• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
27 28 29 30 31 01 02
03 04 05 06 07 08 09
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Archiwum

  • Kwiecień 2021
  • Grudzień 2020
  • Wrzesień 2020
  • Lipiec 2020
  • Maj 2020
  • Marzec 2020
  • Styczeń 2020
  • Listopad 2019
  • Listopad 2018
  • Sierpień 2018
  • Maj 2018
  • Luty 2018
  • Marzec 2017
  • Luty 2017
  • Październik 2016
  • Sierpień 2016
  • Kwiecień 2016
  • Luty 2016
  • Październik 2015
  • Lipiec 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Grudzień 2014
  • Listopad 2014
  • Październik 2014
  • Wrzesień 2014
  • Sierpień 2014
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013

Najnowsze wpisy, strona 5

< 1 2 ... 4 5 6 7 8 ... 10 11 >

Gdy Anioł okazuje się Upiorem

Tytuł polski: “Upiór w Operze”
Tytuł angielski: “The Phantom of the Opera”
Reżyseria: Joel Schumacher
Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2004
Gatunek: musical, melodramat, kostiumowy



Film, spektakl, powieść

“Upiór w Operze” (“The Phantom of the Opera” - 2004) jest filmem różniącym się od większości hollywoodzkich superprodukcji. Rzeczone dzieło to przeniesiony na ekrany musical Andrew Lloyda Webbera (1986). Wypada odnotować, że nad ekranizacją spektaklu czuwał sam kompozytor. Miał on wpływ m.in. na scenariusz filmu. Oczywiście, Andrew Lloyd Webber i jego współpracownicy (autorzy tekstów piosenek - Charles Hart i Richard Stilgoe) nie są oryginalnymi twórcami postaci i ich perypetii. Musical “Upiór w Operze” opiera się na motywach powieści “Le Fantome de l’Opera” Gastona Leroux (1909-1910). Interesujący nas film “Upiór w Operze” jest więc “dziesiątą wodą po kisielu”. Stanowi adaptację spektaklu, który z kolei jest adaptacją książki… Łatwo odgadnąć, że takie przenoszenie fabuły z jednego dzieła do drugiego przypomina nieco zabawę w głuchy telefon. Z informacji, do których dotarłam, wynika, że musical i jego ekranizacja znacznie odbiegają od książkowego pierwowzoru. Przykładowo, ani w spektaklu, ani w filmie nie poznajemy imienia tytułowego bohatera. Parafrazując pewien cytat: “Nazwiesz go Upiorem. A może on ma na imię Erik?”.


Absolutny majstersztyk

Serwis Filmweb.pl podaje, że istnieje wiele produkcji zatytułowanych “Upiór w Operze”. Ta, którą wybrałam do recenzji, jest jednak wyjątkowa, gdyż jako jedyna bazuje na arcypopularnym musicalu. Poza tym, zainwestowano w nią najwięcej pieniędzy. Trzeba przyznać, że pod względem formy “Upiór…” z 2004 roku jest absolutnym majstersztykiem. Film nakręcono z olbrzymim rozmachem, a wykorzystane w nim kostiumy, dekoracje, rekwizyty oraz efekty specjalne i wizualne robią piorunujące wrażenie. Sceny takie, jak bal maskowy czy wizyta Christine w podziemiach Opery zapierają dech w piersiach. Kolejna sprawa: muzyka. Wszystkie songi stworzone przez Andrew Lloyda Webbera są idealnie skomponowane, a tutaj - również doskonale zagrane. Wspaniale brzmi także śpiew poszczególnych postaci (uwaga: nie wszyscy aktorzy śpiewają naprawdę. Aktorce grającej Carlottę użyczała głosu inna kobieta). Ktoś mógłby stwierdzić, że cała produkcja to przerost formy nad treścią. Film jest bowiem efekciarski, ale posiada dość miałką fabułę. A ja pozwolę sobie przytoczyć treść znanego mema: “Still a better love story than Twilight” (“Wciąż lepsza historia miłosna niż Zmierzch”).


Kompozycja szkatułkowa

Na początku filmu widzimy coś, co wygląda jak stara fotografia lub ilustracja z napisem “Paris 1919” (“Paryż 1919”). Kamera stopniowo przybliża się do obrazka, aż w końcu grafika wypełnia cały ekran. Widz zostaje przeniesiony tam, do środka, do świata uwiecznionego na fotografii/ilustracji. Pojawia się pierwszy z bohaterów: wicehrabia Raoul de Chagny, staruszek poruszający się na wózku inwalidzkim. Mężczyzna zostaje zawieziony do zniszczonego budynku Opery Popularnej, w której właśnie trwa licytacja starych rekwizytów, dekoracji i pamiątek związanych z tą instytucją. Drugą postacią, którą poznajemy, jest inna osoba uczestnicząca w aukcji, sędziwa Madame Giry. Gdy spojrzenia wicehrabiego i damy się spotykają, staje się jasne, że oboje już się znają. Jednym z licytowanych przedmiotów okazuje się olbrzymi żyrandol. Człowiek prowadzący aukcję informuje, że z ową lampą wiąże się legenda o Upiorze Opery i wielkiej katastrofie. Widok żyrandola sprawia, że w umysłach Raoula i Giry odżywają wspomnienia sprzed prawie pięćdziesięciu lat. W wyobraźni dwojga ludzi wszystko wraca do dawnej świetności, zupełnie jak w teledysku “Memories” zespołu Within Temptation.


Rok 1870

Ze świata przedstawionego na obrazku wędrujemy do rzeczywistości zapamiętanej przez wicehrabiego i damę. Jesteśmy w roku 1870. Opera Popularna, która jeszcze przed chwilą wydawała się zaniedbana, tętni życiem. Do budynku Opery przyjeżdżają dwaj starsi dżentelmeni, będący nowymi właścicielami tego miejsca, a także świeżo upieczony patron - młody i piękny Raoul de Chagny. W Operze Popularnej trwa akurat próba do spektaklu “Hannibal”. Niestety, główna gwiazda przedstawienia, primadonna La Carlotta, narzeka na swój kostium. Kapryśna artystka chce nawet wyjść i zrezygnować z występu, ale dyrektorzy przekonują ją, żeby została. Nagle ktoś - niewidoczny dla nikogo - zrzuca na nią fragment scenografii. Śpiewaczka obraża się na dobre i opuszcza budynek. Właściciele Opery są przerażeni. Wiedzą, że bilety na spektakl, który ma się odbyć za kilka godzin, zostały już sprzedane. Sytuację ratuje opiekunka tancerek i chórzystek, Madame Giry, która mówi, że jedna z jej podopiecznych, Christine Daae, potrafi doskonale śpiewać. Szesnastoletnia Christine udowadnia, że to prawda. Wieczorem zastępuje primadonnę na scenie i zostaje nową divą.


Anioł Muzyki

Po niezwykle udanym debiucie Christine wybiera się do kaplicy. Tam odwiedza ją Meg, córka Madame Giry. Przyjaciółka bohaterki chce wiedzieć, kim jest tajemniczy, bezimienny geniusz, który nauczył ją śpiewać. Christine odpowiada, że jest to Anioł Muzyki - niewidzialny opiekun obiecany jej przez ojca (wybitnego skrzypka) na łożu śmierci. Meg nie dowierza swojej rozmówczyni. Stwierdza, że opowieść o Aniele to bzdura, ale Christine wcale nie porzuca swojej teorii. Zaraz po tej rozmowie diva udaje się do garderoby. Ku jej radości, przychodzi do niej z kwiatami Raoul de Chagny. Tak się składa, że Christine i Raoul byli w dzieciństwie parą, a teraz ich uczucie uległo odnowieniu. Wicehrabia zaprasza Daae na kolację, ale dziewczyna odmawia, argumentując, że jej niewidzialny opiekun jest bardzo surowy. Gdy Raoul wychodzi z pomieszczenia, dzieje się coś dziwnego. Ktoś zamyka drzwi na klucz, przez co Christine zostaje uwięziona w garderobie. Świece gasną, zapada mrok, atmosfera robi się groźna. Artystka słyszy głos Anioła Muzyki, który najpierw oczernia wicehrabiego, a potem zaprasza ją do siebie. W lustrze pojawia się sylwetka mężczyzny w czarnym stroju i białej masce.


Upiór Opery

Christine uświadamia sobie prawdę: jej Anioł Muzyki to w rzeczywistości Upiór Opery, zagadkowy człowiek lub potwór, który od wielu lat terroryzuje instytucję, szantażując jej pracowników i domagając się wysokiej pensji. Dziewczyna, mimo pewnych obaw, pozwala Upiorowi zaprowadzić się do jego świata. Mężczyzna mieszka w podziemiach, które okazują się fascynującym, niezbadanym królestwem. Jest tutaj jezioro, gondola, czarny rumak i mnóstwo świec dodających temu miejscu gotyckiego klimatu. Gdy oboje docierają do komnaty Upiora, właściciel maski wykonuje pieśń na cześć nocy. Wyraża w niej wszystko, co czuje do Daae. Śpiewa o swoim pożądaniu, zachęca dziewczynę do porzucenia starych przyzwyczajeń, obiecuje jej nowe, pełne wrażeń życie. Mroczny, iście wampiryczny adorator namawia nastolatkę, żeby już teraz porzuciła swój opór, bo i tak prędzej czy później zostanie jego kochanką. Upiór postrzega Christine jako swoją własność. Widzi w niej przyszłą towarzyszkę życia, która wkrótce ulegnie jego woli. Widzi w niej zakładniczkę uwięzioną w jego lochu. Widzi w niej wreszcie… swoje największe dzieło. Przecież to on nauczył ją śpiewać i uczynił z niej gwiazdę.


Oszpecony psychopata

Między Upiorem a Christine rodzi się namiętność. Do niczego poważniejszego jednak nie dochodzi, gdyż artystka mdleje, spostrzegając figurę woskową stworzoną na jej podobieństwo. Rankiem bohaterka się budzi i chce bliżej poznać Upiora. Gdy próbuje zdjąć jego maskę, po raz pierwszy przekonuje się, że jej adorator jest niezrównoważony psychicznie. Mężczyzna wpada w furię nieadekwatną do okoliczności. Z jego słów można wywnioskować, że posiada on zdeformowaną twarz, której widok byłby dla Christine traumatycznym przeżyciem. Czy młoda kobieta mogłaby dalej pożądać kogoś tak oszpeconego? Upiór postanawia zawieźć ją z powrotem tam, skąd ją zabrał. Przypuszcza bowiem, że wszyscy wiedzą już o zaginięciu sopranistki. Ma rację. O zniknięciu divy piszą nawet gazety. Właściciele Opery dostrzegają pozytywną stronę tej sytuacji: plotki to dla instytucji doskonała reklama. Tymczasem Raoul i Carlotta (która zdecydowała się powrócić do Opery) mają problem, gdyż otrzymali nieuprzejme listy od anonimowego nadawcy. Ktoś próbuje przekonać Raoula, że Christine jest szczęśliwa z Aniołem Muzyki, a Carlotta musi zrezygnować z kariery pod groźbą osobistej tragedii.


Symbolizm i psychologizm

“Upiór w Operze” jest klasyczną opowieścią o dziewczynie, która musi wybrać jednego z dwóch mężczyzn ukazanych na zasadzie kontrastu. Każdy z nich jest idealny, ale w inny sposób. Szlachetny, odpowiedzialny Raoul de Chagny jest doskonałym kandydatem na męża. To on troszczy się o bezpieczeństwo Christine, odnosi się do niej z szacunkiem, podkreśla znaczenie wierności i mówi o uczuciach w sposób bardzo dojrzały. Upiór z kolei jest perfekcyjnym kochankiem. Mroczny, intrygujący, gorący, obdarzony wyrazistą osobowością i mający wiele do zaoferowania - z kimś takim niejedna kobieta chciałaby przeżyć romans. Mam jednak teorię, która mówi o tym, że Upiór tak naprawdę… nie istnieje. To znaczy: istnieje tylko w wyobraźni Daae. Upiór może być personifikacją żądz, z którymi główna bohaterka toczy wewnętrzną walkę. Dziewczyna widzi go po raz pierwszy we własnym lustrze. On zaś stwierdza: “W twoim wnętrzu żyję”. Z piosenki, którą postacie śpiewają chwilę później, dowiadujemy się, że Upiór “jest w umyśle” Christine i nawiedza ją “w snach“. Wiele osób dostrzega w “Upiorze…” odniesienia do psychoanalizy Zygmunta Freuda. Rzeczywiście, symbole się zgadzają.


Zazdrość i kompleks

“Upiór w Operze” to także opowieść o chorobliwej zazdrości. I to na dwóch polach: miłosnym i społecznym. Upiór jest niezwykle zaborczy, chce mieć Christine tylko dla siebie. Nienawidzi Raoula, gdyż stoi on na drodze do jego osobistego szczęścia. Drugą osobą, której bohater nie znosi, jest Carlotta. Śpiewaczka zajmuje w muzycznym świecie pozycję, jaką Upiór chciałby zapewnić Christine. Później, gdy artystki stają się rywalkami, mężczyzna robi wszystko, co w jego mocy, żeby wyeliminować primadonnę z walki. Najciekawszym problemem, poruszonym w omawianej historii, jest jednak kompleks Pigmaliona (również dręczący Upiora). Zjawisko polega na tym, że ktoś traktuje drugą osobę jak swoje dzieło. Sęk w tym, że “autor” rości sobie wszelkie prawa do tego kogoś. Uważa, że może nim dowolnie rozporządzać, zupełnie jak stworzonym przez siebie utworem. Kompleksu Pigmaliona nie należy mylić z pigmalionizmem - czerpaniem podniecenia seksualnego z oglądania obrazów, zdjęć, rzeźb itp. Chociaż Upiór faktycznie jest pigmalionistą. Wszak trzyma w swojej komnacie woskową figurę imitującą Daae. Ci, którzy chcą poznać inne sekrety Upiora, powinni obejrzeć film[1].


Przestroga dla kobiet

Czy to wszystko, co można wycisnąć z “Upiora w Operze”? Ja myślę, że nie. Dostrzegam w nim bowiem coś jeszcze: ostrzeżenie dla żeńskiej części publiczności (szczególnie dla odbiorczyń młodych i niedoświadczonych życiowo). Opowieść pokazuje, co może się stać, gdy dziewczyna/kobieta zapomni o rozsądku i pójdzie za głosem uczuć. Osoba płci żeńskiej - oczarowana urokiem jakiegoś mężczyzny - może bowiem wplątać się w kabałę. Emocje i namiętności mają duży wpływ na odbiór świata, jednak trzeba uważać, żeby nie stracić głowy i nie narobić sobie kłopotów. Przede wszystkim, nie można być przesadnie ufną wobec ludzi, których się dobrze nie zna (niezależnie od tego, jak bardzo są czarujący i pociągający). Owszem, można trafić na wartościowego człowieka, który uczyni nasze życie lepszym. Ale można też trafić na psychopatę, takiego jak Upiór. Nigdy nie jest dobrze, gdy się jest obiektem obsesji kogoś niebezpiecznego. A jeśli, na domiar złego, ten ktoś działa pod wpływem zakochania i pożądania, to problem jest wyjątkowo poważny. Początkowo Upiór stanowi zagrożenie tylko dla tych, którzy stają mu na drodze. Później zaczyna być groźny również dla samej Christine.


Do wyboru, do koloru

Chciałabym jeszcze napisać o czymś luźno związanym z filmem Joela Schumachera, a mianowicie o tytułowym songu z musicalu “Upiór w Operze”, który od dawna jest przebojem wykonywanym przez wielu artystów. Różne wersje tej piosenki można znaleźć w serwisie YouTube. Na uwagę zasługują te, które śpiewa Sarah Brightman - jedyna słuszna odtwórczyni roli Christine (dlaczego “jedyna słuszna”? Bo Andrew Lloyd Webber, jej ówczesny mąż, ułożył partie wokalne Daae specjalnie dla niej. To nie jest tak, że głos Brightman pasuje do poszczególnych songów. To poszczególne songi pasują do głosu Brightman). Warto obejrzeć promocyjny video clip z 1986 roku, w którym towarzyszy Sarze niejaki Steve Harley. Ciekawy jest także występ sceniczny z roku 1998. W role Christine i Upiora wcielają się Sarah Brightman i Antonio Banderas. Są też cięższe wykonania “Upiora w Operze”.

Bardzo dobre jest to, które nagrał zespół Dreams of Sanity z gościnnym udziałem Tilo Wolffa, lidera duetu Lacrimosa. Tilo świetnie sprawdza się w roli bohatera mrocznego, obłąkanego i tragicznego. Nietypową - power metalową - wersję piosenki zaserwował nam zespół Nightwish. Lubię tę grupę, ale wydaje mi się, że jej wykonanie jest zbyt agresywne. Jeśli ktoś pragnie doznać miłego zaskoczenia, powinien poszukać wersji śpiewanej przez Nicole Scherzinger w towarzystwie czterech artystów operowych. Pierwszym szokiem jest ubiór Nicole. Kobieta, która przyzwyczaiła nas do wyzywających strojów, wygląda tutaj jak dama z wielką klasą (suknia wieczorowa!). Drugim szokiem jest wokal. Wielu ludzi, kojarzących Scherzinger z tandetnymi hitami The Pussycat Dolls, nawet nie przypuszczało, że potrafi ona śpiewać. Nicole zdumiewa jak sama Christine Daae, niegdyś tancerka i chórzystka.

A która wersja podbije serca Szanownych Czytelników?


Natalia Julia Nowak,
21.09. - 10.11. 2014 r.


PRZYPIS


[1] Uwaga, teraz będą spoilery! Niektóre osoby, czytające mój artykuł, mogą dojść do wniosku, że oceniam Upiora zbyt surowo, a zatem jestem wobec niego niesprawiedliwa. Rzeczywiście, można podejść do tego bohatera z większą wyrozumiałością. Upiór jest człowiekiem zdeformowanym od urodzenia. Ze względu na swój odstraszający wygląd - na który nie miał wpływu - zawsze był upokarzany i odtrącany. Nawet jego matka nie potrafiła mu okazywać takiej czułości jak zdrowemu i pięknemu dziecku. Zdarzało się, że nietolerancyjni ludzie atakowali go fizycznie za jego kalectwo. Ktoś mógłby zatem stwierdzić, że Upiór to klasyczna “ofiara, która stała się katem”. Ja jednak nie jestem skłonna go bronić. Upiór nie jest typem człowieka, który czyni zło, bo życie go do tego zmusza, i który wolałby czynić dobro. Nie jest również kimś straumatyzowanym, kto reaguje agresją w geście samoobrony. Upiór to człowiek cyniczny i wyrachowany, działający z pełną premedytacją i skrupulatnie planujący swoje akcje. Posługuje się groźbami i szantażem, opracowuje strategie działania, wyznacza sobie określone cele i wytrwale do nich dąży. To, co czuje do Christine, nie jest nagłym porywem serca ani straszliwą, sprawiającą cierpienie, niemożliwą do powstrzymania żądzą erotyczną. Upiór zainteresował się Daae, gdy miała ona siedem lat.

Od początku miał wobec niej konkretne plany. Widział w niej narzędzie do realizacji własnych celów (w tym ostatecznego, seksualnego). Czy Upiór musi to wszystko robić? Absolutnie nie, gdyż nie należy do osób biednych i bezradnych. Jest genialnym artystą docenianym przez pracowników Opery Popularnej i zarabiającym mnóstwo pieniędzy (dwadzieścia tysięcy franków miesięcznie). Inteligentny, utalentowany, charyzmatyczny, czarujący… Wbrew pozorom, radzi sobie bardzo dobrze. Fakt, że postanowił wychować Christine na swoją osobistą nałożnicę, jest zupełnie nieusprawiedliwiony. Kogoś tak bogatego, jak Upiór, byłoby stać na korzystanie z usług prostytutek. Mało tego: tytułowy bohater opowieści byłby w stanie znaleźć sobie wiele dorosłych, świadomych, dobrowolnych kochanek. Jest przecież doskonałym uwodzicielem, który nawet w masce potrafi zrobić na kobiecie ogromne wrażenie. Gdyby chciał, mógłby skraść serce niemal każdej damie. Dlaczego więc oszukiwał małą dziewczynkę, żeby po kilku latach ujawnić swoje prawdziwe zamiary? Czemu nie wybrał uczciwszego rozwiązania? Upiór nie jest taką ofiarą losu, na jaką się kreuje. To tylko poza, część jego gry. Można by rzec: druga, niewidzialna maska. Jaki jest mój ostateczny wyrok? Upiór - winny czy niewinny? Zdecydowanie winny. Nie ma o czym dyskutować.

14 listopada 2014   Dodaj komentarz
Muzyka   Film   muzyka   film   pożądanie   recenzja   kultura   romans   musical   melodramat   upiór w operze   the phantom of the opera   andrew lloyd webber   gaston leroux  

Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731...

Uwaga! Poniższy artykuł zawiera drastyczne opisy,
które nie nadają się dla osób o słabych nerwach!




Tytuł oryginalny: “Hei tai yang 731”
Tytuł międzynarodowy: “Men Behind the Sun”
Reżyseria: Tun Fei Mou (T.F. Mous)
Produkcja: Chiny, Hongkong
Rok produkcji: 1988
Język: chiński (mandaryński)
Gatunek: gore, wojenny



Nie dla nastolatków

Jeśli istnieją filmy, które naprawdę powinny być dozwolone od lat dwudziestu jeden, to należy do nich zaliczyć kontrowersyjną produkcję “Hei tai yang 731” (“Czarne Słońce 731”), znaną szerzej jako “Men Behind the Sun” (“Ludzie za Słońcem”)[1]. Uzasadnieniem tej opinii niech będą moje własne doświadczenia związane z rzeczoną produkcją. O istnieniu “Hei tai yang 731” wiem już od dawna. Gdy miałam około osiemnastu lat, obejrzałam w serwisie YouTube kilkuminutowy fragment filmu[2]. Niestety, trafiłam na jedną z najstraszniejszych scen, która ogromnie mną wstrząsnęła. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam czegoś równie drastycznego. Scena… a właściwie sekwencja, o której mówię, była dość skomplikowana, gdyż składała się z kilku etapów. Mimo to, doskonale zapamiętałam jej przebieg i najdrobniejsze szczegóły. Szok nie był jednak moją jedyną reakcją na obejrzany fragment. Prawdę powiedziawszy, odczuwałam również złość i oburzenie. Nie mogłam pojąć, jak można kręcić tak brutalne filmy. Skąd w ludzkich głowach biorą się takie pomysły?! Dopiero później dowiedziałam się, że produkcja “Men Behind the Sun” jest w stu procentach oparta na faktach.


Szesnaście zawałów

Złe samopoczucie, spowodowane sięgnięciem po “Hei tai yang 731”, to i tak niewielka krzywda. Z informacji, do której dotarłam, wynika, że dla niektórych widzów seans “Men Behind the Sun” okazał się śmiertelną pomyłką. Kiedy film był wyświetlany w chińskich kinach, szesnaście osób tak bardzo przejęło się jego akcją, że zmarło na zawał serca. Donosi o tym portal Filmweb.pl (ufam Filmwebowi, ale w tym przypadku chciałabym, żeby się mylił). Myślę, że powinnam teraz udzielić Czytelnikom pewnej rady. Jeśli jesteście ludźmi o słabym zdrowiu i/lub słabej psychice, to trzymajcie się od omawianej produkcji z daleka. Nie oglądajcie jej ani w całości, ani we fragmentach. Nie szukajcie jej zwiastunów, plakatów promocyjnych, pojedynczych kadrów. Spróbujcie całkowicie zapomnieć o jej istnieniu. Najlepiej przerwijcie również czytanie niniejszego artykułu, gdyż w następnych akapitach zajmę się bardzo nieprzyjemnymi konkretami. Napiszę o przerażającej, dwudziestowiecznej historii, do której odwołuje się scenariusz filmu. Scharakteryzuję również sam film i szokujące, wręcz nieetyczne rozwiązania, na które zdecydował się reżyser (Tun Fei Mou, pseudonim “T.F. Mous”).


Jednostka 731

Produkcja, będąca tematem mojej recenzji, traktuje o działalności japońskiej Jednostki 731 (Unit 731, Nana-san-ichi butai). O tym, czym była ta instytucja, pisze Kamil Nadolski w artykule “Jednostka z piekła rodem” (Wiadomosci.onet.pl). Według Nadolskiego, Jednostka 731 została założona przez Japończyków na terenie podbitej przez nich Mandżurii (północne Chiny). Funkcjonowała od pierwszej połowy lat ‘30 XX wieku aż do końca II wojny światowej. Oficjalna nazwa placówki brzmiała dość niewinnie: Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Pod tym szyldem kryło się jednak diabelskie laboratorium, w którym pracowano nad nowymi rodzajami broni biologicznej, a do badań wykorzystywano bezbronnych jeńców wojennych. Więźniowie, z których większość stanowili Chińczycy i Koreańczycy, byli poddawani okrutnym eksperymentom. Usuwano im narządy wewnętrzne, operowano mózgi, amputowano kończyny i przyszywano w dowolny sposób (np. ręce w miejscu nóg). Zarażano ich ciężkimi chorobami, takimi jak dżuma czy cholera. Sprawdzano na nich skuteczność granatów i miotaczy ognia. A to wszystko bez żadnego znieczulenia.


Zbrodnia i kara

Piotr Zychowicz (autor artykułu “Sekrety ‘Jednostki 731’” z wirtualnego wydania “Rzeczpospolitej”) i Robert Stefanicki (twórca tekstu “Miliard pcheł doktora Ishii” z elektronicznej edycji “Gazety Wyborczej”) twierdzą, że wśród ofiar Naczelnego Biura byli również Rosjanie i Amerykanie. Niestety, po zakończeniu wojny tylko Związek Radziecki okazał się zainteresowany osądzeniem i ukaraniem japońskich pseudonaukowców. Kilkunastu pracowników Jednostki 731 wywieziono do ZSRR i postawiono przed trybunałem w Chabarowsku. Większość oprawców pozostała jednak bezkarna, bo… zadbali o to Amerykanie. Tak, Amerykanie - ci, którzy nieco wcześniej zrzucili na Japonię dwie bomby atomowe! Uznali oni, że wyniki badań prowadzonych w Jednostce 731 mogą im się przydać w przyszłości. Sami nie mogliby przeprowadzić podobnych eksperymentów, bo przecież są zwolennikami demokracji i obrońcami praw człowieka. Generał Douglas MacArthur zaproponował japońskim pseudomedykom, że zapewni im nietykalność w zamian za udostępnienie odpowiedniej dokumentacji. W ten sposób uniknął odpowiedzialności m.in. szef Jednostki 731 (dr Shiro Ishii).


Dramat czy horror?

Wróćmy jednak do samego “Hei tai yang 731”. Jak już wspomniałam, produkcja jest wyjątkowo drastyczna i wywołuje w odbiorcy silne emocje. Akcja filmu rozgrywa się w ostatnim roku II wojny światowej będącym także ostatnim rokiem działalności Naczelnego Biura. Chociaż produkcja “Men Behind the Sun” mówi o tragicznych, autentycznych wydarzeniach, a jej zasadniczą problematyką jest martyrologia narodu chińskiego, nie można jej uznać za typowy dramat wojenny. Film jest utrzymany w konwencji gore, dlatego najczęściej zalicza się go do horrorów (mam nadzieję, że Czytelnicy zdają sobie sprawę z tego, co się kryje pod pojęciem “azjatyckie horrory”). Dla niewtajemniczonych: gore to gatunek filmowy, w którym efekt grozy uzyskuje się za pomocą epatowania ekstremalną brutalnością. W centrum uwagi stawia się przemoc, krew, wnętrzności, a nierzadko również perwersję seksualną. Gore jest nurtem bardzo kontrowersyjnym. Często bywa potępiany i pogardzany (aczkolwiek posiada również grono entuzjastów). Zadajmy sobie jednak pytanie… Jaki inny gatunek mógłby w pełni odzwierciedlić piekło Jednostki 731? Przecież to był koszmar rodem z gabinetu Josefa Mengele!


Dokumentalny prolog

Pierwszym, co widzimy w “Hei tai yang 731”, jest tajemnicza dewiza, zapisana jako biały napis na czarnym tle: “Przyjaźń to przyjaźń. Historia to historia” (pod chińskimi znakami umieszczono angielskie tłumaczenie sentencji). Co mają oznaczać te słowa? Czy chodzi w nich o to, że można się przyjaźnić z Japończykami, ale bolesne fakty pozostaną bolesnymi faktami, niezależnie od tego, jak potoczy się przyszłość? Nie wiadomo. Po prezentacji motta (tudzież plansz z podstawowymi informacjami o filmie) rozpoczyna się kilkuminutowy, dokumentalny prolog. Zostajemy zapoznani z oryginalnymi materiałami przedstawiającymi budynki Jednostki 731. Chwilę później pojawiają się mapy, plany i proste animacje. Niewidoczny lektor w zwięzły sposób opisuje kontekst historyczny, w jakim funkcjonowało Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Opowiada o japońskiej okupacji w północnych Chinach. Wyjaśnia, że Japończycy - dążący do dalszych podbojów - prowadzili tam badania nad bronią bakteriologiczną. Jednostka 731, wyposażona w więzienie i krematorium, była jedną z kilku powołanych do tego placówek. Jej działalność nasiliła się pod koniec II wojny światowej.


W stronę Mandżurii

Część dokumentalna bardzo płynnie przechodzi w fabularną. Przenosimy się w czasie do roku 1945. Generał broni i lekarz Shiro Ishii jedzie pociągiem do Mandżurii, żeby objąć kierownictwo Jednostki 731. Mężczyzna pracował tam już wcześniej, ale został zwolniony za korupcję. Teraz powraca, żeby zintensyfikować prace nad bronią biologiczną, uznawaną za ostatnią szansę na wygranie wojny. Do Mandżurii zostaje także wysłana grupa chłopców - naiwnych żołnierzy Korpusu Młodych Armii Kwantuńskiej - którzy w Jednostce 731 mają doskonalić swoje umiejętności i zdobywać nowe kompetencje. Młodzieńcy nie wiedzą jeszcze, czym jest miejsce, w którym będą się szkolić. Nie mają również pojęcia, jak despotyczni i niemiłosierni będą ich nowi przełożeni. Chłopcy postrzegają siebie jako twardzieli: silnych, sprawnych i niewzruszonych. Chętnie popisują się swoim rzekomym brakiem sentymentów. Wkrótce okaże się, że będą musieli obserwować i czynić rzeczy okrutne. Najpierw rozpocznie się morderczy trening wojskowy, de facto nauka dyscypliny. Potem zacznie się pranie mózgu. Czy młodzi ludzie pozwolą się odczłowieczyć? Czy nauczą się postrzegać bliźnich jako bezwartościowe przedmioty?


Maruty, czyli kłody

Na terenie Jednostki 731 panuje bezwzględny reżim. Za każdy błąd, za każde nieposłuszeństwo można boleśnie oberwać. Pewnej nocy zostają tam przywiezieni nowi więźniowie. Są oni traktowani brutalnie i bezlitośnie. Jedna z kobiet trzyma na rękach płaczące niemowlę. Żołnierze zabierają jej dziecko, rzucają je na ziemię i zasypują śniegiem, żeby przestało wrzeszczeć. Maleństwo umiera przez uduszenie. Czas mija. Nadchodzi moment, w którym chłopcy z Korpusu Młodych mają poznać jeńców. Dowódca pokazuje im nagiego mężczyznę i pyta: “Co to jest?”. Młodzieńcy udzielają różnych odpowiedzi: “Człowiek”, “Chińczyk”, “Zły Chińczyk”. Żadna z nich nie zadowala jednak przełożonego. Bo prawidłowa odpowiedź brzmi: “maruta” - “kłoda”. Tutaj więźniowie nie są ludźmi ani Chińczykami, tylko kawałkami drewna poddawanymi obróbce. Pierwszy eksperyment, który obserwują chłopcy, zostaje przeprowadzony na 24-letniej Chince. Ręce więźniarki zamrożono poprzez polewanie zimną wodą na mrozie. Teraz musi ona zanurzyć ręce w letniej cieczy. Gdy je stamtąd wyjmuje, laborant zrywa z nich skórę i mięśnie, odsłaniając kości[3]. Ale to tylko jedno z wielu makabrycznych doświadczeń…


Coś okropnego

Film “Hei tai yang 731” jest okropny pod każdym względem. Po pierwsze: okropna jest jego treść (problem szalonych eksperymentów przeprowadzanych na żywych ludziach). Po drugie: okropne jest podejście do poruszonego tematu (wybranie konwencji gore zamiast zwykłego dramatu wojennego). Po trzecie: okropne jest to, że cały film opiera się na faktach (trudno sobie wyobrazić, jak bardzo musiały cierpieć ofiary doktora Ishii). Po czwarte: okropny jest formalny aspekt produkcji (jeśli wierzyć serwisowi Filmweb.pl, horror “Men Behind the Sun” został zrealizowany za jedyne dwieście tysięcy dolarów, a “większość aktorów stanowili bardzo nisko opłacani tubylcy z północnych Chin”. Nędzny budżet filmu i amatorskie aktorstwo są widoczne gołym okiem. Poza tym, produkcja jest fatalnie nakręcona. Prawdopodobnie każdy, kto posiada kamerę ze statywem, byłby w stanie stworzyć coś takiego). Czy w “Hei tai yang 731” jest coś, co mogłoby się widzowi podobać? Nie ma nic przyjemnego w oglądaniu okaleczonych ciał. Niski poziom artystyczny również nie umila odbiorcy seansu. “Men Behind the Sun” spełnia jednak swoją rolę jako film gore. Faktycznie przeraża i obrzydza.


Trupy na planie

Jedną z najstraszniejszych tajemnic “Hei tai yang 731” jest to, do czego potrafił się posunąć Tun Fei Mou, żeby osiągnąć ultrarealistyczny efekt przy ultraniskim budżecie. Kiedy o tym myślę, mam ochotę krzyczeć. Krzyczeć, krzyczeć i rozdzierać szaty. A może nawet kląć. To, o czym teraz opowiem, wydaje się równie niewiarygodne jak sama historia Jednostki 731. Ale… posłuchajcie! W filmie “Men Behind the Sun” jest scena, w której demoniczni laboranci usypiają i kroją kilkuletniego chłopca. Moi Drodzy, to nie jest manekin. Serwis Filmweb.pl podaje, że w feralnej scenie wykorzystano prawdziwe ludzkie zwłoki, uzyskawszy wcześniej zgodę odpowiednich władz i rodziców zmarłego dziecka[4]. Rozumiecie?! Wykorzystano trupa jako rekwizyt filmowy! O tempora, o mores! Lecz to nie jedyny taki wybryk… Drugą sceną, w której użyto autentycznego ludzkiego ciała, jest ta, która przedstawia obdzieranie rąk ze skóry. Według Filmwebu, w rzeczonym fragmencie aktorka trzyma prawdziwe człowiecze ręce. Prawdziwe… człowiecze… ręce! Ręce trupa! Jasna Anielko! Uważam, że twórcom “Hei tai yang 731” należy się Oscar w kategorii “najbardziej nieetyczna ekipa filmowa”.


Prawie jak Neron

Jeśli to, o czym napisałam w poprzednim akapicie, nie jest dla Was dowodem na niemoralność reżysera i jego współpracowników, to mam w zanadrzu jeszcze jeden argument. Otóż wszystko wskazuje na to, że na planie “Men Behind the Sun” męczono zwierzęta. Internetowe źródła podają, że scena, w której płoną szczury, dzieje się naprawdę. To znaczy: ekipa filmowa podpaliła gryzonie i nagrała ich cierpienie. Ktoś w Internecie zasugerował, że jeśli twórcy “Hei tai yang 731” faktycznie podpalili żywe stworzenia, to wcale nie są lepsi od pracowników Naczelnego Biura, których rzekomo chcieli potępić. Trudno się z tym nie zgodzić. Cały incydent przypomina mi fragment “Quo vadis?” Henryka Sienkiewicza, w którym Neron każe spalić Rzym, żeby móc ułożyć rzewną pieśń o płonącym mieście. Wracając do szczurów… Ogromne emocje wzbudza scena z “Men Behind the Sun”, w której wygłodniałe gryzonie rzucają się na kota. W tym przypadku pojawia się jednak iskierka nadziei. Anglojęzyczna Wikipedia informuje, że kot był posmarowany miodem, a szczury nie zrobiły mu żadnej krzywdy. OK, ale co z płonącymi gryzoniami?! Na to pytanie Wikipedia nie udziela odpowiedzi[5].


Nie lada wyzwanie

Jednostka 731 to jeden z najpaskudniejszych wycinków historii, o jakich słyszałam. Rozwiązania realizacyjne, na które zdecydował się T.F. Mous, również oceniam jako porażające. Używanie ludzkich zwłok można jeszcze postawić w jednym szeregu z działalnością Gunthera von Hagensa, znanego szerzej jako Doktor Śmierć. Ale palenie żywcem zwierząt? To już wykracza poza granice sztuki, dobrego smaku i człowieczeństwa. A może to tylko plotka? Może to tylko efekt specjalny? Nie, na pewno nie. Przecież reżysera nie było stać na efekty specjalne. Jak już wspomniałam, budżet filmu wynosił jedynie dwieście tysięcy dolarów. To właśnie nędza sprawiła, że Tun Fei Mou musiał sięgnąć po prawdziwe trupy, a do udziału w filmie zaangażował amatorów (którzy nie otrzymali wielomilionowych honorariów, tylko głodowe pensje jak za pracę w fabryce. Chińskiej fabryce). Produkcję “Hei tai yang 731” ogląda się bardzo ciężko. Dyletanctwo i nieudolność to jedno. Drugim problemem jest skrajna brutalność i sposób jej przedstawienia. Nie jestem żadnym delikatesem, ale seans “Men Behind the Sun” był dla mnie nie lada wyzwaniem. Przygotowywałam się do niego przez kilka tygodni.


“Mirzo, a ja spojrzałem!”

Absolutnie nie polecam tego filmu. Chyba, że jako ciekawostkę historyczną. Chociaż… po co marnować czas na takie badziewie?[6] Nie lepiej przeczytać dobry artykuł? Teraz słówko dla tych, którzy - mimo wszystko - zdecydują się obejrzeć omawianą produkcję. Gdy już będziecie ją oglądać, nie narzekajcie, że czujecie się kiepsko. Przecież uprzedziłam Was o treści i formie filmu (napisałam też o szesnastu osobach, które zmarły na zawał serca). Jak to się mówi: “Widziały gały, co brały”. Życzę Wam odwagi i wytrwałości, bo wiem, że będziecie ich potrzebować. I to w dużych ilościach. Przypuszczam, że po seansie “Hei tai yang 731” (i po pełnym uświadomieniu sobie autentyczności całej historii) wielu z Was będzie skłonnych utożsamić się ze słowami Adama Mickiewicza: “Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny. Tam widziałem - com widział, opowiem - po śmierci, bo w żyjących języku nie ma na to głosu”. Jeśli chodzi o mnie, mogłabym sporządzić listę najgorszych filmów, jakie obejrzałam, i umieścić “Men Behind the Sun” na pierwszym miejscu. Drugie miejsce zająłby prowokacyjny dramat “Charlotte for Ever” Serge’a Gainsbourga z 1986 roku (za pedofilię i kazirodztwo).


Natalia Julia Nowak,
19-29 października 2014 r.


PRZYPISY


[1] Małe wyjaśnienie. Anglojęzyczny, międzynarodowy tytuł filmu nie jest ujednolicony. Na plakatach promocyjnych i okładkach DVD pojawiają się dwie formy gramatyczne: liczba pojedyncza (“Man Behind the Sun”) i liczba mnoga (“Men Behind the Sun”). Ja wybrałam tę drugą, chociaż w samym filmie, pod chińskim tytułem, jest napisane “Man Behind the Sun”.

[2] Obecnie mam 23 lata i 8 miesięcy. Decyzję o tym, żeby powrócić do “Men Behind the Sun”, podjęłam pod wpływem seansu japońskiego (sic!) serialu animowanego “Elfen Lied”. Problem potwornych eksperymentów przeprowadzanych na ludziach (a właściwie - mutantach Homo sapiens) jest tam jednym z głównych wątków. Wiąże się on z zagadnieniami eugeniki i eutanazji niemowląt. Zastanawiam się, czy “Elfen Lied” nie jest czkawką po niechlubnej przeszłości narodu japońskiego. W ogóle odnoszę wrażenie, że motyw podejrzanych (czasem brutalnych, a czasem tylko cudacznych) doświadczeń prowadzonych na ludziach i/lub istotach podobnych do ludzi jest powszechny w japońskiej popkulturze. Odgrywa on ważną rolę m.in. w kultowej mandze i animacji “Akira”. Nawet w jednym z sezonów “Sailor Moon. Czarodziejki z Księżyca” pojawia się szalony naukowiec, dr Souichi Tomoe, który eksperymentuje na swojej córce Hotaru. Wracając do “Elfen Lied”… W anime występuje postać (Nana), którą inna postać (Mayu) nazywa grzecznościowo “Nana-san”. Interesujące, że “Nana-san” brzmi jak “Nana-san-ichi butai” (japońskie określenie Jednostki 731). Jeszcze jedna ciekawostka: niektórzy współcześni Japończycy lubią eksperymentować na samych sobie. Są tacy, którzy wstrzykują sobie w czoło sól fizjologiczną, żeby mieć ogromnego bąbla z dziurką pośrodku. Sprawdźcie to w Google.

[3] To właśnie ten fragment tak bardzo mnie zaszokował, kiedy miałam około osiemnastu lat. Wyobraźcie sobie coś takiego… Dwie proste, średniej grubości gałęzie. Z każdej z nich zwisa jeden, żałosny, uschnięty liść. Zarówno gałęzie, jak i liście, mają kolor biały. A teraz przyjmijcie do wiadomości, że te gałęzie to ludzkie przedramiona, a liście to ludzkie dłonie (ogołocone do kości, pozbawione skóry i mięśni). Brrrr! Wstrząsające!

[4] O tym, że były to prawdziwe zwłoki, donosi rubryka “Ciekawostki”. Informację, zgodnie z którą T.F. Mous otrzymał pozwolenie na wykorzystanie trupa, zaczerpnęłam z jednej z recenzji opublikowanych na Filmwebie (autor zacytował słowa reżysera).

[5] Z innej beczki: zauważyłam, że w dyskusjach i materiałach dotyczących “Hei tai yang 731” rzadko wspomina się o… gołębiu. No właśnie, co z gołębiem? Przecież w filmie jest scena, w której gołąb długo się rzuca, a potem zdycha. Czy to się wydarzyło naprawdę? Czy poświęcono ptaka w imię “sztuki filmowej”? Nie wiem, ale po kimś takim, jak Tun Fei Mou, można się spodziewać wszystkiego.

[6] Tych, którzy mają dużo wolnego czasu, informuję, że “Hei tai yang 731” posiada kilka kontynuacji: “Hei tai yang 731 xu ji zhi sha ren gong chang” (1992), “Hei tai yang 731 si wang lie che” (1994) i “Hei tai yang Nan Jing da tu sha” (1995). Nie oglądałam żadnej z nich, więc nie mogę się do nich ustosunkować. Wiem tylko tyle, że dwie pierwsze zostały nakręcone przez innego reżysera. Działalność Naczelnego Biura Zapobiegania Epidemiom i Departamentu Oczyszczania Wody jest również tematem rosyjskiej produkcji “Philosophy of a Knife” (“Filozofia noża”) w reżyserii Andreya Iskanova. Popatrzcie: filmy o Jednostce 731 kręcą przedstawiciele narodu ofiar (Chińczycy) i przedstawiciele narodu sędziów (Rosjanie). A co z Amerykanami? Udają, że problem nie istniał? Podobno motyw Naczelnego Biura pojawia się w jednym z odcinków amerykańskiego serialu “Z Archiwum X”. Szkoda, że włożono go między bajki o duchach i UFO.

30 października 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   film   wojna   recenzja   kultura   chiny   japonia   ii wojna światowa   mandżuria   jednostka 731   unit 731   shiro ishii   tun fei mou   t.f. mous   men behind the sun   hei tai yang 731  

Wojna może zniszczyć, ale też uwznioślić...

Tytuł oryginalny: “Saving Private Ryan”
Tytuł polski: “Szeregowiec Ryan”
Reżyseria: Steven Spielberg
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 1998
Gatunek: dramat wojenny


Pięć Oscarów

“Szeregowiec Ryan” (1998) uchodzi za jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kinematografii. Duża w tym zasługa reżysera, Stevena Spielberga, człowieka o ogromnym talencie i wszechstronnych zainteresowaniach (zauważmy, że tworzy on bardzo różne dzieła: fantastyczne, przygodowe, komediowe, obyczajowe, sensacyjne, historyczne i wreszcie wojenne). Produkcja, będąca tematem niniejszego artykułu, zaskarbiła sobie uznanie nie tylko publiczności, ale również krytyków. Świadczy o tym pięć Oscarów, czyli Nagród Akademii Filmowej. Jeden Oscar został jej przyznany za reżyserię. Dwa - za walory wizualne (zdjęcia i montaż). Pozostałe dwa - za walory akustyczne (dźwięk i efekty dźwiękowe). W tym miejscu należy wspomnieć, że jednym z uhonorowanych współtwórców dzieła jest nasz rodak, słynny operator Janusz Kamiński. Uważam, że nagroda, którą otrzymał Kamiński, jest w pełni zasłużona. Doskonałe zdjęcia są tym, co w omawianym filmie bardzo rzuca się w oczy (będzie o tym mowa w następnych akapitach). “Szeregowiec Ryan” był również nominowany do Oscara w sześciu innych kategoriach, takich jak najlepszy film czy najlepszy aktor.


Dlaczego “Ryan“?

O tym, że postanowiłam obejrzeć właśnie tę produkcję, zadecydowały dwa czynniki. Po pierwsze: szukałam jakiejś odtrutki na wyjątkowo nieudane i irytujące filmidło “1920. Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana. Polski filmołak zrobił na mnie tak negatywne wrażenie, że potrzebowałam czegoś, co przywróciłoby mi wiarę w to, iż istnieją na świecie dobre, ambitne, poruszające, znakomicie zrealizowane dramaty wojenno-historyczne. Po drugie: od pewnego czasu zastanawiałam się, jak wygląda wojna widziana oczami żołnierza walczącego na froncie. Co widzi człowiek uczestniczący w bitwie? Jak to jest leżeć w okopach, znajdować się między innymi walczącymi, mieć naprzeciwko siebie wroga, strzelać do ruchomego celu i uważać, żeby samemu nie zostać zastrzelonym? Jak ludzie zachowują się przed bitwą, na początku walki, w jej środku, pod koniec i po zakończeniu? Jak komunikują się ze sobą zwyczajni żołnierze? Jak wygląda wydawanie rozkazów? Jak sprawdza się podział praw i obowiązków wynikający z hierarchii wojskowej? Jak działają różne rodzaje broni? Jak sobie radzą ranni i jak pracują sanitariusze? Innymi słowy: jak to wszystko funkcjonuje?


W środku zawieruchy

“Szeregowiec Ryan”, którego wybrałam spośród wielu innych dostępnych produkcji, spełnił oba moje oczekiwania. Zaspokoił moją potrzebę obejrzenia dobrego filmu wojennego i udzielił mi odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Twórcom dzieła należy się pochwała za to, że dali odbiorcom możliwość, aby poczuli się jak prawdziwi żołnierze w samym środku wojennej zawieruchy. Pan Kamiński, nasz utalentowany rodak, spisał się na medal. Wiele scen nakręcono w taki sposób, żeby widz nie był obserwatorem wydarzeń, tylko ich bezpośrednim uczestnikiem. Jeśli w danym momencie bohaterowie znajdują się na pokładzie łodzi, to oglądający przebywa tam razem z nimi: wyraźnie czuje kołysanie fal i obawia się ataku choroby morskiej. Jeśli żołnierze wpadają do wody, to widz również tam wpada i doznaje wszelkich związanych z tym wrażeń. Jeśli na ekranie trwa bitwa, to odbiorca bierze w niej udział: wykonuje gwałtowne ruchy, rozgląda się, przebiega w inne miejsce, doświadcza szarpnięć i potknięć, widzi rozmaite rzeczy migające bądź przelatujące mu przed oczami. Gdyby to była powieść, moglibyśmy tutaj mówić o narracji personalnej lub wręcz pierwszoosobowej.


Sugestywne drobiazgi

W “Szeregowcu Ryanie” znajdziemy wiele drobiazgów, które - mimo swojej pozornej banalności - robią na odbiorcy ogromne wrażenie. Przykładem takiego drobiazgu jest fragment, w którym główny bohater wyjmuje z morza hełm i wylewa z niego wodę zmieszaną z krwią. Następnie wkłada go sobie na głowę, nie czując żadnego obrzydzenia. Inną sceną, zawierającą sugestywny drobiazg, jest ta, w której pewien żołnierz chowa się za… zdechłą krową. Niby nic wielkiego, zwłaszcza w czasie wojny, ale czy ktoś z nas chciałby się ukrywać za zwłokami dużego zwierzęcia? Kolejna sprawa: przyroda. W analizowanej produkcji umieszczono elementy takie, jak sielski obraz pastwiska z biegnącym, beczącym i podzwaniającym dzwoneczkami stadem owiec. Bardzo ładne jest także ujęcie, w którym widzimy garstkę żołnierzy na tle zachodzącego słońca. Przypominają oni ludzkie cienie. Takich drobnostek jest, oczywiście, więcej. Wśród nich znajdziemy obrazy wstrząsające i naturalistyczne, które bez cenzury odzwierciedlają okrucieństwo wojny. Przed przystąpieniem do seansu powinniśmy się przygotować na wiele drastycznych widoków (krew, kikuty, wnętrzności).


Straszna i piękna

Dzieło Stevena Spielberga ukazuje dwa aspekty konfliktu zbrojnego. Na pierwszy rzut oka, są one od siebie dosyć odległe, może wręcz przeciwstawne. Po głębszym namyśle będziemy jednak skłonni przyznać, że jeden z nich wynika z drugiego (a właściwie: drugi z pierwszego. Zachowajmy związek przyczynowo-skutkowy). Jakie to aspekty? Pierwszy: to, co w wojnie najstraszniejsze. Drugi: to, co w wojnie najpiękniejsze. Konflikt zbrojny nie ma nic wspólnego z dziecięcą zabawą ani grą komputerową. To piekło pełne bólu, strachu, rozpaczy, tęsknoty, wyrzutów sumienia i moralnego niepokoju. Tutaj na każdym kroku czają się: cierpienie nie do wytrzymania, skomplikowane rozterki wewnętrzne oraz śmierć (która czasem zabiera naszych przyjaciół i która zawsze stanowi zagrożenie dla nas samych). Ale wojna jest również… wyjątkową szansą dla człowieka. Może ona go uszlachetnić, uświęcić, wywindować na wyżyny. W filmie “Szeregowiec Ryan” śmierć żołnierska zawsze jest piękna. Owszem, straszna, ale również piękna. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest ona tym piękniejsza, im bardziej ofiarna i heroiczna. No i ma sens. Ukryty, głęboki, metafizyczny sens.


Amerykański patriota

Tak się zachwyciłam niespotykanym klimatem i perfekcyjnym wykonaniem produkcji, że zapomniałam o najważniejszym, czyli o zreferowaniu jej treści. A przecież jest ona równie interesująca (czy to moja wina, że mnogość fascynujących szczegółów odwróciła moją uwagę od całości?). Akcja “Szeregowca Ryana” rozpoczyna się w czasach współczesnych. Na początku dzieła widzimy powiewającą, amerykańską flagę zajmującą cały ekran. W tle słychać spokojną, poważną, ale również patetyczną i ujmującą muzykę. Chwilę później zostaje nam pokazana flaga francuska (tym razem w pewnym oddaleniu). Jesteśmy we Francji. Towarzyszymy jakiejś wielopokoleniowej rodzinie, która przybyła tutaj ze Stanów Zjednoczonych, żeby odwiedzić amerykański cmentarz wojskowy. Senior rodu idzie kilka kroków przed pozostałymi osobami. Wydaje się bardzo poruszony i sprawia wrażenie, jakby się śpieszył. Gdy starszy pan, a wraz z nim reszta rodziny, dociera do jednego z białych krzyży, emocje biorą górę nad godną postawą. Sędziwy mężczyzna nie jest już w stanie panować nad wzruszeniem. Jego oczy wypełniają się łzami, a umysł - wspomnieniami sprzed pięćdziesięciu lat.


D-Day

Cofamy się w czasie do 6 czerwca 1944 roku. Jest to tak zwany D-Day: dzień wielkiego desantu wojsk alianckich w Normandii. Oddział amerykańskich żołnierzy, dowodzony przez głównego bohatera, kapitana Johna Millera, jest już bliski wylądowania na plaży Omaha. Wojskowi, zmierzający tam drogą morską, wiedzą, że już tylko sekundy dzielą ich od krwawej bitwy. Napięcie przeplata się z gotowością, a strach z niecierpliwością. Niektórzy żołnierze się modlą. Może dlatego, że chcą prosić Boga o zwycięstwo, a może po prostu dlatego, iż stoją w obliczu śmierci. Tymczasem Miller wydaje im ostatnie rozkazy i wskazówki. Od samego początku da się wyczuć braterską więź łączącą żołnierzy. Wkrótce rozpoczyna się walka. W bitewnym chaosie wszystko zmienia się z sekundy na sekundę. Czasem słyszymy, jak ktoś dziękuje swojemu koledze za pomoc, a chwilę później ginie od zabłąkanej kuli. Inwazja kończy się zwycięstwem aliantów, które wcale nie wywołuje w nich “stadionowej” euforii. Radość nie może być bowiem pełna, gdy się widzi martwe ciała omywane przez morskie fale. Jakże kruche jest ludzkie życie… Zupełnie jak te śnięte ryby wyrzucane na brzeg.


Matki poległych

Kolejna scena rozgrywa się w USA. O ile wcześniej widzieliśmy wielu walczących mężczyzn, o tyle teraz widzimy wiele pracujących kobiet. Są to sekretarki, które siedzą przy maszynach i przygotowują oficjalne listy do rodzin poległych. Wiele z tych pism ma trafić do matek zabitych żołnierzy. W listach podkreśla się zwłaszcza dwie rzeczy, które razem tworzą kolejny wojenny paradoks. Z jednej strony, pisze się o tym, że utrata ukochanego syna to dla matki straszliwy cios. Z drugiej - o tym, że ta wielka strata nie jest bezsensowna i że przyczyniła się do wyższego dobra, tzn. wygrania przełomowej bitwy. W pewnym momencie któraś z sekretarek spostrzega coś dziwnego. Otóż trzy pisma z kondolencjami zostały zaadresowane do jednej kobiety. Sekretarka informuje o tym fakcie jednego ze swoich przełożonych-oficerów (być może myśli, że zaszła jakaś pomyłka). Ten zaś przedstawia sprawę swojemu koledze, a następnie zwierzchnikowi. Niestety, potwierdza się najczarniejszy scenariusz. Niejaka pani Ryan z Iowy straciła aż trzech synów. Co więcej, ma ona jeszcze jednego syna: spadochroniarza, który przepadł bez wieści. Przejęci oficerowie mówią o tym generałowi.


Logika serca

Szef sztabu armii amerykańskiej również wydaje się poruszony sprawą Ryanów. Dowódca wyjmuje ze swojego archiwum bardzo stary list. Jest to pismo napisane przez Abrahama Lincolna, a zaadresowane do kobiety, która straciła na wojnie wszystkich pięciu synów[1]. Lincoln wyraża w nim swoje współczucie dla osieroconej matki. Zwraca się do niej jak do bohaterki, która - przez wzgląd na Republikę - złożyła najwyższą możliwą ofiarę. Generał podejmuje śmiałą decyzję. Trzeba za wszelką cenę odnaleźć ostatniego z braci Ryanów i odesłać go do domu. Zadanie, polegające na odszukaniu szeregowca, przypada kapitanowi Johnowi Millerowi. Miller, wraz z siedmioma podwładnymi, wyrusza na poszukiwanie Ryana. Dziwny rozkaz wzbudza jednak poważne wątpliwości. Podkomendni Millera nie rozumieją, dlaczego grupa rangerów (świetnie wyszkolonych i piekielnie potrzebnych żołnierzy) musi szukać jednego zaginionego chłopaka. Mniejsza już o stopnie i doświadczenie wojskowe. Jak można ryzykować życie ośmiu ludzi w imię jednego?! Tym bardziej, że oni również mają matki! John Miller rozumie jednak sens tego zadania. Ma ono swoją logikę. Logikę serca.


Poszukiwanie szeregowca

Ośmiu rangerów przemierza Normandię w poszukiwaniu Jamesa Francisa Ryana. Cała grupa musi mieć się na baczności, ponieważ wszędzie roi się od Niemców. Szukając szeregowca, żołnierze przeżywają mnóstwo przygód. Niektóre z nich są bardzo niebezpieczne. Towarzyszą im wstrząsające wydarzenia, a ryzyko utraty zdrowia i życia jest jak najbardziej realne. Inne przygody są znacznie lżejsze. Da się w nich nawet wyczuć pewną ironię (czarny humor?) losu. Śledząc poczynania bohaterów, widzowie poznają ich charaktery, temperamenty i sposoby myślenia. Kapitan Miller jest człowiekiem uwielbiającym roztaczać wokół siebie aurę tajemniczości. Nie chce powiedzieć, skąd pochodzi ani czym zajmował się przed wojną. Spośród podwładnych oficera wyróżniają się: szeregowiec Reiben, szeregowiec Jackson i kapral Upham. Reiben jest kłótliwy i konfliktowy. Od początku podchodzi sceptycznie do realizowanego zadania. Jackson jawi się jako agresywny wojak i fanatyk religijny. Jest on jednak wybitnie uzdolnionym snajperem. Upham to chudy, wrażliwy, niezdarny intelektualista i poeta. Nie miał jeszcze okazji walczyć, ale sprawdza się jako tłumacz.


Wyciskacz łez

“Szeregowiec Ryan” nie jest filmem lekkim. Primo: porusza trudne tematy związane z wojną, śmiercią, cierpieniem, przemijaniem i poświęceniem. Secundo: dominuje w nim atmosfera powagi i doniosłości. Tertio: zawiera wiele drastycznych obrazów i rozdzierających serce scen. Quatro: jest bardzo długi (trwa 169 minut, czyli prawie 3 godziny. Sama sekwencja desantu w Normandii zajmuje jakieś 23 minuty). Produkcja - chociaż niezwykle wzruszająca i monumentalna - zawiera jednak elementy rozładowujące napięcie. Chodzi mi tutaj o sceny, w których żołnierze pozwalają sobie na rubaszne żarty, opowiadają sobie anegdoty albo przeżywają mniej dramatyczne perypetie. Przykład: fragment, w którym kapitan Miller dostaje napadu śmiechu. Okazuje się, że przypomniał mu się żołnierz-karzeł, który “chodził na rękach szybciej niż na nogach”. Mimo obecności “rozładowywaczy napięcia”, analizowane dzieło jest zdecydowanie patetyczne i poruszające. Gdy się kończy, odbiorca długo nie może dojść do siebie. Zarówno po seansie, jak i w jego trakcie, można się popłakać albo poczuć łzy napływające do oczu. Również podczas wspominania filmowych scen można się głęboko wzruszyć.


Tradycyjnie i romantycznie

Obraz wojny i żołnierzy, ukazany w filmie Stevena Spielberga, jest bardzo tradycyjny. Produkcja stanowi pochwałę klasycznych cnót rycerskich, takich jak odwaga, męstwo, ofiarność czy samozaparcie. Bohaterowie zawsze starają się postępować honorowo. Nawet ci, którzy przeżywają chwile słabości, ostatecznie biorą się w garść. “Szeregowiec Ryan” kojarzy mi się nieco z utworami romantycznymi. Chociaż jego tematyka dotyczy działań zbrojnych, jest w nim miejsce na odrobinę irracjonalizmu. Czymże jest bowiem zadanie polegające na poszukiwaniu Jamesa Francisa Ryana? Czymś, co można pojąć tylko sercem, nie rozumem. W dziele Spielberga znajdziemy również inne elementy romantyczne: kult sztuki i artysty, szczyptę uduchowienia, nutkę sentymentalizmu. Jeden z bohaterów filmu, Upham, jest literatem i bibliofilem. Przyłączając się do kapitana Millera, żałuje, że nie może zabrać ze sobą… maszyny do pisania. Jackson łączy pojęcie patriotyzmu z pojęciem religijności. Przed oddaniem strzału zawsze się modli. Znamienna jest scena, w której żołnierze zachwycają się melancholijną pieśnią Edith Piaf. Mówi ona o kobiecie, która wszędzie widzi twarz zmarłego kochanka.


Nie dla wszystkich

“Szeregowiec Ryan” bardzo przypadł mi do gustu. Byłabym skłonna zarekomendować go innym osobom, gdyby nie fakt, że nie jest on odpowiedni dla wszystkich. Wiem, że nie wszyscy lubią filmy wojenne, zwłaszcza te, które ukazują konflikty zbrojne przez pryzmat doświadczeń walczących żołnierzy. Poza tym, oglądanie takich produkcji wymaga od widza posiadania specyficznej wrażliwości. Z jednej strony, trzeba być odpornym na ekstremalnie nieprzyjemne widoki. Z drugiej - trzeba umieć postawić się na miejscu bohaterów, czuć to, co oni czują, i myśleć tak, jak oni myślą. Na pewno powinni sięgnąć po ten film miłośnicy dobrego kina. Choćby po to, żeby podziwiać jego perfekcyjne wykonanie, którego potwierdzeniem jest Oscar za reżyserię i cztery Oscary w kategoriach technicznych. Można go również obejrzeć z przyczyn patriotycznych. “Szeregowiec Ryan” mówi wprawdzie o patriotyzmie amerykańskim, ale podczas jego seansu trudno nie pomyśleć o polskich żołnierzach, którzy często walczyli jeszcze dzielniej i jeszcze ofiarniej. Spróbujmy sobie wyobrazić, że zamiast Amerykanów są tam Polacy, a w pierwszym ujęciu nie powiewa Stars and Stripes, tylko flaga biało-czerwona.


Prawdy i mity

Wszystkim, którym spodoba(ł) się film Stevena Spielberga, polecam arcyciekawy program dokumentalny “Prawdy i mity filmowej elity. Szeregowiec Ryan” (był on emitowany na kanale Discovery World). Celem programu jest ustalenie, które elementy dzieła są realistyczne i prawdopodobne, a które nie. Według twórców programu, nietypowe zadanie, jakie przypadło Johnowi Millerowi i jego podwładnym, raczej nie mogłoby mieć miejsca w rzeczywistości. Faktem jest jednak to, że w czasie II wojny światowej Amerykanie wprowadzili wzruszające prawo, które obowiązuje aż po dziś dzień. Otóż jeśli na wojnie zginęło całe walczące rodzeństwo z wyjątkiem jednej osoby, to ta ostatnia żyjąca osoba może zostać odesłana do domu. Kolejna sprawa: historia filmowych Ryanów przypomina autentyczne losy niejakich braci Sullivanów i Nilandów. Życiorys Jamesa Francisa Ryana jest niemal identyczny z życiorysem sierżanta Fredericka “Fritza” Nilanda (potwierdza to rodzina żołnierza). A co z wizją alianckiego desantu w Normandii? Zdaniem amerykańskiego weterana, który uczestniczył w tym wydarzeniu, jest on niesamowicie realistyczny i przywołuje dawne wspomnienia.

“Szeregowiec Ryan” - film dla widzów, którzy wiedzą, czego chcą.


Natalia Julia Nowak,
30.09. - 07.10. 2014 r.


PRZYPIS


[1] Pozwolę sobie zacytować intrygującą informację, jaką znalazłam w serwisie Filmweb.pl na stronie poświęconej “Szeregowcowi Ryanowi” (rubryka “Ciekawostki”, sekcja “Pozostałe”): “List Abrahama Lincolna do pani Bixby przedstawiony w filmie różnił się od oryginału. Tylko dwóch z jej synów zginęło: sierżant Charles Bixby w bitwie o Fredericksburg w 1863 i szeregowiec Charles Bixby w Petersburgu w stanie Virginia w roku następnym. Dwaj pozostali synowie: szeregowcy George i Edward Bixby zdezerterowali, a ostatni - kapral Henry Bixby, został pojmany, a następnie uwolniony dzięki wymianie jeńców. Pani Bixby po prostu okłamała Departament Wojny co do liczby poległych dzieci. Co więcej, listu tego nie napisał sam Abraham Lincoln, ale jego sekretarz - John Hay”.

11 października 2014   Dodaj komentarz
Film   patriotyzm   film   wojna   recenzja   usa   kultura   stany zjednoczone   wojsko   żołnierz   ii wojna światowa   steven spielberg   janusz kamiński   szeregowiec ryan  

Swastyki i pasiaste piżamy

Uwaga! Poniższy artykuł obfituje w spoilery, ponieważ chciałam w nim zawrzeć nie tylko ocenę filmu, ale również jego analizę i interpretację!



Tytuł polski: “Chłopiec w pasiastej piżamie”
Tytuł oryginalny: “The Boy in the Striped Pyjamas”
Reżyseria: Mark Herman
Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2008
Gatunek: dramat, wojenny, familijny



Film familijny

“Chłopiec w pasiastej piżamie” (2008) to amerykańsko-brytyjski film fabularny, który został nakręcony na terenie Węgier, a którego akcja rozgrywa się w hitlerowskiej III Rzeszy. Jedną z instytucji odpowiedzialnych za tę produkcję jest brytyjska telewizja publiczna - BBC. Półtoragodzinne dzieło, które wybrałam do recenzji, opiera się na motywach powieści Johna Boyne’a (2006). “Chłopiec…” zaliczany jest do dramatów wojennych, ale myślę, że można zaryzykować i przyporządkować go również do kategorii “film familijny”. Produkcja w różnych krajach była dozwolona od lat 12 lub 13, jednak wydaje mi się, że ta granica jest odrobinę zawyżona. Ośmielam się mniemać, że nic strasznego by się nie stało, gdyby pokazywano ten film nawet dziesięciolatkom (oczywiście, podczas seansu powinni im towarzyszyć jacyś mądrzy dorośli). Poziom drastyczności dzieła nie przewyższa bowiem typowych kreskówek i gier komputerowych, po które sięgają współczesne dzieci. Przemoc i śmierć są w filmie obecne, ale ukryte przed okiem widza. Całość nastawiona jest na wzruszanie i pouczanie, zupełnie jak “Pocahontas” i “Król Lew”, w których również poruszano skomplikowane tematy.


Beztroskie życie

Historia opowiedziana w “Chłopcu w pasiastej piżamie” dzieje się w czasie II wojny światowej, przedstawionej tak, jak ją widzi główny bohater, ośmioletni Bruno. Ale… czy on w ogóle widzi jakąś wojnę? Bruno mieszka w Berlinie, gdzie życie zwykłych Niemców nie różni się zbytnio od przedwojennego. Chłopiec chodzi do szkoły, a po zajęciach lekcyjnych bawi się z kolegami i realizuje swoje pasje. Niczego mu nie brakuje. Ma pełną rodzinę i mnóstwo zabawek, mieszka w przestronnym, zadbanym, dobrze wyposażonym domu. Żyje mu się nawet lepiej niż jego rówieśnikom, gdyż jego ojciec zajmuje wysoką pozycję społeczną i zarabia dużo pieniędzy (rodzinę stać na zatrudnienie służby). Bruno ciągle słyszy, że jego kraj prowadzi jakąś wojnę, ale sam tej wojny nie odczuwa i w ogóle się nią nie interesuje. Jeśli w jego umyśle pojawia się konflikt zbrojny, to tylko podczas zabawy. Typowy dzieciak. W Berlinie, oczywiście, nie wszystko jest “cacy”. Z wielu budynków zwisają nazistowskie flagi, a na ulicach widać czasem żołnierzy, którzy zmuszają całe rodziny do opuszczenia domów i wejścia do ciężarówek. Ale Bruno tego nie zauważa, gdyż żyje we własnym, dziecięcym świecie.


Wielka zmiana

Pewnego dnia chłopiec wraca ze szkoły do domu i zastaje swoją mamę Elsę oraz dwunastoletnią siostrę Gretel w bardzo radosnym nastroju. Dowiaduje się, że jego ojciec dostał awans i “dalej będzie żołnierzem, ale znacznie ważniejszym” (podpułkownikiem - Obersturmbannfuhrerem). Rodzina postanawia uczcić sukces mężczyzny i wyprawić wielkie przyjęcie. Niestety, bardzo szybko okazuje się, że awans ojca wiąże się z koniecznością zmiany miejsca zamieszkania. Cała rodzina musi wyjechać z Berlina i wprowadzić się do nowego domu na wsi. Dlaczego akurat tam? Bruno nie za bardzo się w tym orientuje. Wie tylko tyle, że ma to jakiś związek z nową pracą jego ojca. Chłopiec nie chce wyjeżdżać, gdyż uważa, że na wsi jest nudno. Martwi się, że będzie musiał opuścić swoich kolegów i że może czuć się samotny w małej miejscowości. Ojciec, Ralf, pozostaje jednak nieugięty. Przedstawia wyjazd jako coś, co dla niego jest żołnierskim, patriotycznym obowiązkiem, a dla dzieci - wielką przygodą rodem z książek czytanych przez ośmiolatka. Sprawa jest więc przesądzona. Wszyscy członkowie rodziny muszą wyjechać. Tak też się dzieje. Wkrótce chłopiec i jego krewni docierają do nowego domu.


Dom na odludziu

Położona na wsi willa nie przypada Brunonowi do gustu. Również Elsa, Gretel i gosposia Maria nie wyglądają na zachwycone wiejską posiadłością. Dom jest wprawdzie przestronny i otoczony dużym ogrodem, ale wydaje się dość ponury. Rodzinie Ralfa - szczególnie jego synkowi - najbardziej nie podoba się okolica. Dom jest położony na odludziu, z daleka od cywilizacji. W jego otoczeniu nie ma sklepów, kin, teatrów, kawiarni, przychodni lekarskich ani nawet innych domów. Brakuje tam także szkoły, dlatego oficer decyduje, że wynajmie swoim dzieciom nauczyciela, który będzie im udzielał prywatnych lekcji. Mały Bruno odkrywa jednak coś wielce intrygującego. Chłopiec widzi z okna swojego pokoju miejsce, którego nie da się zobaczyć z innych okien. Niestety, nie umie określić, co to za osobliwość. Na podstawie kilku przesłanek (dużego obszaru, drewnianych bud i ogrodzenia przypominającego pastuch) stwierdza, że jest to farma. Niepokoi go jednak wygląd przebywających tam ludzi. Nie rozumie, dlaczego noszą oni ubrania kojarzące się z pasiastymi piżamami. Zdziwienie ośmiolatka narasta, gdy odziany w ten sposób mężczyzna zostaje nowym służącym rodziny.


Głowy w piasku

Rodzice Brunona robią wszystko, co w ich mocy, żeby wymazać “farmę” ze świadomości chłopca. Żadne z nich nie podejmuje próby porozmawiania z synem. Ralf zbywa Brunona, mówiąc mu tylko, że jest to coś ważnego dla III Rzeszy. Problem widoku rozpościerającego się za oknem zostaje rozwiązany w najbardziej niedojrzały sposób, jaki można sobie wyobrazić. Otóż okno zostaje zabite deską. Rodzice bohatera, chowając głowę w piasek, posuwają się do jeszcze jednej skrajności: zabraniają dziecku chodzenia na tył domu. Jest to absurdalne - zwłaszcza, że jedynym uzasadnieniem tego zakazu staje się krótkie “nie wolno“. Ośmiolatek nie rozumie, czemu mają służyć te podejrzane i nieudolne zabiegi rodziców. Nurtują go dwie rzeczy: czym jest nietypowa “farma” oraz dlaczego Ralf i Elsa próbują ukryć jej istnienie. Chłopiec wpada na pomysł, żeby zrobić sobie huśtawkę. Wierzy, że dzięki niej znowu będzie mógł obserwować “farmę”. Kiedy Bruno spada z huśtawki, ratuje go ów tajemniczy służący w pasiastej “piżamie”. Ośmiolatek wdaje się w krótką pogawędkę z mężczyzną. Nie pojmuje, dlaczego ktoś, kto kiedyś był lekarzem, pracuje teraz u obcych ludzi jako pomoc domowa.


Mały Szmul

Czas mija, a małego Brunona coraz mocniej dręczą nieprzyjemne uczucia: nuda, samotność i frustracja. Dom i jego otoczenie wcale nie przestają być brzydkie i smutne. Poza tym, w sercu chłopca nieustannie wzrasta zaciekawienie “farmą”. Pragnienie rozwiązania tej zagadki coraz silniej daje o sobie znać. Wreszcie Bruno decyduje się zerwać zakazany owoc: potajemnie wymyka się z podwórka i biegnie w stronę obiektu swojej fascynacji. Zmierzając w jego stronę, czuje się jak bohaterowie książek przygodowych odkrywający i podbijający nowe lądy. Gdy ośmiolatek dociera do celu, czyli betonowego słupa z drutem kolczastym, spostrzega, że za ogrodzeniem siedzi jakiś wynędzniały chłopiec. Ma on ogoloną głowę i strój podobny do pasiastej piżamy. Bruno nawiązuje z nim kontakt. Dowiaduje się, że malec - bardzo przygnębiony i nieufny - nosi imię Szmul i jest jego rówieśnikiem. Bruno natychmiast zaczyna go lubić. Od tej pory bohater codziennie odwiedza chłopca i przynosi mu jedzenie, a on opowiada mu o trudach życia w tym specyficznym miejscu. Między dziećmi rodzi się głęboka przyjaźń. Chłopcy odkrywają, że są tacy sami, ale egzystują w skrajnie odmiennych warunkach.


Dysonans poznawczy

Dalsza część filmu poświęcona jest właśnie różnicom między światem Brunona a światem Szmula. Przykład: kiedy umiera Niemka, babcia Brunona, odbywa się uroczysty pogrzeb. Jest pastor, jest rodzina, jest procesja, jest grób. Okoliczności, w których zmarła starsza pani, są dla wszystkich zrozumiałe. Inaczej wygląda sprawa z dziadkami Szmula. Chłopiec nie zna dokładnej przyczyny ich zgonu. Wie tylko tyle, że “nie było żadnego pogrzebu”. Bruno staje się ofiarą istnego dysonansu poznawczego. W domu nieustannie słyszy, że niemieccy żołnierze walczą o lepszy świat, a Żydzi “są nosicielami zła”. Rozmawiając ze Szmulem, dowiaduje się czegoś przeciwnego: niemieckie wojsko zabiera ludziom ubrania, a wśród Żydów jest wielu dobrych ludzi, takich jak tata Szmula. Bruno sam już nie wie, co ma myśleć o swoim ojcu. Z jednej strony, bardzo go kocha i czuje się przez niego kochany. Z drugiej - zaczyna podejrzewać, że skoro Ralf dopuszcza się niegodnych czynów, to nie może być sprawiedliwym człowiekiem. Jak pogodzić miłość do rodzica z dezaprobatą dla jego działalności? Jak pojąć fakt, że ktoś, kto dba o swoich bliskich, może być jednocześnie tyranem?


Elsa i Gretel

Podobne dylematy przeżywa matka głównego bohatera. Elsa to delikatna i wrażliwa kobieta, która kocha swojego męża i jest dumna z jego sukcesów. Wraz z upływem czasu zaczyna jednak dostrzegać, że jego poczynania są okrutne, a ideologia - niesprawiedliwa. Mimo to, nie mówi mu o swoich wątpliwościach. Próbuje się łudzić, że Ralf to dobry człowiek, który robi to, co jest konieczne. Kobieta zmienia swoje zachowanie, gdy dowiaduje się o prowadzonym przez niego ludobójstwie. Wyzbywa się złudzeń, popada w depresję i otwarcie wyraża swój sprzeciw. Zupełnie inną transformację przechodzi Gretel. Gdy ją poznajemy, jest zwykłą niemiecką dziewczynką, lubiącą nosić wstążki i bawić się lalkami. Ma jednak skłonność do fanatyzmu, o czym świadczy jej nadmiernie żarliwa modlitwa, nadgorliwość w nauce i namiętne czytanie prasy. Pod wpływem dwóch osób - nazistowskiego nauczyciela i ojcowskiego adiutanta - dziewczynka przeobraża się w entuzjastkę hitleryzmu i zaciekłą antysemitkę. Dwunastolatka urządza sobie nawet prywatny rytuał przejścia. Wyrzuca ze swojego pokoju lalki i rozwiesza nazistowskie plakaty, a dziewczęcą sukienkę zamienia na mundurek Hitlerjugend.


Brak realizmu

Omawiany film bywa krytykowany za skrajnie nierealistyczny obraz niemieckich obozów koncentracyjnych. Jak to możliwe, że Szmul spędza tyle czasu przy ogrodzeniu? Jak to możliwe, że nikt nie spostrzega wścibskiego Brunona? Jak to możliwe, że nie ma esesmanów patrolujących teren? Jak to możliwe, że obóz świeci pustkami? Większość scen z udziałem Szmula wygląda tak, jakby w obozie był tylko on i dosłownie garstka innych więźniów. Niektóre ujęcia prezentują się następująco: druty, Szmul i długo, długo nic. Jak to możliwe, że na teren obozu można wrzucić piłkę? Czyżby wieżyczka strażnicza była pusta? A może strażnik jest niewidomy? Gdyby obozy koncentracyjne naprawdę tak wyglądały, ruch oporu kwitłby jak forsycja na wiosnę. Największe kontrowersje wzbudza fragment, w którym Szmul mówi, że jego tata zaginął. Bruno, grzebiąc patykiem w ziemi, stwierdza, że może zrobić podkop, wejść na teren obozu i pomóc koledze w poszukiwaniu ojca. Nazajutrz Żyd przynosi ze sobą dodatkowy pasiak, a Niemiec - ogrodową łopatę. Bruno przebiera się za więźnia i przy pomocy łopaty robi pod ogrodzeniem dołek. Brawo. Nawet John Rambo i Kevin McCallister by na to nie wpadli.


Okoliczność łagodząca

Za jedyną okoliczność łagodzącą, usprawiedliwiającą ten wybujały brak realizmu, można uznać fakt, że “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest adresowany do młodszej publiczności[1]. Gdyby ukazano obóz koncentracyjny z całym jego okrucieństwem, produkcja nie nadawałaby się dla dzieci. Tymczasem mamy dzieło, którego główne hasła to ostrożność i umiarkowanie. Są w nim elementy niedopowiedziane i dorozumiane. Owszem, w filmie trafia się scena straszna, ale nie do końca jest ona porównywalna ze strasznymi scenami z filmów dla dorosłych. Nie chodzi mi tutaj o treść tej sceny - gdyż ta jest bardzo poważna i przygnębiająca - tylko o jej wykonanie. Scenę nakręcono w taki sposób, żeby ukazywała grozę nazistowskich obozów koncentracyjnych, a jednocześnie mogła być pokazywana młodym widzom. Gdyby produkcja była przeznaczona dla osób pełnoletnich, interesujący nas fragment wyglądałby o wiele drastyczniej. Bardzo niefortunny i krzywdzący wydaje mi się fakt, że w “Chłopcu…“ przedstawiono obóz jako miejsce “tylko dla Żydów”[2]. Pamiętajmy, że do obozów trafiały również miliony Romów i Słowian. Czasem zamykano tam też Niemców, np. homoseksualistów.


Przeciwko indoktrynacji

Obraz obozu, zawarty w “Chłopcu w pasiastej piżamie”, jest zdecydowanie najsłabszą stroną filmu. To poważny zarzut, albowiem motyw ten jest najważniejszy. I nie zmienia tego fakt, że stanowi on tylko pretekst do poruszenia szerszego problemu, a mianowicie kontrastu między sytuacją Niemców a sytuacją Żydów i narodów podbitych w czasie II wojny światowej. Produkcja nie zasługuje jednak na całkowite przekreślenie, ponieważ jest w niej wątek, który poprowadzono bardzo dobrze. Chodzi mi tutaj o wizję Brunona jako człowieka niedającego się ogłupić propagandzie politycznej. Dzieło przekonuje, że dobrym uczniem i obywatelem nie jest ten, kto wkuwa gotowe formułki, bezmyślnie powtarza cudze słowa i traktuje podręczniki oraz media jako źródła prawd objawionych. Dobrym uczniem i obywatelem jest ten, kto myśli samodzielnie, zadaje pytania, podaje wszystko w wątpliwość, weryfikuje zasłyszane tezy, prowadzi własne poszukiwania i porównuje różne punkty widzenia. Bruno, choć jeszcze mały, ma w sobie coś z Winstona Smitha z “Roku 1984” George‘a Orwella. Niestety, ponosi za to pewną cenę: jest traktowany przez nauczyciela gorzej niż bezkrytyczna Gretel.


Gra w skojarzenia

Główny problem, poruszony w analizowanej produkcji, kojarzy mi się z monologiem księdza Tomasza Zaleskiego zaprezentowanym w filmie “Karol - człowiek, który został papieżem” (“Karol, un uomo diventato papa”) Giacoma Battiato z 2005 roku. W rzeczonym monologu, skierowanym do Hansa Franka i jego popleczników, padają stwierdzenia: “Niemieckie dzieci są czyste, a dzieci żydowskie cuchną. Niemieckie dzieci mają zęby, a żydowskie są szczerbate. Niemieckie dzieci śpią w swoich łóżkach, a żydowskie śpią na podłodze, koło zwłok swoich krewnych. Niemieckie dzieci się bawią, a żydowskie dzieci już zapomniały, czym jest zabawa. (…) Niemieckie dzieci się śmieją, żydowskie nie wiedzą, co to śmiech. Wasze dzieci chodzą, żydowskie dzieci nie”. Kto wie, może “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest inspirowany właśnie tymi słowami? Fabuła “Chłopca…” przypomina mi również film “Labirynt fauna” (“El Laberinto del fauno”) Guillermo del Toro z 2006 roku. Mówi on o wrażliwej jedenastolatce, która przeprowadza się do położonego poza miastem domu swojego ojczyma, bezwzględnego kapitana wojsk frankistowskich, radykalnie zwalczającego republikanów.


Opowieść o uczuciach

“Chłopiec w pasiastej piżamie” - polecam ten film wszystkim, którzy pragną się przekonać, jak bezsensownie wygląda totalitaryzm widziany oczami niewinnego, nieświadomego, neutralnego dziecka. Produkcja powinna zainteresować także tych, którzy przejmują się losem dzieci uwikłanych w ponure sprawy świata dorosłych. Mali ludzie często stają się ofiarami konfliktów, których nie rozumieją i z którymi nie mają nic wspólnego. Takimi ofiarami byli m.in. najmłodsi więźniowie niemieckich obozów koncentracyjnych, którym (szczerze, acz nieudolnie) złożyli hołd twórcy “Chłopca…”. Komu odradzam seans tego filmu? Osobom, które w dramatach wojennych i historycznych cenią przede wszystkim realizm[3]. Jeśli ktoś szuka dzieła, w którym obóz koncentracyjny przedstawiono z chirurgiczną precyzją i reporterską rzetelnością, to w omawianej produkcji nie znajdzie nic dla siebie. Nie ma tu przerażających obrazów rodem z opowiadań Tadeusza Borowskiego. “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest opowieścią o uczuciach: współczuciu, litości i solidarności międzyludzkiej. To film dla tych, którzy patrzą przez pryzmat serca, a nie rozumu. Dzieło jest pochwałą empatii, prostoty i dobroci.


Natalia Julia Nowak,
16-30 września 2014 r.


PRZYPISY


[1] Mam również inną teorię. Całkiem możliwe, że “Chłopiec w pasiastej piżamie” odwołuje się do najprostszych - podstawowych, instynktownych, automatycznych, niepoddanych jeszcze rozumowej analizie - odruchów wrażliwego człowieka. A mianowicie do podsuwanych przez emocje myśli typu: “Dlaczego mnie tam nie było? Ja na pewno bym coś zrobił. Starałbym się jakoś tym ludziom pomóc. Robiłbym wszystko, co w mojej mocy. Cokolwiek”. Takie myśli są, oczywiście, naiwne, ale faktycznie mogą przyjść do głowy komuś o gołębim sercu. Zwłaszcza osobie bardzo młodej: dziecku lub nastolatkowi.

[2] Jest to dosłowny cytat z filmu. W jednej ze scen Gretel informuje, że kierowany przez Ralfa obóz jest przeznaczony dla ludności żydowskiej. Bruno upewnia się: “Tylko dla Żydów?”. Siostrzyczka udziela mu twierdzącej odpowiedzi. Skoro jestem już przy tym fragmencie, pozwolę sobie stwierdzić, że postawa Gretel (tzn. stosunek dziewczynki do obozu i uwięzionych w nim ludzi) jest co najmniej niepokojąca. Kiedy ośmiolatek mówi, że Ralf zarządza “okropnym miejscem”, dwunastolatka wypowiada słowa: “Okropnym tylko dla nich, Bruno”. Ci, którzy powiedzą, że Gretel jest zmanipulowaną małolatą, będą mieli sporo racji. Trzeba jednak przyznać, że stwierdzenie “Okropnym tylko dla nich” świadczy o pewnym cynizmie. Wygląda na to, że Gretel doskonale wie, iż więźniowie są traktowani w sposób niehumanitarny. Mimo to, akceptuje i aprobuje taki stan rzeczy. Na razie Gretel ma tylko dwanaście lat, ale… to wcale nie tak mało (osoby w tym wieku rozumieją już bardzo dużo). Poza tym, jej zatwardziałość i lodowatość źle rokują na przyszłość. Myślę, że to właśnie z takich panienek wyrastają bestie pokroju Irmy Grese czy Julii “Luny” Brystiger. Gretel - tykająca bomba zegarowa?

[3] Czy wiecie, że kilkukrotny seans nierealistycznego filmu przypłaciłam… jeszcze bardziej nierealistycznym snem inspirowanym tymże filmem? Otóż pewnej nocy przyśniło mi się, że nosiłam “pasiastą piżamę”, taką jak Szmul. Byłam więźniarką obozu koncentracyjnego, ale bardzo lekkiego, bo miałam możliwość wychodzenia na zewnątrz (w pasiaku, ma się rozumieć). Któregoś dnia spacerowałam w pobliżu pewnego przedszkola. Była piękna pogoda. Widziałam zieleń i przedszkolne ogrodzenie… W pewnym momencie podszedł do mnie kilkuletni, jasnowłosy, “aryjski” chłopiec, który zaczął krzyczeć, że mnie nienawidzi. Niestety, nie pamiętam, co było później.

04 października 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   dziecko   film   dramat   wojna   recenzja   niemcy   żydzi   dzieciństwo   nazizm   iii rzesza   ii wojna światowa   obóz koncentracyjny   hitleryzm   antysemityzm  

Pesymizm żołnierza-tułacza. Recenzja filmu...

Tytuł polski: “John Rambo”
Tytuł angielski: “Rambo”
Tytuł nieoficjalny: “Rambo IV”
Reżyseria: Sylvester Stallone
Rok produkcji: 2008
Gatunek: akcja, wojenny



Schemat i analogia

“John Rambo” (znany również jako “Rambo IV”) to czwarta część kultowej serii filmów z Sylvestrem Stallone’em w roli głównej. Produkcja ujrzała światło dzienne w roku 2008, a więc dwadzieścia lat po premierze trzeciej części cyklu (“Rambo III”). Scenariusz dzieła opiera się na schemacie podobnym do tego z części poprzednich. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest on analogiczny do historii opowiedzianych w filmach drugim i trzecim. Tytułowy bohater produkcji - amerykański żołnierz, weteran wojny wietnamskiej - znów wyjeżdża w dalekie strony, żeby ocalić swoich rodaków przetrzymywanych i dręczonych przez wschodnie wojsko. W drugiej części serii John Rambo ratował amerykańskich jeńców wojennych więzionych w Socjalistycznej Republice Wietnamu. W trzeciej ruszył na pomoc swojemu przyjacielowi, pułkownikowi Trautmanowi, który trafił w ręce Sowietów okupujących Afganistan (proszę nie robić aluzji do amerykańskiej polityki zagranicznej prowadzonej po roku 2001! To zupełnie inna historia!). W części czwartej, będącej tematem niniejszego artykułu, Rambo jest potrzebny w Birmie, gdzie czekają na niego pojmani protestanccy misjonarze.


Więcej niż strzelanina

Opisując film “John Rambo”, nie będę unikać spoilerów, ponieważ jest on tak przewidywalny, że można samodzielnie odgadnąć rozwój wypadków i ich ostateczny finał. Po co ukrywać szczegóły opowieści, skoro z góry wiadomo, że dojdzie do brawurowej akcji, która zakończy się zwycięstwem protagonisty? Tak będzie, bo tak musi być, i chyba nikt nie liczy na to, iż będzie inaczej. Produkcja, którą wybrałam do recenzji, jest typowym filmem akcji, bazującym na tradycyjnym szkielecie fabularnym, w którym dobro zawsze zwycięża ze złem. Nie oznacza to jednak, że amerykańska pełnometrażówka, wyreżyserowana przez samego Stallone’a, jest tworem słabym i niegodnym uwagi. Przeciwnie, jest to jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w ostatnim czasie. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że cała saga o Rambo jest ciekawa i warta obejrzenia. Nie tylko dlatego, że zawiera mnóstwo znakomitych scen akcji, ale również dlatego, iż porusza wiele ważnych tematów przemyconych pod płaszczem sensacyjnej superprodukcji. Cykl, o którym rozmawiamy, wcale nie jest zbiorem płytkich strzelanin. Zawiera bowiem sporo mądrych treści, które trzeba dostrzec i docenić[1].


Niespokojny duch

“John Rambo” rozpoczyna się prezentacją materiałów dokumentalnych ukazujących najbardziej drastyczne aspekty wojny domowej, jaka toczy się od sześćdziesięciu lat na terenie Birmy (Azja Południowo-Wschodnia). Widz zostaje poinformowany o dramatycznej sytuacji Karenów: mniejszości etnicznej uciskanej przez birmańskie wojsko i bezskutecznie walczącej o niepodległość. Z materiałów wynika, że birmańscy żołnierze traktują Karenów z niebywałym okrucieństwem, nie oszczędzając kobiet, dzieci i mnichów. Gdy dokumentalny prolog dobiega końca, rozpoczyna się właściwa, fabularna część produkcji. Akcja przenosi się do sąsiedniej Tajlandii, gdzie od ponad dwudziestu lat mieszka główny bohater, John Rambo. Wypada odnotować, że Rambo mieszkał tam już w trzeciej części serii. Ten niespokojny duch, którego los zaprowadził aż do egzotycznej krainy, ima się bardzo różnych zajęć. O ile w części trzeciej pracował na budowie i uprawiał sporty walki, o tyle teraz zajmuje się łowieniem ryb, łapaniem węży, trochę kowalstwem i przeprawianiem ludzi przez rzekę. Tylko taki użytek może tutaj robić ze swoich największych atutów: sprytu, zręczności, odwagi i siły fizycznej.


Małomówny samotnik

Ludzie, otaczający tytułowego bohatera, nie mają pojęcia o jego heroicznych czynach z przeszłości. Nie wiedzą również, że ten małomówny samotnik potrafi - ilekroć zachodzi taka potrzeba - być brutalny, bezlitosny i nieustępliwy. Sam Rambo nie tylko nie chwali się swoimi dokonaniami, ale również unika opowiadania o sobie. Bohater nie ufa ludziom, bo ma zbyt wiele złych doświadczeń związanych z przedstawicielami tego gatunku. Tyle już przez nich wycierpiał, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Był katowany i upokarzany, doświadczał rażącej niesprawiedliwości, kiedyś został nawet oszukany i pozostawiony na pastwę losu. Poza tym, jako żołnierz niejednokrotnie stawał się naocznym świadkiem bezsensownego bestialstwa i bezwstydnego cynizmu. Jak on teraz ma ufać innym? Jak on ma być otwarty i życzliwy? Nikt mu nie wmówi, że ludzie są z natury dobrzy, a życie piękne. Zdanie o ludziach i życiu wyrobił sobie już dawno temu. Chociaż Rambo stara się funkcjonować normalnie, pewną ranę będzie miał już do końca swoich dni. To rana nieuleczalna: jak złe wspomnienia, jak wyrzuty sumienia. Tej rany, najcięższej ze wszystkich, nie widać gołym okiem, gdyż znajduje się na duszy.


Żołnierz-tułacz

John Rambo już w poprzednich częściach cyklu wydawał się introwertyczny, ale teraz sprawia wrażenie, jakby popadł w depresję i mizantropię. Często bywa przygnębiony, ale nie chce o tym rozmawiać ani otwarcie tego okazywać. Woli dusić wszystko w sobie, szukając pocieszenia w codziennej ciężkiej pracy. Nuży go towarzystwo innych ludzi, a zwłaszcza czcza gadanina idealistów, którym się wydaje, że mogą zbawić świat. On, w całym swoim życiu, zrobił bardzo wiele, a jednak nie udało mu się zmienić ponurej rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że stracił wiarę we wszystko: w ludzi, w lepsze jutro, w sens podejmowania jakichkolwiek akcji. Jedyne, na czym mu obecnie zależy, to spokój i stabilizacja. Ale czy na pewno są one pisane właśnie jemu, żołnierzowi-tułaczowi? Jedno jest pewne: skromna, monotonna egzystencja bohatera zostaje przerwana, gdy przybywa do niego grupa misjonarzy-wolontariuszy, pochodząca ze Stanów Zjednoczonych, ale działająca na terenie Azji. Słudzy Chrystusa chcą, żeby Rambo - posiadający łódź i doskonale znający rzekę - pomógł im się dostać do Birmy. Stary wiarus, który bardziej od serca ceni rozum, jest negatywnie nastawiony do tego pomysłu.


Nihilizm vs altruizm

John uważa, że wyprawa do kraju pogrążonego w wojnie domowej to szaleństwo, niepotrzebne ryzyko, z którego nic dobrego nie może wyniknąć. Bardzo sceptycznie podchodzi do faktu, że misjonarze chcą tam jechać całkowicie bezbronni… no, “uzbrojeni” jedynie w modlitewniki, bandaże i lekarstwa dla cierpiącej ludności. Jako doświadczony żołnierz wie, jak się może skończyć taka podróż. Odmawia, ale spotyka się z oporem i uporem. Misjonarze koniecznie chcą jechać do Birmy. Argumentują, że byli tam już kilka razy, a birmańska ludność pilnie potrzebuje ich pomocy materialnej i duchowego wsparcia. Osobą, która szczególnie mocno naciska na Johna, jest wytrwała i ideowa Sarah Miller. Kobieta usiłuje przemówić do sumienia głównego bohatera. Dostrzega, że Rambo pogrążył się w nihilizmie, ale próbuje wykrzesać z niego resztki zapału i altruizmu. Zapewnia go, że ludzka egzystencja ma sens tylko wtedy, gdy jest w niej miejsce na pomaganie innym, a zwłaszcza na ratowanie cudzego życia. Tylko poświęcenie dla bliźnich sprawia, że nasze własne istnienie jest pożyteczne. Jedynie takie życie nie jest życiem zmarnowanym. Argumenty Sary okazują się przekonujące.


Piekło vs niebo

John zgadza się popłynąć z misjonarzami w górę rzeki. Co więcej, nie bierze za to żadnego wynagrodzenia. Zastrzega jednak, że robi to wyłącznie dla Miller i że to od niej zależy, czy wyprawa zostanie poprowadzona do końca. Jeśli kobieta się rozmyśli, główny bohater natychmiast zawróci łódź w kierunku Tajlandii. Rambo, przedstawiając sprawę w ten sposób, daje wolontariuszom do zrozumienia, że zrzeka się odpowiedzialności za całą podróż. Obawy, które od początku dokuczały Johnowi, okazują się słuszne jeszcze przed dopłynięciem do celu. Łódź z naszymi bohaterami na pokładzie zostaje bowiem napadnięta przez birmańskich piratów. Po krótkiej, nieprzyjemnej wymianie zdań Rambo otwiera ogień, co kończy się śmiercią napastników i sprzeczką z misjonarzami. Dla niego zajście nie jest niczym szczególnym: to kolejne popełnione przez niego zabójstwo, w dodatku dokonane w obronie koniecznej. Dla nich, myślących po chrześcijańsku, jest to coś absolutnie złego i nieusprawiedliwionego. Potępiają oni czyn Johna, oznajmiając, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno zabijać ludzi. Brzmi to bardzo szlachetnie, ale… czy takie myślenie znajdzie zastosowanie w wojennych realiach?


Męczeństwo Karenów

Misjonarze-wolontariusze docierają do ubogiej, kareńskiej wioski i mają tam ręce pełne roboty: muszą leczyć chorych, opatrywać rannych, pocieszać sieroty, ewangelizować katechumenów. Można odnieść wrażenie, że chociaż ochotnicy dużo ryzykują, ich entuzjazm i zaangażowanie nie idą na marne. Mówi się przecież, że udzielenie pomocy nawet jednej osobie jest sukcesem. A oni pomagają całej osadzie. Niestety, spokój nie trwa długo. Kareńska wieś zostaje zaatakowana przez birmańskich żołnierzy, którzy zrównują ją z ziemią, a z jej mieszkańcami rozprawiają się w wyjątkowo sadystyczny sposób. Cała praca misjonarzy zostaje zaprzepaszczona. Oni sami dostają się zaś do niewoli. Mężczyznom grożą tortury i śmierć, kobiecie - brutalny gwałt. W tym samym czasie Rambo przebywa w Tajlandii, nie zdając sobie sprawy z tego, co się przydarzyło jego rodakom. Pewnej nocy przychodzi do niego protestancki pastor, który informuje go o tym, co się stało, i prosi go o zawiezienie do Birmy grupy najemników. Mają oni podjąć próbę odbicia jeńców. John, który wcześniej umywał ręce, zaczyna się czuć odpowiedzialny za los misjonarzy. Bez wahania wypływa z żołnierzami do Birmy.


Groza wojny domowej


Czwarta część serii “Rambo” jest najbrutalniejsza ze wszystkich dotychczas nakręconych. Obrazy okrucieństwa, zawarte w filmie, są naprawdę wstrząsające i naturalistyczne. Scena ataku birmańskich wojsk na kareńską wioskę jest po stokroć straszniejsza od sceny ataku Sowietów na afgańską osadę (patrz: “Rambo III”). Również sceny walk - z obficie tryskającą krwią - wyglądają dużo drastyczniej niż w poprzednich produkcjach[2]. Dzieło jest bardzo mroczne i ponure. Wiele scen rozgrywa się w środku nocy. Poza tym, często pada deszcz, który sugeruje, że to niebo płacze nad światem i jego mieszkańcami. W “Johnie Rambo” wyraźnie czuje się grozę birmańskiej wojny domowej. Bardzo klarowna jest także symbolika wykorzystana w filmie. Weźmy na przykład wygląd Sary Miller. Czysta, schludna blondynka ubrana na biało… Pod koniec produkcji jest już obdarta, rozczochrana i pobrudzona błotem. Brud, pokrywający kobietę w całości, przypomina o fakcie, że próbowano ją zgwałcić. Ale nie tylko o tym. Wrażliwa Sarah, która zawsze żyła po chrześcijańsku i otaczała się dobrymi ludźmi, stała się świadkiem wielu dantejskich scen. W pewnym sensie, jest to utrata niewinności.


Cudowny pesymizm

Polecam ten film wszystkim, którzy stracili wiarę w to, że świat można naprawić lub przynajmniej podreperować. Tym, którzy są rozczarowani, bo nie widzą efektów swojego trudu. Tym, którzy czują się bezradni, zupełnie jak ptaki, którym połamano skrzydła. Tym, którzy utracili motywację do dalszego działania. Tym, którym najzwyczajniej w świecie opadły ręce. George Orwell napisał kiedyś: “Najlepszymi książkami są te, które mówią nam, co już sami wiemy”. Czy można odnieść te słowa do filmów? Myślę, że znalazłoby się wiele osób skłonnych zastosować ten cytat w kontekście “Johna Rambo”. Jeśli jesteś kimś, kto doszedł do wniosku, że naprawianie świata jest bezcelowe, nadzieja na lepsze jutro to mrzonka, a aktywne działanie może tylko pogorszyć sytuację, to czwarta część “Rambo” powie Ci to, co już doskonale wiesz. Produkcja utwierdzi Cię w przekonaniu, że jest tak źle, jak przypuszczałeś, albo jeszcze gorzej. Jedno z praw Murphy’ego brzmi: “Jeżeli coś może się nie udać, to się nie uda”. I taki właśnie morał płynie z analizowanego dzieła. Cóż z tego, że naiwni misjonarze zostają ostatecznie uratowani? Uchodzą z życiem, bo mają więcej szczęścia niż rozumu.

Optymiści, omijajcie ten film szerokim łukiem
(chyba, że naprawdę kochacie kino akcji)!
Pesymiści - siadajcie, oglądajcie, podziwiajcie!


Natalia Julia Nowak,
28.08. - 16.09. 2014 r.


PRZYPISY


[1] Z pierwszej części serii jednoznacznie wynika, że John Rambo jest bohaterem tragicznym. Oto człowiek, który za kamienną twarzą ukrywa ogromne obciążenie psychiczne. Jednym z jego głównych problemów są traumatyczne wspomnienia z czasów wojny wietnamskiej. Przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i wywiera wpływ na jego zachowanie. Drugim zmartwieniem Johna jest poczucie bycia zdradzonym przez własny naród. Rambo nie czuje się doceniany przez społeczeństwo, w imię którego walczył i ponosił ofiary. Uważa, że jako odznaczony żołnierz zasługuje na przynajmniej odrobinę szacunku. A zamiast tego jest odrzucany i poniżany. Gdy źle wychowani policjanci spostrzegają jego blizny, jeden z nich zastanawia się, skąd one pochodzą, a drugi pyta: “Kogo to obchodzi?”. Spójrzmy teraz na część drugą. Mamy tutaj grupę żołnierzy, którzy walczyli pod flagą swojego kraju (mniejsza z tym, czy wojna w Wietnamie była słuszna). Trafili oni do niewoli i egzystują w strasznych warunkach. Ale ojczyzna o nich zapomniała. Porzuciła ich i wyklęła. Rambo ma polecieć do Wietnamu, sfotografować ich jak zwierzęta w klatce, a potem zwyczajnie zostawić. Bardzo poruszające.

[2] Ilu zabójstw dokonuje (w tej części cyklu) John Rambo? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w internetowym czasopiśmie “Esensja” (numer 5/2009). Opublikowano tam bowiem ranking postaci filmowych uśmiercających najwięcej osób. Bohater, który nas interesuje, odbiera życie 87 ludziom. Tym samym plasuje się na szóstym miejscu listy. Warto wiedzieć, że oczko wyżej znajduje się Tetsuo Shima z animacji “Akira”. Tetsuo (o którym pisałam w artykule “Akira. Moc Absolutna deprawuje absolutnie”) zamordował aż 96 osób. Ale to tylko ranking. Trzeba pamiętać, że nie liczy się ilość, tylko jakość. Akurat pod względem “jakości” zabójstwa popełniane przez Johna Rambo mogą konkurować chyba tylko ze zbrodniami głównej bohaterki serialu animowanego “Elfen Lied” (pisałam o niej w tekście “Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?”). Ach, te głowy i kończyny wylatujące w powietrze!

24 września 2014   Dodaj komentarz
Film   film   akcja   wojna   recenzja   rambo   kultura   chrześcijaństwo   wojsko   john rambo   nihilizm   birma   karenowie   azja   żołnierz   sylvester stallone  

Akira. Moc Absolutna deprawuje absolutnie

Tytuł: “Akira”
Reżyseria: Katsuhiro Otomo
Rok produkcji: 1988
Kraj produkcji: Japonia
Gatunek: anime, science-fiction,
cyberpunk, postapokaliptyczny



Pogromca konkurencji

Japonia słynie z dobrych komiksów i filmów animowanych. Każdego roku w Kraju Kwitnącej Wiśni ukazuje się mnóstwo mang i anime, a niektóre z nich zyskują popularność i uznanie również na Zachodzie. Rysunkowe dzieła, tworzone przez Japończyków, są niezwykle zróżnicowane. Można je dzielić ze względu na formę, problematykę i główną grupę docelową. Każdy twórca mangi czy anime musi się liczyć z ogromną konkurencją oraz wysokimi wymaganiami publiczności. Przy tylu rywalach i tylu wybrednych odbiorcach osiągnięcie sukcesu jest piekielnie trudne. Są jednak ludzie, którym udało się przebić na rynku i rozgromić armię konkurentów. Takim człowiekiem niewątpliwie jest Katsuhiro Otomo, autor komiksu “Akira” (1982-1990) i pełnometrażowego filmu animowanego pod tym samym tytułem (1988). Twór Otomo, będący ambitną i skomplikowaną opowieścią science-fiction, jest uważany za kultowy i postrzegany jako jedno z największych arcydzieł japońskiej popkultury. Manga “Akira” została przetłumaczona na wiele języków obcych, w tym na polski. Jej dwugodzinna ekranizacja kosztowała zaś 1000000000 jenów (źródło: wydawnictwo Japonica Polonica Fantastica).


Uczta dla kinomanów

W niniejszym tekście chciałabym omówić właśnie filmową adaptację “Akiry”. Zdaję sobie sprawę z faktu, że nie będzie to proste, albowiem “Akira” jest produkcją niesamowicie zagmatwaną i wielowątkową (poza tym, nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z jej komiksowym pierwowzorem). Animacja trwa 124 minuty i trzeba przyznać, że zostały one wykorzystane w maksymalnym stopniu. Nie ma tu żadnego “lania wody” ani innych zabiegów zmierzających do sztucznego przedłużenia fabuły. Przez 2 godziny i 4 minuty dzieje się bardzo dużo, a wszystkie zaprezentowane wydarzenia są istotne dla całości. Akcja “Akiry” rozgrywa się na kilku płaszczyznach, które szybko zaczynają się przenikać, zazębiać i uzupełniać. Przez cały film przewija się mnóstwo postaci, z których co najmniej osiem-dziewięć można uznać za ważne. Dzieło Katsuhiro Otomo nie należy do tworów “lekkich, łatwych i przyjemnych”, choć jego seans stanowi prawdziwą ucztę dla miłośników dobrego kina. Jest ono jednym z tych, które wymagają od widza maksymalnego skupienia i wysiłku intelektualnego. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że tego typu produkcje powinny być oglądane i rozważane co najmniej dwukrotnie.


Zagłada Tokio

Od czego należy zacząć opis “Akiry”? Myślę, że od czasu i miejsca akcji (chociaż na początku filmu nie wszystko zostaje podane wprost. Wielu szczegółów dowiadujemy się dopiero wraz z rozwojem wypadków). Jest 16 lipca 1988 roku. Stolica Japonii, Tokio, wygląda i funkcjonuje normalnie. Po ulicach jeżdżą samochody, życie toczy się bez żadnych zakłóceń. Zwykli obywatele nie mają pojęcia, że od pewnego czasu prowadzone są tutaj badania nad zdolnościami parapsychicznymi istot ludzkich. Nie są również świadomi, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Mocy Absolutnej. Czym jest owa Moc? Boską potęgą, którą może osiągnąć pojedynczy człowiek, a którą trudno jest okiełznać nawet samemu nosicielowi. Spokojna egzystencja tokijczyków (tudzież pozostałych mieszkańców naszej planety) zostaje brutalnie przerwana. Nad stolicą Japonii pojawia się ogromna, świetlista, oślepiająca kula, która rozszerza się w zastraszającym tempie, pochłaniając wszystko na swojej drodze. Miasto zostaje zrównane z Ziemią, a całe zdarzenie - uznane za eksplozję bomby atomowej. Wybucha III wojna światowa. Po jej zakończeniu świat nie jest już taki jak przedtem.


Prawie jak II RP

Rok 2019. W miejscu, gdzie niegdyś stało Tokio, wznosi się dalekie od demokracji miasto-państwo NeoTokio. Żeby pomóc Czytelnikom zrozumieć, w jak specyficznym położeniu znajduje się ta metropolia, pozwolę sobie zastosować porównanie do II Rzeczypospolitej. Otóż II RP była Państwem Polskim, cudownie odbudowanym po 123 latach zaborów i po wydarzeniach I wojny światowej. Chociaż jej powstanie było ogólnonarodowym świętem, szybko okazało się, że w odrodzonej Polsce nie wszystko jest “cacy”. Kraj stał się areną licznych konfliktów społecznych i politycznych. Dochodziło w nim do zamachów i zamieszek, pojawiały się radykalne ruchy i organizacje. Skłóceni politycy, skoncentrowani na partyjnych porachunkach, zupełnie nie panowali nad problemami. Niektóre kłopoty II Rzeczypospolitej były całkowitymi nowościami, inne stanowiły jednak dziedzictwo przeszłości (zaborów i Wielkiej Wojny). Dalsze istnienie i suwerenność państwa stały pod znakiem zapytania. Realne zagrożenie ze strony Rosji i Niemiec sprawiało, że odbudowana Polska mogła znowu lec w gruzach. Sytuacja fikcyjnego NeoTokio przedstawia się bardzo podobnie.


Miasto chaosu

Metropolię wypełnia kompletny chaos. Niepopularne decyzje rządzących, takie jak reformy podatkowe, powodują, że niezadowolenie społeczne jest naprawdę wysokie. Protestują wszyscy: od bezrobotnych aż po studentów. Służby mundurowe bezwzględnie pacyfikują manifestujących, rozbijają zbiegowiska, brutalnie traktują zatrzymanych. Dziwaczne subkultury, organizacje polityczne i sekty religijne powstają jak grzyby po deszczu. Zamachy terrorystyczne i obławy policyjne zdarzają się równie często jak strajki i demonstracje. Znaczna część społeczeństwa przeczuwa, że miastu zagraża katastrofa na miarę tej z 1988 roku. Jedni boją się zagłady, drudzy oczekują Sądu Ostatecznego, który zmiecie z powierzchni Ziemi wszelki grzech i nierząd. Tymczasem politycy kłócą się o błahostki i obrzucają inwektywami. Temu wszystkiemu towarzyszy niebywały wzrost pospolitej przestępczości. Wielu chuliganów i bandytów, grasujących na ulicach miasta, nie ma nawet ukończonych osiemnastu lat. W niektórych częściach NeoTokio - opanowanych przez gangi motocyklowe - pobicia, kradzieże i gwałty są na porządku dziennym. To właśnie tutaj żyją dwaj główni bohaterowie dzieła.


Kaneda i Tetsuo

Shotaro Kaneda[1] to szesnastoletni młodzieniec stojący na czele gangu The Capsules (Kapsułki). Jego najlepszym przyjacielem, również należącym do bandy, jest piętnastoletni Tetsuo Shima. Dla Tetsuo - chłopaka zakompleksionego i wyśmiewanego za słabość fizyczną - Kaneda jest niemal starszym bratem. Obaj bohaterowie uczą się w szkole zawodowej postrzeganej jako ostatnia szansa dla najbardziej zdemoralizowanej młodzieży w okolicy. Pełno tu brutalnych chłopców, łatwych dziewcząt i pracowników próbujących wymusić dyscyplinę krzykiem i biciem. Gdy Kaneda i Tetsuo nie są w szkole, zajmują się działalnością przestępczą i ostrą jazdą na motorach. Ich głównym zmartwieniem jest - oprócz policji - wrogi gang The Clowns (Klauni). Między Kapsułkami a Klaunami często dochodzi do starć i pościgów. Przejdźmy teraz do innej pary postaci. Siedemnastoletnia Kei i jej dużo starszy współpracownik Ryu działają w antyrządowym ruchu oporu (zamieszanym w zamachy terrorystyczne i potajemnie dowodzonym przez jednego z członków Rady). Wiedzą oni o tajnych, finansowanych przez rząd badaniach nad siłą ludzkiego umysłu. Wiedzą też, kim lub czym jest Akira.


Pułkownik i Doktor

Trzecią parą postaci, o której należy wspomnieć, są Pułkownik Shikishima i Doktor Onishi. Shikishima jest faktycznym - a może i formalnym - przywódcą NeoTokio. Większość postaci, łącznie z członkami Rady, postrzega go jako surowego dyktatora, który nadużywa swoich uprawnień. Pułkownik nie jest zbyt sympatyczną postacią. To despotyczny choleryk, któremu można zarzucić tendencje autorytarne i łamanie praw człowieka. Nie jest on jednak wcieleniem zła. Tak się bowiem składa, że Shikishima - słuchający ostrzeżeń i raportów Doktora Onishi - jest jednym z niewielu ludzi, którzy zdają sobie sprawę z realności zagrożenia wiszącego nad metropolią. Pułkownik wie, że powtórka tragedii z 1988 roku jest prawdopodobna i może się wydarzyć w najbliższym czasie. Problem w tym, że inni politycy - uważający go za tyrana - nie chcą go słuchać. Shikishima ma w sobie coś z Józefa Piłsudskiego. Gardzi partyjniactwem i politykierstwem, nie wierzy w skuteczność demokracji, a mieszkańców NeoTokio nazywa “hedonistycznymi głupcami”. Mimo to, za wszelką cenę chce ocalić metropolię. Gdy Rada odsuwa go od władzy, przeprowadza on zamach stanu i aresztuje cały organ.


Skrzyżowanie losów (cz. 1)

Mogłoby się wydawać, że te trzy “duety” nie mają ze sobą nic wspólnego. Cóż może łączyć młodocianych gangsterów, działaczy opozycji oraz dyktatora i jego doradcę? Udzielenie krótkiej odpowiedzi “Akira” byłoby trafne, ale niewystarczające. Losy tych trzech par postaci splotą się ze sobą pewnej nocy za sprawą Numerów: tajemniczych, poddawanych eksperymentom istot posiadających ciała dzieci, twarze starców i zieloną skórę. Zobaczmy. W NeoTokio zapadł zmrok, ale miasto jest dalekie od ciszy i spokoju. Na ulicach trwają zamieszki, którym towarzyszą starcia z siłami porządkowymi. Gdzieś indziej toczy się walka między Kapsułkami a Klaunami. Pewien opozycjonista, współpracujący z Kei i Ryu, ciągnie za rękę uprowadzonego przez siebie chłopca. Chłopiec jest jednym z Numerów, a na jego poszukiwanie wyruszył Pułkownik wraz ze swoją świtą. Porywacz zostaje zastrzelony przez policję. Kei i Ryu chcą odebrać porwanego, ale ten znika i pojawia się w innym miejscu. Jak na złość, zza horyzontu nadciąga pędzący na motorze Tetsuo, który - nie mogąc wyhamować - uderza prosto w zdezorientowanego chłopca. Niebawem na miejscu zjawiają się Kaneda i Pułkownik.


Skrzyżowanie losów (cz. 2)

Jak się okazuje, tajemniczemu dziecku potrąconemu przez Tetsuo nie stało się zupełnie nic. Sprawca wypadku również przeżył, ale jest poturbowany. Zielony malec, widocznie bardzo ważny dla Shikishimy, zostaje zabrany do wojskowego helikoptera. Z niewiadomych przyczyn identyczny los spotyka Tetsuo. Kaneda i jego towarzysze są zaskoczeni całą sytuacją. Chcą wiedzieć, dokąd żołnierze zabierają rannego, ale zostają brutalnie potraktowani. Dowiadują się tylko, że wojsko zamierza zawieźć poszkodowanego do szpitala. Gdy śmigłowiec odlatuje, słuch po Tetsuo ginie. Nazajutrz Kaneda i pozostałe Kapsułki trafiają na policyjny komisariat. Zeznają w sprawie ulicznej bitwy z Klaunami. Młodzi gangsterzy szybko zostają zwolnieni do domów, bo tak się składa, że policja ma do przesłuchania wielu opozycjonistów i uczestników ostatnich zamieszek (aresztanci polityczni nie mają tak lekko jak pospolici przestępcy!). Kaneda spostrzega w korytarzu Kei. Młodzieniec, któremu dziewczyna bardzo się podoba, przekonuje gliniarzy, że jest ona członkinią jego bandy i że powinni ją wypuścić. Policjanci dają się nabrać. Wkrótce oboje - przebiegły łobuz i dzielna rewolucjonistka - są już wolni.


Królik doświadczalny

Tymczasem Tetsuo poddawany jest podejrzanym badaniom medycznym. Wyglądają one naprawdę dziwnie. Co to za komory? Po co te elektrody? Od kiedy w taki sposób bada się nastolatków poturbowanych w wypadkach? Wynikami badań interesuje się sam Pułkownik Shikishima. Doktor Onishi informuje go, że Tetsuo jest fascynującym przypadkiem: człowiekiem o nadzwyczajnych cechach rozwojowych. Jego “wzorzec” można porównać tylko do “wzorca” Akiry. Ustalenia Doktora wyraźnie niepokoją Pułkownika. W dyskusji, jaka wywiązuje się między Shikishimą a Onishi, pojawiają się nawet sformułowania “Moc Absolutna” i “Moc Boska”. Tetsuo, który nie ma pojęcia o wynikach badań, ucieka ze szpitala i spotyka się ze swoją dziewczyną. Mówi jej, że ma podstawy mniemać, iż lekarze zaglądali do jego mózgu. Wkrótce zaczynają go dręczyć bóle głowy i przerażające halucynacje. Przez jego umysł wielokrotnie przebiega słowo “Akira”. Pułkownik Shikishima kontaktuje się z Numerem 25, czyli dziewczynką-prorokinią. Jasnowidząca wyznaje, że śniła jej się zagłada miasta. Twierdzi też, że Tetsuo jest śmiertelnie niebezpieczny. Czy wielką metropolię znowu czeka Apokalipsa?


Bóg-samozwaniec

Tetsuo początkowo nie zdaje sobie sprawy ze swoich parapsychicznych zdolności. Gdy uświadamia sobie ich istnienie, zachłystuje się nimi i popada w samozachwyt. Chłopak wie, że jest kimś wszechpotężnym. Kimś, kogo słuchają żywioły i przedmioty. Kimś, kto może robić co chce. Piętnastolatek dostrzega w sobie Moc Boską i zaczyna się zachowywać jak Bóg. Dochodzi do wniosku, że może karać swoich winowajców, a nawet decydować o ludzkim życiu. Tetsuo, który jeszcze do niedawna był uznawany za słabeusza, jest teraz silniejszy od wszystkich swoich prześladowców. Nie jest już pośmiewiskiem ani popychadłem. Jest kimś, kto może rozkazywać kamieniom i łamać mosty. On, który zawsze był ofiarą, może wreszcie być katem. Tetsuo nie musi już czekać na pomoc Kanedy. Teraz to on może ratować Kanedę. Pytanie: czy bohater filmu zmienił się pod wpływem Mocy Absolutnej? Ja myślę, że nie. Boska potęga nie zmieniła nastolatka, tylko uwolniła jego najmroczniejsze cechy. Tetsuo już wcześniej miał w sobie ciemne instynkty, ale - będąc słabym i bezbronnym - nie mógł z nich w pełni korzystać. Kiedy zniknęły ograniczenia, przepadły również resztki moralności.


Deprawacja absolutna

John Acton, dziewiętnastowieczny angielski myśliciel, napisał kiedyś: “Każda władza deprawuje, ale władza absolutna deprawuje absolutnie”. W kontekście “Akiry” można by powiedzieć, że to Moc Absolutna deprawuje absolutnie. Ktoś mógłby stwierdzić, że rozwój filmowych wydarzeń był łatwy do przewidzenia. Ostatecznie, Tetsuo nie jest grzecznym chłopcem, tylko nieletnim bandytą, który jeszcze przed swoim wypadkiem lekceważył normy etyczne (najlepszym na to dowodem jest fakt, że uderzył w głowę bezbronnego, leżącego człowieka, który spadł z motocykla po wjechaniu w mur). Ale czy to o czymkolwiek świadczy? Niewykluczone, że w identyczny (albo jeszcze gorszy) sposób zachowywałaby się wzorowa uczennica renomowanego liceum. Nikt z nas nie wie, czy nie oddałby się mrocznym pokusom, gdyby otrzymał taką moc jak bohater omawianego anime. Doświadczenie życiowe pokazuje, że w sprzyjających okolicznościach nawet zwykli, porządni ludzie mogą przeobrazić się w demony. A właściwie: nie przeobrazić, tylko ulec złowrogim instynktom drzemiącym w ludzkiej naturze. Jeśli ktoś w to nie wierzy, powinien poczytać o “eksperymencie więziennym” Philipa Zimbardo.


Ponadczasowe arcydzieło

Zgadzam się z tymi, którzy piszą, że film “Akira” to ponadczasowe arcydzieło. Produkcja jest znakomita pod względem formy i treści. Skomplikowana, wielowątkowa fabuła… Wiarygodne, rozbudowane postacie… Doskonale nakreślone tło wydarzeń… Interesująca tematyka socjologiczna i psychologiczna… No i wykonanie. Analizowane dzieło jest świetnie narysowane. Widać gołym okiem, że w “Akirę” zainwestowano mnóstwo pieniędzy. Ogromne wrażenie robi także ścieżka dźwiękowa. Ta intensywna, wyrazista, hipnotyzująca (i głęboko zakorzeniona w tradycji Dalekiego Wschodu) muzyka mocno się przedziera do ludzkiej świadomości. Trudno jej nie zauważyć. Jeszcze trudniej pozostać na nią obojętnym. Dzieło Katsuhiro Otomo porusza poważną problematykę, ale jest w nim również dużo groteski. Niektóre sceny - takie jak halucynacja Tetsuo związana z dziecięcymi zabawkami - są śmieszne i straszne jednocześnie. Zwróćmy także uwagę na elementy satyryczne. W prześmiewczy sposób zostali ukazani zwłaszcza fanatycy (religijni i polityczni). Satyryczny wydaje się ponadto obraz Pułkownika Shikishimy. Przywódca NeoTokio jest karykaturą wyższego oficera.

Co tu dużo mówić. “Akira” to film, który trzeba obejrzeć.


Natalia Julia Nowak,
6-10 września 2014 r.


PRZYPIS


[1] Dla porządku wyjaśnię, że brakujące informacje o imionach, nazwiskach i nazwach, pojawiających się w ekranizacji “Akiry”, zaczerpnęłam z fanowskiej strony Akira.wikia.com (prowadzonej przez ludzi, którzy czytali mangowy pierwowzór). Z tego źródła pozyskałam również informacje o dokładnym wieku postaci.

10 września 2014   Dodaj komentarz
Film   film   apokalipsa   recenzja   moralność   kultura   manga   anime   tokio   akira   fantastyka   science-fiction   cyberpunk   japonia   katsuhiro otomo  
< 1 2 ... 4 5 6 7 8 ... 10 11 >
Njnowak | Blogi