poczytać w artykule “Trzy światy z Trzecim Światem” dostępnym w serwisie Lewica.pl[10]. Z zawartych tam informacji wynika, że najbardziej znanymi organizacjami maoistów trzecioświatowych są Maoist Internationalist Movement i Leading Light Communist Organization. Omawiana ideologia dotarła także do Polski, co zaowocowało powstaniem kanapowego stowarzyszenia: Organizacji Czerwonej Gwardii im. Kazimierza Mijala. Maoizm trzecioświatowy zakłada, że komuniści powinni się skupić na państwach najuboższych, ponieważ w państwach rozwiniętych klasa robotnicza zanikła. Jej miejsce zajęła konsumpcjonistyczna “arystokracja pracy”. I ta właśnie “arystokracja” wyzyskuje proletariuszy harujących w krajach Trzeciego Świata. Organizacja Czerwonej Gwardii (dawniej Rewolucyjna Lewica Komunistyczna) nawiązała kiedyś współpracę z nacjonalistycznym ugrupowaniem Falanga. O tym, że taka współpraca faktycznie miała miejsce, donoszą również portale prawicowe: Legitymizm.org i Konserwatyzm.pl[11]. Kooperacja komunistów z narodowcami wydaje się czymś zdumiewającym. Ale… chwileczkę! Przecież to już było! Przed chińską wojną domową!


Mao Zedong Superstar

Zerknijmy teraz do książki “How language, ritual and sacraments work. According to John Austin, Jurgen Habermas and Louis-Marie Chauet” Mervyna Duffy’ego[12]. W drugim rozdziale tej publikacji znajduje się opis tzw. szkoły frankfurckiej, czyli grupy neomarksistowskich filozofów, których poglądy przyczyniły się do rewolty studenckiej w 1968 roku. Jeden z “frankfurtczyków” nosił nazwisko Herbert Marcuse. Ale nie to jest intrygujące, tylko to, że w tamtym okresie niesłychaną popularnością cieszyło się hasło “Marx, Mao, Marcuse”. W jaki sposób można je zinterpretować? Młodzi ludzie, żądający reform społecznych i obyczajowych, w jawny sposób odwoływali się do maoizmu, a zwłaszcza do rozgrywającej się równolegle Rewolucji Kulturalnej. Innymi słowy, postrzegali siebie jako europejskich hunwejbinów. Czy nie wiedzieli, jak krwawa była ta Rewolucja? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: w latach ’60 i ’70 Mao był ikoną zachodniej popkultury. Nawet Andy Warhol chętnie przedstawiał go na swoich obrazach (źródło: Deodato Arte). Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Maja Narbutt, autorka tekstu “Mao wyróżniony we Francji”[13], pisze, że w 2012 roku Francuzi postawili chińskiemu dyktatorowi pomnik. Gdzie? W Montpellier, obok pomnika Włodzimierza Lenina.


Zamiast zakończenia

Mao Zedong był najstraszniejszym tyranem w historii ludzkości. Świadczy o tym fakt, że doprowadził do śmierci 65 milionów osób. Chciałabym mieć pewność, że ludzie tacy, jak on, już nigdy się na Ziemi nie pojawią. Ale nie uzyskałabym jej nawet wtedy, gdybym odnalazła ich zwłoki i przebiła je drewnianymi kołkami. Zbrodniarze są żywi, dopóki żyją w sercach swoich zwolenników[14]. A tych nie brakuje. I nigdy nie zabraknie.


Natalia Julia Nowak,
21-30 stycznia 2015 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi o tekst zatytułowany “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Praca jest dostępna w Internecie.

[2] Ideologia maoistowska wyewoluowała z marksizmu-leninizmu. Bazowała na pomysłach sowieckich, ale usiłowała dostosować je do warunków chińskich. O ile w ZSRR podstawą rewolucji mieli być robotnicy, o tyle w ChRL największe nadzieje pokładano w chłopach. Kolebką zmian społeczno-politycznych postanowiono uczynić wieś. Właściwy rozkwit maoizmu jako samodzielnej ideologii rozpoczął się około roku 1957. Od koncepcji maoistowskich zaczęto odchodzić ponad 20 lat później: w 1978 roku (chociaż sam Mao Zedong zmarł w 1976). Jednym z najważniejszych celów maoizmu było uczynienie Chińskiej Republiki Ludowej hegemonem komunistycznego świata. Dążenie to doprowadziło do zerwania stosunków ze Związkiem Radzieckim. Publikacją zawierającą główne postulaty maoizmu była tzw. czerwona książeczka (“Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao”). Podczas Rewolucji Kulturalnej pełniła ona funkcję podręcznika czerwonogwardzistów, którego należało się uczyć na pamięć. Książeczka składała się z fragmentów prac Mao Zedonga będącego wówczas obiektem kultu. Informacje na temat maoizmu zaczerpnęłam z artykułów “Maoizm”, “Czerwona książeczka” i “Mao Zedong”. Wszystkie trzy teksty można znaleźć w wirtualnym wydaniu “Encyklopedii PWN”.

[3] Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1996.

[4] Fairbank pisze, że nacjonaliści bardzo źle potraktowali nankińskich cudzoziemców. Ściśle mówiąc, zaatakowali ich, doprowadzając do śmierci sześciu osób. To bardzo przykre, zwłaszcza, gdy się wie, że dziesięć lat później to właśnie obcokrajowcy zajmowali się ratowaniem nankińczyków przed japońskimi agresorami. John Rabe (któremu przypisuje się uratowanie 200.000 ludzi) był Niemcem, a Minnie Vautrin (która ocaliła 9000 osób, głównie kobiet i dzieci) pochodziła ze Stanów Zjednoczonych. Dokładniej omówiłam ten temat w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”.

[5] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Czarna księga komunizmu. Zbrodnie, terror, prześladowania”. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.

[6] Czerwonogwardziści, inaczej hunwejbini, byli maoistowską organizacją młodzieżową, która odegrała wielką, acz niechlubną rolę w czasie Rewolucji Kulturalnej. Według Johna Kinga Fairbanka, aktywistami Czerwonej Gwardii zostawali uczniowie i studenci w wieku 9-18 lat. Chłopcy i dziewczęta, będący żywymi symbolami przyszłości, odznaczali się niebywałą agresją, którą kierowali przeciwko ludziom dojrzałym utożsamianym z przeszłością. “Czerwonogwardziści oddali się działaniom niszczycielskim, które przerodziły się w brutalny terror. Wdzierali się do domów ludzi lepiej sytuowanych, intelektualistów i wyższych urzędników, niszczyli książki i rękopisy, poniżali, bili, a nawet zabijali i przez cały czas twierdzili, że atakują ‘cztery rodzaje staroci’ - stare idee, starą kulturę, stare zwyczaje i stare nawyki. (…) Urzędników wyrzucano z biur, a na ich miejsca przychodzili młodzi ludzie bez doświadczenia w pracy administracyjnej czy organizacyjnej; przeglądano i często niszczono akta” - opisuje Fairbank. Można powiedzieć, że działalność hunwejbinów była wyjątkowo zwyrodniałą formą pajdokracji. Pajdokracja w znaczeniu pierwszym: “rządy ludzi bardzo młodych i niedoświadczonych; też: grupa takich ludzi sprawująca rządy” (źródło: elektroniczna edycja “Słownika języka polskiego PWN”).

[7] Weźmy pod uwagę kontekst kulturowy, w którym rozgrywa się cała historia. Tak, to prawda, że maoiści gardzili chińską kulturą. Nie zmienia to jednak faktu, że byli w niej zanurzeni po uszy. “Dla Chińczyka najważniejsze jest tzw. ‘zachowanie twarzy‘. To zjawisko można utożsamić z zachodnim pojęciem godności, honoru i reputacji. Szacunkiem cieszy się osoba, która ‘zachowuje swoją twarz’ i dba, by mogli zachować ją inni. ‘Utrata twarzy’ to dla Chińczyka tragedia. Dlatego tak ważne jest dyplomatyczne prowadzenie rozmów. Bezpośrednia krytyka, szczególnie dotycząca punktu widzenia danej osoby, może spowodować ‘utratę twarzy’ i przyczynić się do zerwania potencjalnej przyjaźni czy kontaktów biznesowych” (źródło: “Chiny. Co musisz wiedzieć, zanim wyjedziesz?”, Chinese for Europeans, Education and Culture DG, Lifelong Learning Programme. Witryna internetowa: Chinese4.eu/pl).

[8] Autor artykułu “Maoizm, polpotyzm, dengizm: trzy formy azjatyckiego marksizmu” opublikowanego na stronie Centrum Studiów Polska-Azja (Polska-Azja.pl).

[9] Dengizm, oficjalna ideologia współczesnych Chin, sprawdza się bardzo dobrze, przynajmniej w sferze ekonomicznej. Polityka gospodarcza ChRL, wraz z jej źródłami, założeniami i osiągnięciami, została scharakteryzowana w książce “Zrozumieć Chiny” Marka Leonarda (wydawnictwo Nadir-Media Lazar, Warszawa 2010). Autor twierdzi, że odwieczną cechą chińskich władz jest skłonność do stawiania sobie pojedynczych, ale ambitnych i dalekosiężnych celów. W latach ‘80 XX wieku Komunistyczna Partia Chin obrała sobie za cel wzrost gospodarczy. Od początku była zdeterminowana, żeby go osiągnąć. Chcąc zrealizować to, co sobie postanowiła, zaczęła obsadzać wysokie stanowiska państwowe ekspertami do spraw ekonomii. Chińska Republika Ludowa przekształciła się w coś, co Mark Leonard określa mianem “dyktatury ekonomistów”. I wyszło jej to na dobre. “Przez 30 lat wzrost gospodarczy wynosił średnio 9 procent, co sprawiło, że w 2007 roku Chiny stały się trzecią co do wielkości gospodarką świata. 300 milionów ludzi wydobyło się ze skrajnej nędzy, a 200 milionów opuściło gospodarstwa rolne, by zatrudnić się w przemyśle; 100 milionów awansowało do tak zwanej klasy średniej, a pół miliona zostało milionerami” - podaje Leonard. Chińczycy mają powód do dumy.

[10] Tekst znajduje się na blogu Dawida Jakubowskiego, ale nosi nagłówek “Michał: Trzy światy z Trzecim Światem”. W krótkim, wprowadzającym komentarzu Jakubowskiego widnieją zaś słowa: “Dlatego pozwalam sobie na publikację tekstu mojego znajomego Michała Domańskiego z Władzy Rad, który demaskuje trzecioświatowizm”.

[11] Do newsa “Tzw. ‘Falanga’ przyznaje się, że jest ‘lewicą prawicy’” (A. Me., Konserwatyzm.pl) dołączono zdjęcie, które przedstawia grupę falangistów stojących przed grobem Bolesława Bieruta. Młodzi mężczyźni wykonują gest przywodzący na myśl rzymski salut (saluto bieruto?). W wyciągniętych dłoniach trzymają czerwone książeczki, zapewne “Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao”. Jeden z młodzieńców, zamiast książeczki, dzierży w ręce czerwoną flagę. Co to ma być? Narodowy maoizm? A może narodowy stalinizm? Warto przypomnieć, że pod rządami Bolesława Bieruta zamordowano wielu polskich bohaterów narodowych, takich jak Witold Pilecki, Zygmunt Szendzielarz “Łupaszka” czy Danuta Siedzikówna “Inka”. Falangistom “gratuluję” cynizmu, bo nie wierzę w ich ignorancję.

[12] Wydawnictwo Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, Rzym 2005 (Editrice Pontificia Universita Gregoriana, Roma 2005).

[13] Artykuł jest dostępny w wirtualnym wydaniu “Rzeczpospolitej”.

[14] Niepokojąca ciekawostka: jeśli wierzyć anglojęzycznej Wikipedii, na czele Komisji Europejskiej, głównej instytucji UE, przez dziesięć lat stał były maoista. Jose Manuel Barroso, bo o nim mowa, należał w młodości do Portugalskiej Robotniczej Partii Komunistycznej (Portuguese Workers’ Communist Party, Partido Comunista dos Trabalhadores Portugueses). Wspomniane ugrupowanie jawnie odwołuje się do maoizmu tudzież marksizmu-leninizmu. Ilu polityków pokroju Barroso rządzi jeszcze Unią Europejską, a co za tym idzie - Rzeczpospolitą Polską? Jak wielu z nich całkowicie porzuciło swoje poglądy? Ilu nadal, w głębi duszy, fascynuje się Mao Zedongiem?

30 stycznia 2015   Dodaj komentarz
Film   Historia   polityka   historia   film   recenzja   kultura   chiny   totalitaryzm   nacjonalizm   komunizm   mao zedong   mao tse-tung   maoizm   assembly   huózhe   huozhe  

Śmierć brzmi jak Joy Division

“…brzmi w patefonie
potężny śpiew umarłego”


Maria Pawlikowska-Jasnorzewska



Tytuł oryginalny: “Control”
Reżyseria: Anton Corbijn
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Australia, Japonia,
Stany Zjednoczone, Wielka Brytania
Gatunek: dramat, obyczajowy,
biograficzny, muzyczny



Bohater tragiczny

Dwugodzinny film “Control” w reżyserii Antona Corbijna (dystrybuowany w Polsce pod oryginalnym, niezmienionym tytułem) to twór prawdziwie międzynarodowy. Serwis Filmweb.pl podaje, że jest to dramat produkcji australijsko - japońsko - amerykańsko - brytyjskiej. Dla pełności obrazu należy dodać, że reżyser dramatu jest Holendrem, a jego audiowizualne dzieło traktuje o losach brytyjskiego wokalisty, który spotykał się z Belgijką, popełnił samobójstwo po seansie niemieckiego filmu[1] i przekreślił plany swojego zespołu dotyczące amerykańskiej trasy koncertowej. O kim mowa? Kto jest bohaterem filmu “Control”? Osoby, które interesują się tzw. klasyką rocka, zapewne już odgadły, że chodzi o Iana Curtisa: frontmana grupy Joy Division, jednego z tych artystów, dla których śmierć stała się przepustką do popkulturowej nieśmiertelności. Curtis został przedstawiony jako typowy bohater tragiczny. Z produkcji wynika, że każda decyzja, którą podjąłby ów człowiek, zakończyłaby się katastrofą. Czy droga życiowa, którą podąża postać, jest trudna i wyboista? Nie. Jest prosta, stroma i szybko wiedzie do zgonu. Ian Curtis odszedł w wieku 23 lat[2]. Ale jego sława już niebawem będzie dwa razy dłuższa.


Muzyka śmierci

Zanim przejdę do konkretów, spróbuję wyjaśnić, co mnie skłoniło do sięgnięcia właśnie po ten film. Nie jestem fanką Joy Division, więc teoretycznie nie powinnam być zainteresowana omawianym dramatem. W życiu zdarzają się jednak różne przypadki, czasem naprawdę dziwaczne. Pod koniec 2012 i na początku 2013 roku napisałam kilka artykułów o artystach i zespołach spod znaku New Romantic. Mój internetowy Przyjaciel, nacjonalistyczny publicysta Robert Larkowski, którego poznałam w czasach współpracy z Polską Partią Narodową i tygodnikiem “Tylko Polska”, nie był tym zachwycony. Twierdził, że New Romantic to badziewie, a jeśli chcę pisać o oldschoolowych formacjach, to powinnam raczej zająć się postpunkowym kwartetem Joy Division. Zachęcał mnie, żebym obejrzała film “Control” będący opowieścią o początkach tej niezwykłej grupy. Wspomniał o tym nawet w naszej ostatniej rozmowie telefonicznej. “Ostatniej” - bo niedługo potem zmarł. Została mi po nim tylko ta jedna prośba… Żebym obejrzała film “Control” i napisała artykuł o Joy Division. Myślę, że brytyjski kwartet już zawsze będzie mi się kojarzył z umieraniem. Posłuchajcie kiedyś jego piosenek. Oto, jak brzmi śmierć.


Reformatorzy kultury

O historii i znaczeniu zespołu Joy Division[3] pisze Michał Żarski w artykule “Joy Division od środka. Legendy pozostają wieczne. Recenzja” (wNas.pl). Publicysta twierdzi, że chociaż angielska grupa wydała tylko dwie płyty, wywarła ogromny wpływ na współczesną muzykę rozrywkową. Gdyby nie Joy Division, rozwój takich nurtów muzycznych, jak post punk, new wave czy gothic byłby znacznie utrudniony. Interesująca nas formacja działała ponad trzydzieści lat temu. Funkcjonowała od końca lat siedemdziesiątych aż do roku 1980. Mimo to, jej wpływy wciąż są wyczuwalne w twórczości wielu zespołów, nawet tych próbujących uchodzić za awangardowe. Polscy patrioci będą mile zaskoczeni, kiedy się dowiedzą, że pierwotna nazwa grupy brzmiała Warsaw (Warszawa). Niestety, piosenki nagrane pod tym szyldem nie zawsze są zaliczane do oficjalnej twórczości kwartetu. A szkoda, bo brzmią one inaczej niż jego nowsze utwory. Co więcej, stanowią dowód na punkowe korzenie formacji. Zdaniem Żarskiego, o związku Joy Division z ruchem punkowym świadczą również wybryki samych artystów i specyficzne zachowanie koncertowej publiczności. Ale na dwóch oficjalnych krążkach “punka po prostu nie ma”.


Prawdy i mity

Podobny obraz grupy Joy Division wyłania się z tekstu “Radość klasy robotniczej - nowa książka o Joy Division” Roberta Sankowskiego (Wyborcza.pl). Według dziennikarza, dokonania formacji nadal są inspirujące dla wielu muzyków. Brzmienie, z którym kojarzona jest twórczość zespołu, to “nowofalowy minimalizm (…) połączony z potężną dawką ukrytych pod chłodnymi dźwiękami emocji”. Do tego dochodzą “mroczne, sugestywne teksty, wbijające się w głowę linie gitary basowej, przytłaczający klimat, czarno-białe zdjęcia, nieustanny niepokój”. Mimo tych cech, które przywodzą na myśl gothic, punkowe pochodzenie Joy Division jest niezaprzeczalnym faktem. Łobuzerstwo, awantury, narkotyki, konflikty z instytucjami państwowymi… Omawiana formacja, chociaż uznawana za romantyczną i uduchowioną, wcale nie była tak nieskazitelna, jak mogłoby się wydawać. Sankowski, powołując się na książkę autorstwa basisty Joy Division, daje czytelnikom do zrozumienia, że “kapeli nie otaczała nieustannie aura posępnej zadumy”. Ponury wizerunek grupy, zwłaszcza jej wokalisty, “po części składa się z prawdy, po części jest to projekcja fanów, a po części samoreprodukująca się legenda”. Dzieło Antona Corbijna podtrzymuje ten mit.


Dekadent starej daty

Film “Control” rozpoczyna się krótkim prologiem wyprzedzającym właściwą akcję dramatu. W rzeczonym prologu przygnębiony Ian Curtis rozmyśla o swoim życiu. Myśli o przeszłości, przyszłości… No i teraźniejszości, nad którą całkowicie stracił kontrolę. Chwilę później wprowadzenie dobiega końca, a widz przenosi się w czasie do roku 1973. Poznajemy Iana jako siedemnastoletniego ucznia szkoły średniej. Bohater filmu jest chłopakiem wrażliwym, nieprzeciętnym, ale też skłonnym do popadania w zadumę i apatię. Zdecydowanie różni się od większości młodzieńców w jego wieku. Curtis przypomina modelowego romantyka, może nawet dekadenta z epoki modernizmu. Nie obchodzą go przyziemne problemy zwykłych ludzi, jego zainteresowania oscylują wokół sztuki, którą nie tylko kontempluje, ale również uprawia. Ian kocha muzykę i literaturę. Namiętnie słucha utworów Davida Bowie’ego (wielkiego awangardzisty lat siedemdziesiątych XX wieku). Często, niczym modernistyczny dandys, przyjmuje ekscentryczny wygląd. Stosuje prowokacyjny makijaż oczu (zupełnie jak Bowie. Później będą tak robić bywalcy klubu Blitz, ojcowie nurtu New Romantic[4]). Ian zna na pamięć wiersze wybitnych poetów. Sam pisze m.in. poezje i powieści.


W pocie czoła

Nastolatek mieszka w ubogiej części miasta Macclesfield. Robotnicze blokowisko, na którym spędza młodość, przywodzi na myśl ponure osiedle socrealistyczne. Chłopak, po zakończeniu edukacji, zostaje szeregowym funkcjonariuszem urzędu pracy. Pewnego dnia, wykonując swoje obowiązki, staje się świadkiem nieprzyjemnego zdarzenia: młoda petentka dostaje silnego napadu epilepsji. Ian jeszcze nie wie, że niedługo sam będzie przeżywał takie ataki… Mniejsza z tym. Bohater dramatu pracuje jako urzędnik, ale jego ambicje sięgają znacznie dalej. Curtis pragnie związać swoje życie ze sztuką. W 1976 roku dołącza - w charakterze wokalisty - do początkującego zespołu rockowego. Grupa Warsaw, która później zmienia nazwę na Joy Division, nie ma łatwego startu, ale robi wszystko, co tylko może, żeby zostać dostrzeżoną i docenioną. Muzycy budują swoją pozycję z ogromnym mozołem. Drobnymi kroczkami zmierzają do celu, nie zrażając się niepowodzeniami, które czasem bywają upokarzające. W końcu osiągają pewną sławę, lecz nie wiąże się ona z poprawą sytuacji materialnej. Formacja tworzy wszak muzykę niekomercyjną. Grono fanów, dla którego gra Joy Division, nie ma pojęcia, że względny sukces zespołu słono kosztuje.


Wielka choroba

Pewnej nocy Ian dostaje pierwszego zauważalnego ataku padaczki. Od tej pory jego życie staje się bardzo trudne, żeby nie powiedzieć: dramatyczne. Curtis wie, że ze względu na stan zdrowia powinien się oszczędzać. Będąc epileptykiem, winien unikać wysiłku, wcześnie chodzić spać itd. Lecz czy dla wschodzącej gwiazdy rocka nie jest to wyrok śmierci? Co z koncertami, wizytami w mediach, spotkaniami z publicznością? Tu nie chodzi tylko o karierę i samorealizację. Chodzi również o sztukę. Joy Division, jako grupa nowatorska i inspirująca, musi trwać. Zarówno słuchacze, jak i przyszłe pokolenia muzyków, mają swoje prawa. Ale to jeszcze nie wszystko. Chłopak, w trosce o własne zdrowie, powinien zachowywać spokój. Jednak… czy w przypadku nadwrażliwego artysty jest to w ogóle możliwe? I czy rezygnacja z uczuć nie miałaby destrukcyjnego wpływu na twórczość Joy Division? Przecież sekret tego zespołu tkwi w emocjonalności! Epilepsja, jako ciężka choroba, wiąże się z koniecznością zażywania leków. A leki mają skutki uboczne. Jak pogodzić kurację z karierą muzyczną i pracą urzędnika? Kto zagwarantuje, że medykamenty i sama padaczka nie pogłębią złego samopoczucia młodzieńca przeżywającego weltschmerz?


Dwie miłości

Epilepsja i farmaceutyki to paskudne sprawy. Ale to nie one popychają Iana Curtisa do samobójstwa. Kiedy Ian był nastolatkiem, w jego życiu pojawiła się miła i nieśmiała dziewczyna, Deborah Woodruff. Młodzi ludzie, dotknięci miłosnym szałem, zdecydowali się pobrać. Pan młody miał wówczas dziewiętnaście lat, a panna młoda - osiemnaście. Po przedwczesnym, nieprzemyślanym ślubie przyszło przedwczesne, nieprzemyślane rodzicielstwo. Zobaczmy… Debbie zachodzi w ciążę i rodzi córeczkę. Tymczasem Ian uświadamia sobie, że to, co wcześniej czuł do swojej wybranki, było tylko przelotnym uniesieniem. Większość “odkochanych” młodzieńców mogłaby w takiej sytuacji rozstać się z dziewczyną. Ale nie Curtis. Jego związek został wszak przypieczętowany ślubem i narodzinami dziecka. Ian zaczyna rozumieć, że znalazł się w potrzasku. Nie chce żyć z Debbie, nie chce być ojcem… Lecz jest już za późno. Sytuację komplikują problemy finansowe: chłopak kończy pracę w urzędzie, a działalność muzyczna nie przynosi mu odpowiednich zysków. Deborah musi pracować na pół etatu za marne grosze. Gdy sytuacja wydaje się beznadziejna, los wbija młodzieńcowi nóż w plecy. Bohater filmu poznaje intrygującą Belgijkę - Annik Honore.


Egoizm czy fatalizm?

Emile Durkheim, francuski socjolog drugiej połowy XIX wieku, wyróżnił cztery typy samobójstw: altruistyczne, anomiczne, egoistyczne i fatalistyczne. A jakim typem samobójstwa była śmierć Iana Curtisa? Czy było to samobójstwo egoistyczne? Curtis był przecież człowiekiem wyobcowanym, nieodnajdującym się w społeczeństwie. Odróżniał się nie tylko od zwykłych ludzi, ale także od pozostałych członków formacji Joy Division. Stracił dobry kontakt z żoną, nie nauczył się prawdziwie kochać córki, po pewnym czasie przestał nawet odczuwać satysfakcję związaną z karierą muzyczną. Uważał, że publiczność go nie rozumie. Że nie wie, jak wiele serca wkłada młody artysta w swoją działalność. I jak wiele go to kosztuje. A może zamach na własne życie, jakiego dokonał wokalista, był samobójstwem fatalistycznym? Curtis nie był do końca osamotniony. Chociaż oddalił się od swojej małżonki, zawsze mógł liczyć na jej wsparcie. Miał też rodziców i Annik (jedyną osobę, z którą potrafił znaleźć wspólny język). Trudno też czuć się opuszczonym, gdy się ma grono wiernych wielbicieli tudzież kolegów z zespołu i życzliwego menedżera. Istotą samobójstwa fatalistycznego jest poczucie znalezienia się w pułapce bez wyjścia. Czyż nie tak czuł się Ian?


Żona i kochanka

“Control” to dobry i ambitny film. Widać, że zarówno reżyser, jak i aktorzy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Odtwórcy głównych ról grają umiejętnie i przekonująco. Gdy się patrzy na Sama Rileya, zwłaszcza w scenach koncertowych, naprawdę odnosi się wrażenie, że to nadwrażliwy, mocno przeżywający muzykę, chory na padaczkę Ian Curtis. Samantha Morton portretuje Debbie jako uroczą, delikatną, niewinną dziewczynę, która pod wpływem trudnej sytuacji życiowej przeobraża się w dojrzałą, pragmatyczną, zatroskaną o rodzinę, ale wciąż czułą i ciepłą kapłankę domowego ogniska. Annik Honore, grana przez Alexandrę Marię Larę, nie wydaje się jednostką zdeprawowaną. W interpretacji Lary jest ona piękną, inteligentną, niezależną kobietą, która po prostu pojawia się w życiu głównego bohatera i towarzyszy mu w wielu sytuacjach, subtelnie go uwodząc. Obie postaci żeńskie, Deborah Curtis i Annik Honore, wyraźnie ze sobą kontrastują. Najwidoczniej chodziło tutaj o pokazanie dwóch odmiennych typów kobiecych: tradycjonalistki (żony, matki, domatorki) i kobiety wyzwolonej (pełniącej w tej opowieści funkcję femme fatale). Głównym bohaterem jest jednak Ian i to on musi wybrać jedną z tych dwóch różnych niewiast.


Aspekt formalny

Opowiadając o filmie “Control”, warto zwrócić uwagę na jego formę. Produkcja, chociaż nakręcona w 2007 roku, jest czarno-biała. Wybór takiej stylistyki może wynikać z kilku przyczyn. Po pierwsze: jest ona bardzo “klimatyczna”, podkreśla poważną problematykę i żałobną atmosferę dzieła. Po drugie: przytłaczająca większość fotografii Joy Division i Iana Curtisa faktycznie jest czarno-biała (możliwe, że wielu ludzi, myśląc o omawianym zespole, wyobraża go sobie w czerni i bieli. Ciekawe, na ile kolorystyka zdjęć bierze się z dążenia do zbudowania pewnego nastroju, a na ile z przestarzałej technologii przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych). Po trzecie: twórcą filmu jest Anton Corbijn, człowiek, który nakręcił czarno-biały teledysk do piosenki “Atmosphere” Joy Division (aczkolwiek zrobił to dopiero w roku 1988). W dziele “Control” wykorzystano wiele utworów muzycznych, nie tylko interesującej nas formacji. Piosenki z repertuaru Joy Division, które słyszymy w filmie, nie zawsze są nagraniami oryginalnymi. Oryginalna jest za to kompozycja “Warszawa” Davida Bowie’ego. To właśnie od niej kwartet Joy Division wziął swoją pierwotną nazwę (Warsaw). Utwór “Autobahn” grupy Kraftwerk także jest oryginalny.


Dywizja Uciech

Skąd się wzięła ostateczna nazwa zespołu - Joy Division? Słowa te można by przetłumaczyć jako “Dywizja Uciech”. W polskiej wersji językowej filmu “Control” (tłumaczenie: Małgorzata Nowicka. Opracowanie: Dorota Suske) zaproponowano przekład “Oddział Zabawy”. Otóż “Joy Division” to nawiązanie do instytucji opisanych w powieści “House of Dolls” (“Dom Lalek”) Ka-tzetnika 135633. Autor książki (polski Żyd, były więzień KL Auschwitz) ukazał w swoim dziele grupy żydowskich więźniarek zmuszane przez hitlerowców do prostytucji. Każda z tych grup była określana jako “Joy Division“. Jak nietrudno odgadnąć, nietypowa nazwa kapeli sprawiała, że jej członkowie byli czasem posądzani o propagowanie nazizmu. Oto, co na ten temat napisał basista formacji: “Uciskani, nigdy uciskający. Właśnie czegoś takiego szukaliśmy – punkowego i dekadenckiego. (…) Nie mieliśmy jednak pojęcia, w co sami się wpakowaliśmy” (P. Hook, “Nieznane przyjemności. Joy Division od środka”, tłum. Agata Wyszogrodzka. Cyt. za: Wirtualna Polska). Uwaga! W latach siedemdziesiątych pseudonazistowskie prowokacje nie były niczym nadzwyczajnym. Nawet Sid Vicious[5] (członek grupy Sex Pistols) i Siouxsie Sioux nosili niekiedy ubrania ze swastykami.


Anioły nie istnieją

Film “Control” powstał w oparciu o książkę “Joy Division i Ian Curtis. Przejmujący z oddali”, którą napisała Deborah Curtis. Dzieło Antona Corbijna przedstawia wersję wydarzeń rozpowszechnianą przez wdowę po wokaliście. Wypada wspomnieć, że Debbie była też współproducentką analizowanego dramatu. Czy to, co widzimy w filmie, jest zgodne z prawdą i z samą książką kobiety? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje Wojciech Orliński, autor artykułu “Miłość nas rozdzieli” (WysokieObcasy.pl). Dziennikarz weryfikuje, uściśla i uzupełnia informacje podane w “Control” i “Przejmującym z oddali”. Według Orlińskiego, wizja Annik Honore, bazująca na wyobrażeniu Debbie, ma niewiele wspólnego ze stanem faktycznym. Annik nie była elegancką, kokieteryjną damą, tylko nonkonformistyczną punkówą, chłopczycą nieprzywiązującą wagi do powierzchowności. W filmie “Control” nieprawidłowo została również sportretowana sama Deborah. Żona Iana Curtisa wcale nie była taka łagodna i anielska. Gdy dowiedziała się o zdradzie, zadzwoniła do Honore i obrzuciła ją wulgarnymi obelgami. Samemu Ianowi rozbiła zaś na głowie jego ulubioną płytę. Ale on też bywał agresywny. Podobno kiedyś oblał jej twarz alkoholem, wyszarpawszy z rąk kieliszek…


Most międzypokoleniowy

“Control” to film, który można polecić nie tylko melomanom i fanom Joy Division, ale także wszystkim, którzy pragną obejrzeć dobry dramat obyczajowy. Nawet osoby, które nie znają Joy Division (lub nie gustują w takiej muzyce) mogą znaleźć w tej produkcji coś wartościowego. Myślę, że jest to jedno z niewielu dzieł, które mogłyby oglądać wnuki razem z dziadkami. Wybryki młodzieży są tam ukazane w bardzo ograniczonym zakresie i stanowią tło dla wysuwających się na pierwszy plan wątków obyczajowych. “Control” to opowieść o błędach młodości, o zakładaniu rodziny, o problemach małżeńskich, o zdobywaniu środków na utrzymanie, o zdrowiu, o chorobie, o realizowaniu własnych marzeń, o rozpoczynaniu niepewnej kariery. Ten film mógłby być wspólnym tematem do rozmów dla zbuntowanych nastolatek (należących do różnych subkultur) i ich konserwatywnych babć (oglądających telenowele i czytających pisemka “o życiu”). “Control” jest produkcją dobrze zrealizowaną i zapadającą w pamięć. Podczas oglądania finałowej sceny można się nawet popłakać. Gdy Ian Curtis umiera, jego zwłoki zostają skremowane. Czarny dym, wydobywający się z komina, przywodzi na myśl Auschwitz. Czy ma to jakiś związek z nazwą zespołu Joy Division?


Pro memoria

Niniejszy artykuł dedykowany jest pamięci:
- Roberta Larkowskiego (1966-2013) - mojego internetowego Przyjaciela, wieloletniego publicysty tygodnika “Tylko Polska”, wiceprezesa Polskiej Partii Narodowej. Robert poprosił mnie kiedyś, żebym obejrzała film “Control” Antona Corbijna i napisała artykuł o formacji Joy Division. Żadne z nas nie wiedziało wówczas, że jest to jego ostatnia wola. Larkowski zmarł w przykrych okolicznościach. Chorował na cukrzycę, ale zanim odszedł, Internauci rozpuszczali plotki o jego rzekomym samobójstwie. Robert bardzo się nimi przejmował. Być może to właśnie one wpędziły go do grobu.
- Jacka Kosiora (1986-2014) - dwudziestoośmioletniego narodowca, czytelnika tygodnika “Tylko Polska”, naszego wspólnego internetowego Kolegi. Jacek i ja wspólnie wspominaliśmy zmarłego Roberta. Rok później zostałam już tylko ja. Kosior zginął tragicznie: nikt nie mógł tego przewidzieć ani temu zapobiec.
- Jacka Kardaszewskiego (1958-2014) - mojego internetowego Znajomego, bloggera i pisarza, doktora, byłego wykładowcy Politechniki Łódzkiej, który przejął ode mnie nazwę Narodowa SocjalDemokracja (uznał, że pasuje ona do jego własnych poglądów). Kardaszewski zmarł śmiercią samobójczą. Miał wiele poważnych problemów.
- Iana Curtisa (1956-1980) i Annik Honore (1957-2014).


Natalia Julia Nowak,
15-26 grudnia 2014 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi tutaj o dramat psychologiczny “Stroszek” w reżyserii Wernera Herzoga (RFN 1977). Pozwolę sobie przytoczyć fragment wywiadu, jakiego udzielił Zbigniew Libera Jakubowi Majmurkowi i Kubie Mikurdzie (“Libera: W kinie szukam sztuki” - KrytykaPolityczna.pl). ZL mówi: “Bardzo lubię też film ‘Stroszek’”. KM komentuje: “Po obejrzeniu którego Ian Curtis się zabił”. ZL wyjaśnia: “Miał powód! Ta ostatnia scena, gdy Stroszek, martwy (właśnie strzelił sobie w głowę), w indiańskim pióropuszu jeździ w kółko traktorem, który nie może się zatrzymać; a kurczak, rażony prądem przez zepsutą maszynę ciągle musi wykonywać swój chicken dance jest naprawdę dołująca”. Czy rzeczona scena faktycznie mogła wbić Curtisowi ostatni gwóźdź do trumny? Kurczak, zmuszany prądem do tańczenia, kojarzy się z kimś, kto musi robić dobrą minę do złej gry. Zwłaszcza z osobą publiczną, która musi udawać przed widownią, że jest szczęśliwa i niestrudzona (choć w rzeczywistości cierpi). Pogrążony w depresji wokalista mógł się czuć jak ten ptak, sztucznie zmuszany do bycia energicznym. Kolejna sprawa: rażenie żywej istoty prądem wiąże się z wywoływaniem drgawek. A drgawki są typowe nie tylko dla porażenia elektrycznego, ale również dla ataku epileptycznego.

[2] Ściśle mówiąc, miał 23 lata i 10 miesięcy. Dokładnie tyle, co ja teraz.

[3] Jednym z dowodów na to, że grupa Joy Division wniosła coś do światowej popkultury, jest fakt, iż jej piosenka “Love Will Tear Us Apart” znalazła się na “Liście standardów muzyki rozrywkowej i jazzowej” (Pl.wikipedia.org). Utwór nie tylko “przetrwał próbę co najmniej 20 lat”, ale również doczekał się niezliczonych coverów. Ten brytyjski evergreen był wykonywany m.in. przez Nicka Cave’a, The Cure, Bjork i U2. Angielska Wikipedia podaje, że istnieją także obcojęzyczne wersje przeboju. Są też utwory, które zawierają aluzje literackie do “Love Will Tear Us Apart”.

[4] Każdemu, kto zainteresował się tym tematem, polecam film “Kłopotliwy chłopak” (“Worried About the Boy”) z 2010 roku. Jest to telewizyjna biografia Boya George’a, wokalisty zespołu Culture Club, znanego z androgynicznego wizerunku. Produkcja nie jest żadnym arcydziełem, ale ciekawie pokazuje londyńską cyganerię artystyczną przełomu lat ‘70 i ‘80 XX wieku. Charakterystyczne stroje, makijaże i wzorce zachowań… Totalna fascynacja twórczością Davida Bowie’ego… A do tego narkotyki i rzucanie wyzwania tradycyjnemu społeczeństwu… Tak w skrócie można podsumować ten film.

[5] O Sidzie Viciousie (i jego kochance, Nancy Spungen) traktuje film “Sid i Nancy”.
Reżyseria: Alex Cox. Kraj produkcji: Wielka Brytania. Rok produkcji: 1986.

27 grudnia 2014   Dodaj komentarz
Muzyka   Film   Społeczeństwo   muzyka   depresja   samobójstwo   śmierć   film   recenzja   rock   rodzina   kultura   małżeństwo   cold wave   joy division   ian curtis   control   wielka brytania   epilepsja  

Sekrety sanitariuszki "Inki"

Autor: Piotr Szubarczyk
Tytuł: “Inka. Zachowałam się jak trzeba…”
Rok wydania: 2013
Miejsce wydania: Kraków
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy “Rafael”
Patroni medialni: “Gość Niedzielny”, “W Sieci”,
Fronda.pl, wNas.pl, Niezalezna.pl



Nie tylko dla katolików

Krótka, ale treściwa - takimi słowami można podsumować książkę “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka (nazwisko autora nie jest podane ani na okładce, ani na stronie tytułowej. Widnieje ono jednak pod wstępem zatytułowanym “Od autora”). 64-stronicowa pozycja ukazała się w 2013 roku nakładem Domu Wydawniczego “Rafael”. Chociaż wydawcą książki jest instytucja katolicka, a patronat medialny nad publikacją objęło kilka mediów prawicowych, nie jest ona przeznaczona wyłącznie dla katolików i prawicowców. Omawiana książka nie ma charakteru religijnego ani politycznego. Jest pozycją informacyjną: trochę dziennikarską, trochę popularnonaukową. No dobrze… Na podstawie kilku przesłanek da się wywnioskować, że jej autor sympatyzuje z “opcją smoleńską” (najsilniejszą z nich jest sformułowanie “to byłoby uczczenie […] poległego prezydenta” umieszczone na stronie 62). Mimo to, publikacja zawiera wiele ciekawych i wartościowych faktów, które mogą być przydatne także dla osób spoza kręgu prawicowo-katolickiego. Pozycja, wbrew pozorom, nie jest monotematyczna. Występuje w niej nie tylko wątek główny, ale również wiele wątków pobocznych.


Szeroka perspektywa

Wątkiem głównym jest - jak nietrudno wywnioskować z tytułu - życie, śmierć i upamiętnienie sanitariuszki Danuty Siedzikówny “Inki”, niespełna osiemnastoletniej ofiary stalinowskich represji, zaliczanej do panteonu Żołnierzy Wyklętych. Historia “Inki” (1928-1946) nie jest jednak wyrwana z kontekstu. Szubarczyk przedstawił ją na tle 5 Wileńskiej Brygady AK, skądinąd bardzo precyzyjnie zarysowanym (nastolatka działała w oddziale podporucznika Zdzisława Badochy “Żelaznego“, który z kolei był podwładnym majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki“). Autor ukazał również Siedzikównę na tle środowiska społecznego, które ukształtowało jej patriotyczny i antykomunistyczny światopogląd. Zwrócił uwagę na tragiczne dzieje i niepodległościowe tradycje rodziny bohaterki. Szubarczyk nie omieszkał się napisać także o tym, co dzisiaj (w III RP) dzieje się z pamięcią o “Ince” i innych Żołnierzach Wyklętych. Omawiana książka, chociaż przygotowana starannie i rzetelnie, nie jest do końca wolna od emocji i prywatnych komentarzy autora. Szubarczyk używa niekiedy mocnych sformułowań, ocenia postępowanie różnych osób, przedstawia własne pomysły dotyczące uczczenia Żołnierzy Wyklętych.


Aspekt formalny

Pisząc o książce “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka, nie należy zapominać o formie. A ta robi wrażenie. Pozycja została opublikowana w formacie A4. Co więcej, wydano ją w twardej oprawie. Okładka książki prezentuje się bardzo dobrze. Widzimy na niej duże, czarno-białe, lekko przechylone, jakby wyjęte z albumu zdjęcie legitymacyjne Danusi Siedzikówny. Znajduje się ono na tle kolorowego fotomontażu. Dolną część tego fotomontażu stanowi pokolorowana fotografia szwadronu Zdzisława Badochy “Żelaznego” (wśród uwiecznionych żołnierzy jest sanitariuszka “Inka”). Górną część - zdjęcie lasu, wysokich drzew. Tytuł publikacji zapisano w następujący sposób: wielki, biały napis “INKA”, a pod nim nieduży, biały podtytuł “Zachowałam się jak trzeba…”. Po obu stronach słowa “INKA” znajdują się polskie flagi. Spójrzmy teraz na środek książki. Dziełko Szubarczyka wydrukowano na wysokiej jakości kredowym papierze. Strony są gładkie, lśniące, pachnące i kolorowe (pergaminowe z ciemnymi marginesami). Książka obfituje w zdjęcia, grafiki i skany różnorakich dokumentów. Takie wydanie idealnie nadaje się na prezent. Z pewnością przypadnie do gustu sentymentalistom.


Z pierwszej ręki

Przejdźmy jednak do treści publikacji, bo to ona jest tutaj najważniejsza. Piotr Szubarczyk, pracując nad swoją książką, korzystał z wielu zróżnicowanych źródeł. Najbardziej wartościowe są informacje, które autor otrzymał “z pierwszej ręki” - od świadków życia i śmierci Danuty Siedzikówny. Jedną z osób, do których dotarł twórca publikacji, był ksiądz Marian Prusak. Człowiek ten, gdański kapelan wojskowy, wysłuchał ostatniej spowiedzi Danki i podporucznika Feliksa Selmanowicza “Zagończyka” (żołnierza straconego razem z sanitariuszką). Polski ksiądz doskonale zapamiętał głęboki smutek Selmanowicza i wyjątkowy spokój Siedzikówny. Ostatni raz towarzyszył im… już na samym końcu, w chwili egzekucji. Podobno duchowny nie był w stanie patrzeć na tę drastyczną scenę. Zorientował się jednak, że za pierwszym razem rozstrzelanie się nie powiodło i że musiano je powtórzyć. Inne osoby, z którymi rozmawiał Szubarczyk, to m.in. Wiesława Siedzik-Korzeniowa (siostra Danusi), Wanda z Górskich Artwichowa (przyjaciółka bohaterki) i Jerzy Łytkowski (człowiek, który obserwował “Inkę” udającą się na ostatnią wyprawę po lekarstwa). Ich wiedza, pochodząca z osobistego doświadczenia, jest nieoceniona.


Zwyczajna-niezwyczajna

Danuta Siedzikówna “Inka” urodziła się w Guszczewinie/Huszczewinie koło Narewki. Pochodziła z rodziny, która dużo wycierpiała za działalność niepodległościową. Ojca dziewczyny dwukrotnie (w czasach carskich i bolszewickich) wywożono w głąb Rosji. Matka Danki została aresztowana i poddana torturom przez gestapo. Widok skatowanej kobiety - rannej, z wybitymi zębami - był dla Siedzikówny traumatycznym przeżyciem. Doświadczenia najbliższych (i poczucie obowiązku wobec nich) przesądziły o drodze życiowej samej Danusi. Ale “Inka” nie była tylko bohaterką walki o suwerenną Polskę. Była również… zwyczajną dziewczyną. Miała swoje marzenia i problemy. Wielkim zmartwieniem Danki, które towarzyszyło jej przez całe życie, było zniekształcenie lewej części twarzy. Siedzikówna, której podczas narodzin uszkodzono mięśnie, miała “usta ściągnięte w nienaturalnym grymasie i lekko wklęśnięty policzek” (s. 6). Złośliwi rówieśnicy często szydzili z jej nieszczęścia. Danusia wiedziała jednak, że gdy skończy osiemnaście lat, będzie mogła się poddać specjalnej operacji. Niecierpliwie czekała na te urodziny. Ale ich nie doczekała. Została zabita sześć dni przed swoją “osiemnastką”. Gorzka ironia losu.


Czy wiecie, że…?

Zarówno Danka, jak i jej siostry (Wiesia i Irenka) były bardzo zdolnymi uczennicami. Mieszkały tak daleko od szkoły, że musiały do niej dojeżdżać konno. Wiesława Siedzik-Korzeniowa zapamiętała, że wszystkie trzy “wskakiwały na konia z płotu, bo były za małe, żeby wsiadać normalnie” (s. 12). Danusia Siedzikówna miała w swoim życiu kilka bliskich koleżanek. Jedną z nich nazywano “Inką”. I to właśnie na jej cześć przyszła Żołnierka Wyklęta przyjęła swój słynny pseudonim. Działalność konspiracyjna, jaką prowadziła Siedzikówna, wymagała posługiwania się fałszywymi nazwiskami. Nasza bohaterka była więc również znana jako “Danuta Obuchowicz” i “Ina Zalewska”. Konspiracja działała tak dobrze, że podporucznik Olgierd Christa “Leszek” (dowódca Danusi, następca “Żelaznego”) dopiero w III Rzeczypospolitej dowiedział się, jak brzmiało prawdziwe nazwisko “Inki”. Niestety, było już za późno. Christa zdążył bowiem ufundować tablicę pamiątkową, na której widniało nazwisko “Danuta Obuchowicz”. Siedzikówna miała uzdolnienia muzyczne. Grała na gitarze, śpiewała solo w kościele. W noc aresztowania uczyła swoje przyjaciółki nowej pieśni. Był to patriotyczny utwór ze słowami Andrzeja Trzebińskiego.


Pamięć i prawda

Dzieje Danuty Siedzikówny “Inki” wcale nie zakończyły się w momencie śmierci. Dankę spotkało to samo, co wielu innych akowców: była obrażana i zniesławiana w komunistycznych mediach. Próbowano z niej zrobić bandytkę i terrorystkę. Krzywdząca propaganda, rozpowszechniana przez środki masowego przekazu, brzmiała tym bardziej niedorzecznie, że Siedzikówna nigdy nie walczyła z bronią w ręku. Była tylko sanitariuszką… I to w typie “dobrej Samarytanki”. Zdarzało jej się pomagać nie tylko własnym kompanom, ale również rannym milicjantom. Wiesława Siedzik-Korzeniowa przez wiele lat obawiała się, że pamięć o jej siostrze całkowicie zaginie. Tak się jednak nie stało. Po upadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pamięć i prawda o “Ince” zaczęły wychodzić na światło dzienne. Już w 1990 roku wyrok śmierci, wydany na niewinną sanitariuszkę, został oficjalnie unieważniony. Prawdziwa sława Danuty Siedzikówny “Inki” zaczęła się w XXI wieku. W 2001 roku nazwano jej imieniem skwer w Sopocie. W 2009 roku Danusia stała się patronką Szkoły Podstawowej w Podjazach, a rok później - Gimnazjum nr 2 w Ostrołęce. W 2012 roku umieszczono jej popiersie w krakowskim parku Jordana.


Brygada “Łupaszki”

Przyjrzyjmy się teraz 5 Wileńskiej Brygadzie AK: formacji wojskowej, w której służyła Siedzikówna. Antykomunistyczny oddział partyzantów powstał jeszcze w czasie drugiej wojny światowej (w 1943 roku). Wszystko zaczęło się od partyzanckiego oddziału Antoniego Burzyńskiego “Kmicica”. Oddział ten próbował współpracować z Sowietami, towarzysząc im w walce z niemieckim okupantem. Ale Sowieci zdradzili swoich polskich kolegów. Część z nich wymordowali, a z pozostałej części utworzyli marionetkową jednostkę “ludową”. Tryumf stalinowców nie trwał długo, gdyż jednostka szybko się rozpadła, a na jej gruzach powstała antykomunistyczna i antysowiecka partyzantka. Tą partyzantką była 5 Wileńska Brygada AK z majorem Zygmuntem Szendzielarzem “Łupaszką” na czele. Oddział prowadził liczne akcje przeciwko Sowietom i ich sprzymierzeńcom. Po oficjalnym zakończeniu wojny żołnierze nie porzucili swoich zmagań. Wierzyli, że sytuacja, jaka panowała na Kresach Wschodnich, jest tylko stanem przejściowym. Niestety - mimo optymizmu i zaangażowania - przegrali. Sam Zygmunt Szendzielarz został aresztowany w 1948 roku. Trzy lata później odebrano mu życie, skazawszy go uprzednio na 18-krotną karę śmierci.


Dodatek - płyta DVD

Grzechem byłoby nie wspomnieć o fakcie, że do ekskluzywnego (i chyba jedynego) wydania książki “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka dołączono płytę DVD z telewizyjnym spektaklem “Inka 1946”. Jest to sztuka Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. Widowisko zostało zrealizowane w 2006 roku przez Telewizję Polską. W rolę Danuty Siedzikówny wciela się Karolina Kominek-Skuratowicz. Warto wiedzieć, że jest to aktorka z mojego miasta, Starachowic. O samym spektaklu pisać nie będę, gdyż zrecenzowałam go już pół roku temu (moja recenzja jest dostępna w Internecie. Wystarczy jej dobrze poszukać). Przytoczę za to słowa, które umieszczono na okładce plastikowego pudełka: “Wzruszający spektakl o heroizmie i poświęceniu młodej dziewczyny, która za marzenia o niepodległej Polsce zapłaciła najwyższą cenę…”. A teraz ciekawostka. Konsultantem historycznym, który pomógł w realizacji widowiska, jest sam Piotr Szubarczyk. Jak się okazuje, książka “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” i spektakl “Inka 1946” mają wiele punktów wspólnych. Oba dzieła bazują na wiedzy tego samego historyka. Myślę, że pozycję książkową można uznać za uzupełnienie spektaklu.


Polscy Spartanie

Gorąco zachęcam do lektury książki i seansu widowiska. Papierowa publikacja z pewnością poszerzy wiedzę Szanownych Czytelników. Spektakl okaże się zaś dostarczycielem wzruszeń i refleksji. Dzieje Żołnierzy Wyklętych - nie tylko Danusi Siedzikówny - to ciekawy, ważny i popularny temat. Historie poruszające i inspirujące… Ale czy na pewno motywujące? Jeśli chodzi o mnie, uważam je za przypadki niesamowicie pesymistyczne, wręcz potwierdzające fatalistyczną historiozofię. Czy to nie jest tak, że w ostatecznym rozrachunku sprowadzają się one do morału: “Możesz się starać, ale i tak nic z tego nie wyjdzie”? Mimo wszystko, Żołnierzom Wyklętym należy się podziw i szacunek za postawę spartańską. Trzystu greckich wojowników, o których wspominają źródła starożytne, również nie miało szans na zwycięstwo. A jednak walczyli oni do końca - zaciekle i niestrudzenie, wykazując się męstwem i patriotyzmem. Tacy sami byli Żołnierze Wyklęci. Zamiast przewagi nad wrogiem mieli szlachetne intencje i idealistyczne dusze. Partyzanci z 5 Wileńskiej Brygady AK walczyli na Kresach Wschodnich jak Grecy pod Termopilami. Byli, można by rzec, polskimi Spartanami. I to jest fascynujące. O tym trzeba pamiętać.


Natalia Julia Nowak,
23-29 listopada 2014 r.


PS.
Wszystkim, którzy zainteresowali się dziejami 5 Wileńskiej Brygady AK, polecam cykl powieści historycznych Jana Stanisława Smalewskiego: “Pod komendą Łupaszki”, “Żołnierze Łupaszki”, “U boku Łupaszki” i “Więzień Kołymy” (książki, wydane przez Oficynę Wydawniczą “Mireki”, nie są ponumerowane, ale właśnie w takiej kolejności należy je czytać, żeby zachować chronologię wydarzeń). Głównym bohaterem serii jest porucznik Antoni Rymsza “Maks” - jeden z ocalałych łupaszkowców. Smalewski stworzył swoje dzieło na podstawie osobistych rozmów z Rymszą. Warto zajrzeć do tych książek, choćby po to, żeby poznać realia historyczne, w których działała Danuta Siedzikówna “Inka”.

30 listopada 2014   Dodaj komentarz
Historia   Polityka   Społeczeństwo   polska   patriotyzm   recenzja   książka   kultura   prl   niepodległość   suwerenność   komunizm   polska rzeczpospolita ludowa   inka   danuta siedzikówna   żołnierze wyklęci   antykomunizm  
< 1 2 3 4 5 6 7 ... 10 11 >
Njnowak | Blogi