• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

No hope, no fear. Nie ma nadziei, nie ma strachu

Natalia Julia Nowak :-) Przyszłam na świat 19 lutego 1991 r. w Starachowicach. Jestem absolwentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach (Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna, studia licencjackie), zdobyłam absolutorium na Uniwersytecie Warszawskim (Socjologia Stosowana i Antropologia Społeczna, studia magisterskie). Posiadam dyplom higienistki stomatologicznej (ukończyłam Centrum Edukacji Zawodowej w Skarżysku-Kamiennej). Opiekuję się śliczną suczką grzywacza chińskiego, której pełne imię brzmi WERA Exotic World FCI. Zapraszam serdecznie na moje blogi: njnowak.blogspot.com njnowak.wordpress.com njnowak.tumblr.com njnowak.altervista.org

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
28 29 30 31 01 02 03
04 05 06 07 08 09 10
11 12 13 14 15 16 17
18 19 20 21 22 23 24
25 26 27 28 29 30 31

Kategorie postów

  • Ciekawostka (5)
  • Film (29)
  • Historia (22)
  • Inne (11)
  • Muzyka (8)
  • Polityka (12)
  • Społeczeństwo (24)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Natalia Julia Nowak
    • N.J. Nowak - BlogSpot
    • N.J. Nowak - LiveJournal
    • N.J. Nowak - Tumblr
    • N.J. Nowak - Wordpress

Archiwum

  • Kwiecień 2021
  • Grudzień 2020
  • Wrzesień 2020
  • Lipiec 2020
  • Maj 2020
  • Marzec 2020
  • Styczeń 2020
  • Listopad 2019
  • Listopad 2018
  • Sierpień 2018
  • Maj 2018
  • Luty 2018
  • Marzec 2017
  • Luty 2017
  • Październik 2016
  • Sierpień 2016
  • Kwiecień 2016
  • Luty 2016
  • Październik 2015
  • Lipiec 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Grudzień 2014
  • Listopad 2014
  • Październik 2014
  • Wrzesień 2014
  • Sierpień 2014
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013

Najnowsze wpisy, strona 6

< 1 2 ... 5 6 7 8 9 10 11 >

Elfen Lied. Jak ofiary stają się katami?...

“Wylewałam łzy, dopóki nie wyschły
Ale cierpienie pozostało takie samo (…)
Sprawię, że będą krwawić u mych stóp (…)
Jeden po drugim - byli zaskoczeni”


Within Temptation - “The Promise”
(tłum. Natalia Julia Nowak)




Dyskusje i kontrowersje

“Elfen Lied” (“Elfia Pieśń“) to japoński serial animowany przeznaczony dla starszych nastolatków i młodych dorosłych w wieku studenckim. Anime, wyreżyserowane przez Mamoru Kanbego, opiera się na motywach mangi, którą stworzył Lynn Okamoto. Przeglądając internetowe dyskusje, poświęcone omawianej produkcji, nabrałam przekonania, że jest ona owiana swoistą legendą. Serial animowany wzbudza skrajne emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Jedni uznają go za arcydzieło, utwór wybitny pod względem formy i treści. Inni mieszają go z błotem, nie pozostawiając na nim suchej nitki. Komentatorzy “Elfen Lied” zwracają szczególną uwagę na kilka aspektów anime. Tym, co podkreśla się najczęściej, jest niebywała brutalność serialu, przesycenie scenami krwawych rzezi i okrutnych okaleczeń. Jeśli chodzi o mnie, muszę przyznać, że “Elfen Lied” to najbardziej sadystyczna animacja, jaką widziałam od czasu “Happy Tree Friends”. Drugim aspektem serialu, o którym dużo się pisze, jest jego głębia psychologiczna i skomplikowana problematyka moralna. To również muszę potwierdzić. Zaburzenia psychiczne, ekstremalnie trudne decyzje… Produkcja nie stroni od takiej tematyki.


Łzawa opowiastka?

“Elfen Lied” liczy łącznie czternaście odcinków. Trzynaście z nich to serial właściwy, a jeden - dodatek uzupełniający dzieło (opublikowany osobno, rok po premierze anime). Nie będę ukrywać, że do oglądania serialu podeszłam z lekkim sceptycyzmem. Pierwsze cztery odcinki tylko potwierdzały moje uprzedzenia. Odnosiłam wrażenie, że oglądam produkcję adresowaną do “mrocznych nastolatek”, które słuchają gotyckiego rocka, piszą smutne wiersze, czują się niezrozumiane i przeżywają uczucie weltschmerz. Od piątego odcinka zaczęłam stopniowo przekonywać się do tej animacji. Dotarło do mnie, że “Elfen Lied” to coś więcej niż płaczliwa opowiastka przetykana makabrą i erotyką. Stwierdziłam, że zawarty w serialu psychologizm wcale nie jest tak powierzchowny, jak mi się początkowo wydawało. Bohaterowie opowieści naprawdę mają swoje sekrety, często nieznane dla nich samych, albowiem wyparte ze świadomości (amnezja dysocjacyjna). Postacie negatywne, które początkowo jawią się jako czarne charaktery, okazują się niekiedy ludźmi obciążonymi wyrzutami sumienia i próbującymi wybrać “mniejsze zło“. W świecie przedstawionym jest też sporo hipokryzji i zakłamania.


Intrygująca i uzależniająca

Anime, o którym rozmawiamy, jest historią intrygującą i uzależniającą. Jeśli nie zniechęcimy się po pierwszym odcinku, ze zdumieniem odkryjemy, że opowieść nas “wciągnęła” i że koniecznie musimy poznać jej dalszy ciąg. Serial zawiera wiele zwrotów akcji, a jego wątki plączą się ze sobą w taki sposób, że widz nie może się doczekać momentu rozwiązania poszczególnych zagadek (produkcję ogląda się bardzo szybko!). Ze śledzeniem “Elfen Lied” jest tak jak z wchodzeniem do morza. Najpierw zimno, nieprzyjemnie… Człowiek ma ochotę uciec i już tam nie wrócić… Ale potem coś się zmienia: chłód przestaje być odczuwalny, a zabawom w morskiej wodzie nie ma końca. Ze względu na to, że serial ma taką, a nie inną strukturę, powstrzymam się od dokładnego streszczenia jego fabuły. Nie chcę psuć zabawy osobom, które jeszcze go nie oglądały. Napiszę tylko, jak się ta historia zaczyna, a potem przejdę do opisu jej “drugiego dna” i stawianych przez nią pytań. Spróbuję pokazać, jakie problemy etyczne, społeczne i psychologiczne kryją się za fikcyjnym scenariuszem. Zamiast skupić się na tym, kto i w którym momencie ginie, skoncentruję się na odniesieniach do realnego życia.


Demon z laboratorium

Pierwszy odcinek zaczyna się, oczywiście, czołówką, która przez wielu widzów jest oceniana jako arcypiękna i artystyczna. Składają się na nią głównie przerobione obrazy Gustava Klimta, pełne nagości, pasji i pożądania. W tle słychać spokojną, patetyczną, religijną pieśń śpiewaną operowym głosem. Gdy nastrojowe intro się kończy, zostajemy brutalnie i bez ostrzeżenia wrzuceni w sam środek piekła. Pierwszym ujęciem, które widzimy, jest odcięta męska ręka, leżąca w kałuży krwi i ruszająca się wskutek unerwienia. Chwilę później dowiadujemy się, co się stało… a raczej dzieje. Jesteśmy w jednym z japońskich ośrodków badawczych. Jakaś dziwna, unieruchomiona postać masakruje strażników siłą własnego umysłu. Zdobywa nawet klucze i wydostaje się z dobrze zabezpieczonego pomieszczenia. Istota - wyglądająca jak młoda, naga kobieta w metalowym hełmie - powoli idzie przed siebie. Każdego, kto staje na jej drodze, ćwiartuje lub rozrywa, nawet go nie dotykając. Chociaż w jej stronę wystrzeliwane są setki kul, żadna nie wyrządza jej najmniejszej krzywdy. Krwawej jatce, widocznej na ekranie, towarzyszy czołówkowa pieśń, tym razem wykonywana w stylu chorału gregoriańskiego.


Różowowłosa nieznajoma

Okrutnej postaci udaje się wyjść z budynku. Ostatnią nadzieją na to, że uda się ją zlikwidować, jest strzał z ciężkiej broni przeciwpancernej. Kula trafia istotę w głowę, ale nie zabija jej, tylko sprawia, że postać spada z urwiska do wody (laboratorium znajduje się bowiem na wyspie). Kolejna scena rozgrywa się już w zupełnie innym miejscu. Maleńka stacja kolejowa… Słońce, woda, zieleń i kwitnące wiśnie… Niedaleko stacji, na schodach, spotykają się dwie osoby, które niedawno ukończyły szkołę średnią i wybierają się na pierwszy rok studiów. To Kouta i Yuka - kuzynostwo. Chłopak i dziewczyna wdają się w krótką pogawędkę, a potem idą pospacerować po plaży. Sielankowy nastrój zostaje przerwany przez coś niecodziennego. Młodzi ludzie spostrzegają w oceanie nagą, różowowłosą dziewczynę z niewielkimi rogami na głowie. Widzą, że jest ranna i postanawiają jej pomóc. Nieznajoma wykazuje objawy utraty pamięci. Sprawia również wrażenie osoby głęboko upośledzonej, gdyż zachowuje się jak dwuletnie dziecko. Kouta i Yuka zabierają ją do siebie. Nie wiedzą, że ich nowa przyjaciółka to demoniczna uciekinierka, która wskutek obrażeń doznała rozdwojenia jaźni.


Dicloniusy i wektory

W toku akcji okazuje się, że różowowłosa dziewczyna (nazywana przez Koutę i Yukę “Nyu”) to groźna Lucy[1], przedstawicielka rasy Dicloniusów. Dicloniusy są istotami spokrewnionymi z ludźmi, ale różniącymi się od nich pod kilkoma względami. Dzięki rogom, które mają na głowie, mogą korzystać z wektorów: dodatkowych, niewidzialnych, kilkumetrowych rąk. Stworzenia rodzą się z rodziców zarażonych wirusem wektora, a więc takich, którzy zostali dotknięci niewidoczną ręką Dicloniusa. Naukowcy nie wiedzą o nowej rasie zbyt wiele. Ustalili jednak, że gdy tajemnicze istoty zostają sprowokowane lub czują się zagrożone, popadają w morderczy nastrój i bez skrupułów masakrują ludzi. Ta szczątkowa, powierzchowna wiedza jest podstawą bardzo radykalnej polityki wobec Dicloniusów. Ilekroć rodzi się dziecko posiadające lub podejrzewane o posiadanie syndromu Dicloniusa, jest ono izolowane od społeczeństwa i najczęściej poddawane eutanazji. Pojedynczym mutantom daruje się życie, ale za cenę umieszczenia w ośrodku badawczym i poddania drastycznym eksperymentom naukowym[2]. Większość uratowanych odmieńców spędza w takich warunkach całe życie.


Prewencyjne zabójstwa

I tutaj pojawiają się trudne pytania. Czy taktyka, podejmowana względem Dicloniusów, jest słuszna? Wyobraźmy sobie, że mamy niemowlę o cechach Dicloniusa. Co należy z nim zrobić? Przecież istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że w przyszłości zamorduje ono mnóstwo ludzi. Czy najlepszym wyjściem jest uśmiercenie takiego dziecka? Mówi się, że lepiej, aby zginął jeden człowiek niż cały naród[3]. Z drugiej strony… Jak można zabić bezbronną istotkę, która nic złego nie uczyniła? Czy to jest etyczne? Poza tym, wcale nie jest przesądzone, że nowonarodzony mutant zostanie masowym mordercą. Znany jest przypadek Dicloniusa, który nikogo nie zabił, ponieważ od urodzenia był odpowiednio prowadzony. Czy można skazać kogoś na śmierć na podstawie jego genów? Czy wolno wydać wyrok, kierując się tym, co może się wydarzyć, a nie tym, co faktycznie się wydarzyło? Jasne, można ocalić odmieńca i oddać go do laboratorium. Ale czy to rzeczywiście słuszne rozwiązanie? Czy życie w bólu i poniżeniu jest lepsze od spokojnej śmierci? Może lepiej pozwolić komuś umrzeć niż skazać go na nieustanne męki? Podobne pytania zadajemy sobie w przypadku aborcji, eutanazji i eugeniki[4].


Geny czy wychowanie?

Kolejna sprawa: rola wychowania i socjalizacji. Jak przekona się każdy, kto obejrzy “Elfen Lied”, rasa Dicloniusów jest z natury łagodna i przyjazna. No i wrażliwa. Dużo, dużo, dużo wrażliwsza od rasy ludzkiej. Młody mutant, który nie został jeszcze skażony okrucieństwem świata, to istota empatyczna i kochająca. Owszem, Dicloniusy mają w genach tendencję do urządzania masakr. Ustaliliśmy już jednak, że jeśli są właściwie prowadzone, to ich złowrogie instynkty mogą zostać całkowicie zneutralizowane. Myślę, że można uznać ten motyw za metaforę dobrych i złych skłonności tkwiących w każdym człowieku. To, jakimi ludźmi będziemy, w dużej mierze zależy od naszych doświadczeń życiowych. Jeśli dziecko od urodzenia będzie kochane, szanowane i dobrze traktowane, prawdopodobnie rozwinie się jasna strona jego osobowości. Jeśli jednak będzie upokarzane, niedoceniane i zastraszane, najpewniej zakiełkuje w nim resentyment. Sprawa z Dicloniusami zmusza nas do rozważań o charakterze kryminologicznym. Dlaczego ludzie zostają przestępcami? Czy zależy to od ich genów, czy od tego, w jakim środowisku się znaleźli lub wychowali? A jak to jest z potomkami zbrodniarzy?


Słuszny gniew

Analizowane anime pokazuje również, do czego może prowadzić opieranie się jedynie na statystykach, bez sprawdzania, co te statystyki oznaczają i z czego wynikają. Socjologowie powiedzieliby, że jest to apel o uzupełnianie danych ilościowych danymi jakościowymi. Eksterminacja mutantów, ukazana w japońskiej produkcji, wynika właśnie z ograniczania się do statystyk. Dane ilościowe, z których korzystają serialowi naukowcy, wskazują, że Dicloniusy często zabijają, i to wyłącznie ludzi. Nie uwzględniają jednak faktu, że mordercze skłonności odmieńców nie objawiają się bez powodu. Dicloniusy manifestują swoją ciemną stronę, kiedy zostają do tego doprowadzone wskutek jakiejś krzywdy. Swoimi ofiarami czynią ludzi, bo tylko ludzie potrafią krzywdzić świadomie, umyślnie i konsekwentnie. Stworzenia, które urządzają krwawe jatki w laboratoriach, nie posuwałyby się do takich skrajności, gdyby nie były długotrwale więzione i torturowane. Gehenna, przeżywana przez Dicloniusy, wydaje się tak straszna, że gdy nieszczęsnym istotom puszczają hamulce, jest to całkiem zrozumiałe. Bywa, że ktoś, kto doświadcza zła, sam tym złem nasiąka. Upodabnia się do swoich dręczycieli.


Wezwanie do tolerancji

Serial animowany “Elfen Lied“ zawiera jeszcze więcej poruszających treści i moralnego niepokoju. Pozwolę sobie zrezygnować z ich dokładnego omówienia, żeby oszczędzić Czytelnikom spoilerów. Gdyby ktoś mnie zapytał, co jest głównym przesłaniem dzieła, odpowiedziałabym, że zachęta do akceptacji inności. Z analizowanej produkcji przebija sprzeciw wobec ksenofobii i prześladowania ludzi za cechy, na które nie mają oni wpływu (np. wrodzone deformacje). Anime zawiera subtelne aluzje do pewnych koncepcji rasistowskich. Są w nim postacie popierające ideę wymordowania całej rasy Dicloniusów (można to porównać do ludobójstwa, zorganizowanego unicestwiania populacji posiadającej określoną cechę). Trafiają się również bohaterowie uznający Dicloniusy za wyższą formę ewolucji i głoszący konieczność wyeliminowania ludzkości. Innymi poważnymi problemami, zasygnalizowanymi w japońskiej produkcji, są nadużycia seksualne, takie jak gwałt, molestowanie czy pedofilia. Motyw skrzywdzonej dziewczynki, która nadal miłuje swoich bliźnich, udowadnia, że nie wszystkie ofiary stają się katami. Czasem własne cierpienie uwrażliwia nas na krzywdę innych.


Coś dla konspiracjonistów

Teraz coś z zupełnie innej beczki. Uważam, że serialem “Elfen Lied” powinni się zainteresować teoretycy spiskowi. Zacznijmy od tego, że w produkcji pojawia się niekiedy masoński gest “triad sign“ - palec serdeczny przylegający do środkowego. Fakt, że ten gest jest wielokrotnie powtarzany, sugeruje, iż nie ma tutaj mowy o przypadku. W czołówce anime umieszczono piramidę z jednym okiem: symbol uchodzący za emblemat Illuminati. W samym serialu Lucy często jest pokazywana z zasłoniętym lub wyeksponowanym okiem. Fabuła “Elfen Lied” przypomina teorię spiskową o projekcie Monarch[5]. Mamy w niej przecież dzieci poddawane traumie i praniu mózgu (kontroli umysłu?). Według wspomnianej teorii, celem traumatyzacji jest wywołanie w człowieku dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości[6]. Główna bohaterka serialu faktycznie cierpi na tę chorobę. Posiada dwie osobowości: Lucy i Nyu. Według Fritza Springmeiera i Cisco Wheeler, wiele ofiar projektu Monarch zaczynało kochać swojego “tresera” i traktować go jak własnego ojca. W “Elfen Lied” występuje postać, która ubóstwia swojego oprawcę i zwraca się do niego per “tato“. Czerwone światło, stłuczone szkło, łańcuch, kokarda, muszla, zegar - oto elementy tożsame z triggerami używanymi w ramach kontroli umysłu. Rogi Dicloniusów, przypominające kocie uszy, kojarzą się nieco z figurą “sex kitten” (tzn. z zaprogramowanym “sekskociakiem”). Omawiane anime zawiera ponadto motyw spisku szczepionkowego.


Zakończenie

Czy polecam tę animację? Tak, ale tylko tym, którzy są gotowi oglądać makabryczne rzezie oraz sceny ukazujące umiarkowany hetero- i homoerotyzm. Przemoc i seksualność są integralnymi częściami “Elfen Lied”. Ci, którzy nie chcą tego oglądać, powinni sięgnąć po inną produkcję. Mimo wszystko, nie jest to serial zasługujący na przekreślenie. Trudne pytania, przemycone pod płaszczykiem fantastycznej opowiastki, zachęcają odbiorcę do głębokich refleksji. A to niewątpliwy plus.


Natalia Julia Nowak,
7-22 sierpnia 2014 r.



PRZYPISY

[1] Serial animowany “Elfen Lied” został wyprodukowany w 2004 roku (jego dodatkowy, uzupełniający odcinek ukazał się w roku 2005). Komiks, będący podstawą opowieści, wychodził w latach 2002-2005. W wakacje 2014 roku odbyła się premiera pełnometrażowego, francuskiego, aktorskiego filmu “Lucy” w reżyserii Luca Bessona. Fani “Elfen Lied” twierdzą, że wspomniana produkcja jest w dużej mierze inspirowana ich ulubioną mangą i anime. Czy to prawda? Nie oglądałam filmu Bessona, ale widziałam dwa jego zwiastuny opublikowane w serwisie Filmweb.pl. Nie będę ukrywać, że niektóre fragmenty pełnometrażówki, zaprezentowane w trailerach, wydały mi się łudząco podobne do “Elfen Lied”. Podobieństwa, które zauważyłam, dotyczą formy, treści i imienia głównej bohaterki. Jak mawiają Internauci: “Pszypadeg? Nie sondze!”. Z drugiej strony, “Elfia Pieśń” również nie jest w pełni oryginalna, albowiem zawiera elementy zaczerpnięte z dwugodzinnego filmu animowanego “Akira” (reż. Katsuhiro Otomo, Japonia 1988).

[2] Czy w realnym świecie japońscy uczeni byliby zdolni do takich czynów? Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale historia zna przykład ponurej Jednostki 731, która działała w latach ‘30 i ‘40 XX wieku. W 1988 roku Chińczycy nakręcili o niej przerażający film fabularny “Men Behind the Sun”. Jeśli wierzyć portalowi Filmweb.pl, szesnaście osób nie wytrzymało seansu produkcji i zmarło na zawał serca. Miało to miejsce w Chinach.

[3] Por.: Ewangelia wg św. Jana, rozdział 11, werset 50.

[4] Wypada odnotować, że w anime “Elfen Lied” proponowany jest jeszcze jeden sposób walki z Dicloniusami: sterylizacja/kastracja osób dorosłych zarażonych wirusem wektora. Nie zauważyłam za to jakichkolwiek bezpośrednich odniesień do antykoncepcji i aborcji. Czy bohaterowie (lub twórcy) serialu byli zbyt głupi, żeby na to wpaść? Przypuszczam, że nie. Pominięcie tych dwóch najprostszych metod wynikało zapewne z faktu, że nie są one wystarczająco sensacyjne i obniżałyby ogólną makabryczność produkcji. No, chyba, że usuwanie ciąży zostałoby przedstawione tak jak w filmie “Niemy krzyk”.

[5] Zaintrygowanych odsyłam do moich artykułów “Kontrola umysłu - prawda czy teoria spiskowa?”, “Synchromistycyzm. Gra skojarzeń, teorie spiskowe i pogrobowcy Junga”, “Wiwisekcja Alice’a Coopera. Chrześcijanin, satanista, mormon czy mason?” i “Na tropie diabła. Tajemnice Black Sabbath“ (można je bez trudu odnaleźć w Internecie). Polecam także teksty innych autorów, zwłaszcza esej “Project Monarch: Nazi Mind Control” Rona Pattona, dylogię “The Illuminati Formula” Fritza Springmeiera i Cisco Wheeler oraz publikacje ze stron VigilantCitizen.com i Pseudoccultmedia.net.

[6] Synonimami dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości są: rozdwojenie jaźni, rozdwojenie osobowości, osobowość wieloraka, osobowość naprzemienna, osobowość mnoga. Choroba została ciekawie pokazana w filmie “Sybil” Daniela Petriego z 1976 roku (i w jego nowej wersji wyreżyserowanej w 2007 roku przez Josepha Sargenta).

24 sierpnia 2014   Dodaj komentarz
Film   Społeczeństwo   Inne   recenzja   moralność   kultura   serial   anime   etyka   brutalność   elfen lied   eutanazja   animacja   illuminati   okrucieństwo   kontrola umysłu   eugenika   monarch   japonia   resentyment  

Ludzkie duchy w cybernetycznych pancerzach...

Motyw supergliny

Któż nie słyszał o RoboCopie, fikcyjnym policjancie, który urodził się jako człowiek, ale został cyborgiem, gdyż jego ludzki mózg przeszczepiono do supernowoczesnego, elektronicznego, robotycznego ciała? Ta fascynująco-przerażająca opowieść jest wciąż popularna i ciągle powraca w nowych filmach, kreskówkach i komiksach. Opowieść o RoboCopie nie jest bynajmniej jedyną historyjką bazującą na koncepcji cybernetycznego supergliny. Motyw cyberpolicjanta wykorzystano również w humorystycznej sadze o Inspektorze Gadżecie, głupiutkim nieudaczniku, ukrywającym w swoim ciele wiele przydatnych drobiazgów. Inspektor Gadżet to jednak nieco inna forma bytu. Więcej wspólnego z RoboCopem mają bohaterowie japońskich filmów animowanych “Ghost in The Shell” (“Duch w pancerzu”) i “Ghost in the Shell 2: Innocence” (“Duch w pancerzu 2: Niewinność”). W tych dwóch dziełach (będących adaptacjami mangi, którą stworzył Masamune Shirow) śledzimy poczynania policjantów-cyborgów, urodzonych jako ludzie, ale przerobionych na antropomorficzne maszyny z ludzkimi komórkami mózgowymi. “GITS” zawiera wiele filozoficznych refleksji i mnóstwo moralnego niepokoju.


Cyberpunk i metafizyka

W niniejszym tekście chciałabym opisać swoje przemyślenia zrodzone pod wpływem seansu “Ghost In The Shell” i “Ghost In The Shell 2” (zwłaszcza części pierwszej, gdyż sequel grzeszy przerostem formy nad treścią, a zawarte w nim rozważania są mało oryginalne i mało przekonujące). Zacznę od krótkiego opisu problematyki “GITS”. Film rozpoczyna się zwięzłym wprowadzeniem: “W niedalekiej przyszłości sieci korporacyjne sięgnęły gwiazd, elektrony i światło płyną przez Wszechświat. Postęp komputeryzacji nie zniósł jednak podziałów narodowościowych i etnicznych” (w wersji polskiej czyta te słowa lektor). Zacytowane zdania sugerują, że będziemy mieli do czynienia z historią utrzymaną w nurcie cyberpunkowym. Że będzie tu trochę o polityce, trochę o biurokracji, trochę o problemach społecznych i dużo, dużo, dużo o wysokiej technologii. Faktycznie, tak właśnie jest. Ale to tylko tło dla prawdziwie istotnej tematyki metafizycznej. W świecie, w którym funkcjonują bohaterowie “Ghost In The Shell”, przyjmuje się, że człowiek jest czymś więcej niż biologicznym ciałem. Organizm, sam w sobie, jest jedynie kawałkiem materii. Śmiertelnym, chorowitym, bezbronnym i niedoskonałym.


Sedno człowieczeństwa

Co powoduje, że ludzkie ciało żyje? Co nadaje zlepkowi komórek walor życia, świadomości i człowieczeństwa? Co sprawia, że żałosny worek tkanek potrafi myśleć, czuć, rozumieć i podejmować decyzje? Co czyni człowieka człowiekiem, a nie kupą mięsa? Otóż pewien fenomen, który można określać rzeczownikami typu “duch”, “dusza”, “umysł”, “psyche“ czy “jestestwo“. Nie ma znaczenia, jakim słowem oznaczymy to coś. Ważny jest wyjątkowy charakter tego czegoś. Można się spierać o dokładną definicję i przymioty tego zjawiska. Najrozsądniejsza wydaje się teza, że fenomen, o którym rozmawiamy, jest pewnym zbiorem informacji: skomplikowanym, nieuchwytnym i niematerialnym. Zauważmy jednak, że pliki danych komputerowych również są skomplikowanymi, nieuchwytnymi i niematerialnymi zbiorami informacji. Czy istnieje jakakolwiek różnica między człowieczym umysłem a plikiem komputerowym? Skoro ludzki mózg, oparty na kodzie DNA, potrafił wytworzyć samoświadomość, to czy program komputerowy, oparty na kodzie informatycznym, również umiałby to zrobić? Czym różniłaby się jaźń pochodząca z genotypu od jaźni pochodzącej z kodu komputerowego?


Władca Marionetek

Tego typu pytania nasuną się każdemu uważnemu widzowi “Ghost In The Shell”. Przejdźmy jednak do fabuły dzieła. Ostatecznie, “GITS” to nie tylko filozofia, ale także przygoda, sensacja i intryga. W kraju, w którym rozgrywa się akcja opowieści (tzn. w Japonii na przełomie lat ‘20 i ‘30 XXI wieku) nie dzieje się najlepiej. Jakiś dziwny, nieznany, utalentowany haker włamuje się do ludzkich dusz, czyli do tych niezwykłych zbiorów informacji będących sednem człowieczeństwa. Przestępca jest bardzo niebezpieczny i wciąż pozostaje na wolności. Co gorsza, jego działalność może mieć charakter polityczny, gdyż jedną z jego ofiar staje się tłumaczka Ministra Spraw Zagranicznych. A tak się składa, że Minister ma ostatnio dylemat, gdyż nie wie, czy powinien udzielić wsparcia nowemu reżimowi Republiki Gawelu, czy obalonemu dyktatorowi Malessowi ubiegającemu się o azyl. Tropieniem hakera, nazywanego Władcą Marionetek, zajmują się dwie elitarne jednostki policji: Sekcja 6 i Sekcja 9. Głównymi bohaterami historii są major Motoko Kusanagi i niejaki Batou. Ci zdolni, doświadczeni, nieustraszeni oficerowie policji urodzili się jako ludzie, ale “oddali swoje ciała i dusze Sekcji 9”.


Motoko i Batou

Na pierwszy rzut oka oboje wyglądają jak normalne istoty ludzkie. Motoko jawi się jako zgrabna, atrakcyjna kobieta o ciemnych włosach i dużym biuście. Batou przypomina dojrzałego, jasnowłosego mężczyznę o wzroście i posturze Arnolda Schwarzeneggera. Jeśli jednak przyjrzymy się im bliżej, zauważymy, że nie są oni do końca normalni. Oboje mają w karku niewielkie gniazdka umożliwiające podpięcie drobnych kabelków. Poza tym, Batou ma coś nie tak z oczami. To nie są dziwne okulary ani soczewki. Prawdę mówiąc, nie są to nawet oczy, tylko dwie wystające, szare lunety bez tęczówek i bez źrenic. Motoko jest nieprawdopodobnie zwinna i sprawna, potrafi wykonywać nienaturalnie wysokie skoki, a także doskonale walczyć i stawać się niewidoczną dla otoczenia. Batou jest nadludzko silny i odporny fizycznie, przypomina czołg, który może brnąć przed siebie i któremu nikt nie stanie na drodze. Jak nietrudno się domyślić, Motoko i Batou to cyborgi. Roboty z ludzkimi komórkami mózgowymi. Można by teraz zadrżeć ze strachu, wykrzyknąć “Ojej! Maszyny do zabijania!” i uciec gdzie pieprz rośnie. Faktycznie, Motoko i Batou, jako gliniarze, muszą czasem być brutalni i despotyczni.


Maszyny do zabijania?

Nie należy jednak zapominać, że w tych tytanowych konstrukcjach, które tylko na zewnątrz wyglądają jak ludzkie ciała, mieszkają zwyczajne człowiecze dusze. Motoko Kusanagi zalicza się do osób inteligentnych, skłonnych do refleksji, wrażliwych i obdarzonych intuicją. Co się tyczy Batou, jest on najbardziej dobrodusznym i życzliwym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić (w drugiej części “Ghost…” poznajemy go jako kochającego właściciela psa!). Chociaż każda z postaci straciła większość swojego organizmu, na poziomie psychicznym nadal jest istotą ludzką. Motoko i Batou są zainteresowani sprawą Władcy Marionetek, gdyż dotyczy ona tego, co najważniejsze, czyli ludzkiej duszy. Jeśli usuniemy biologiczne ciało, a duszę/umysł zhakujemy, to co zostanie z człowieka? Czy w ogóle będzie to jeszcze człowiek? Dla obojga bohaterów są to istotne pytania. Fenomen Władcy Marionetek sprawia, że Motoko zaczyna się zastanawiać nad sobą i innymi cyborgami. Próbuje dociec, kim tak naprawdę jest. Dręczą ją wątpliwości dotyczące własnej tożsamości i własnego człowieczeństwa. Nie jest pewna, czy w ogóle posiada duszę, a jeśli tak, to czy jest ona prawdziwa.


Życie i śmierć

Tymczasem Batou nie przeżywa takich dylematów. Nie ma żadnych podejrzeń dotyczących swojego “ja”. Czuje się człowiekiem i nie zadaje sobie niewygodnych pytań. Ten przyziemny, ale wrażliwy mężczyzna wykazuje nawet pewne zaniepokojenie stanem psychicznym Kusanagi. Sama major wyznaje, że czuje się, jakby była martwa. No, bo powiedzmy sobie szczerze… W wielu kulturach wierzy się, że śmierć polega na tym, iż dusza opuszcza swoje biologiczne ciało. A co się stało z Motoko i Batou? Ich duchy również zostały trwale wyrwane z naturalnych ciał. Czyż nie przypomina to śmierci? Nie wiadomo, czy organizmy policjantów (z wyjątkiem odrobiny komórek mózgowych umieszczonych w elektronicznych głowach) jeszcze żyją. Prawdopodobnie nie, o czym świadczą słowa kobiety: “Odchodząc ze służby, będziemy musieli zwrócić nasze ulepszone mózgi i cybernetyczne ciała. Niewiele z nas zostanie”. Motoko wierzy, że jej indywidualność zależy od duszy, ale ta jest dość ograniczona. Czy w toku akcji rozwieją się wątpliwości i podejrzenia bohaterki? Czy znajdą się odpowiedzi na trudne pytania? Zdradzę tylko tyle, że pojawi się kontrowersyjna, niejednoznaczna etycznie oferta.


“GITS” a “Matrix”
(podobieństwa i różnice)


“Ghost in the Shell” zapewne nie spotkałoby się z moim zainteresowaniem, gdyby nie pogłoski o tym, że twórcy “Matrixa” zapożyczyli z tego dzieła wiele elementów. Jakiś czas temu obejrzałam w serwisie YouTube prezentację multimedialną, mającą wykazać, że niektóre szczegóły i ujęcia z “Matrixa” są niemal żywcem wyjęte z “GITS”. Muszę przyznać, że wspomniany materiał audiowizualny mocno mnie zaszokował. Po obejrzeniu “Ghost in the Shell” (a właściwie już we wczesnej fazie seansu) byłam zmuszona przyznać, że Wachowscy zapożyczyli z japońskiej animacji… nawet nie wiele, tylko bardzo wiele. Odwzorowania nie dotyczą jednak zasadniczego wątku fabularnego, tylko drobiazgów formalnych (np. spadających zielonych znaczków na czarnym tle) i niektórych wynalazków używanych przez bohaterów (np. kabelków, które można sobie podłączyć, żeby widzieć trójwymiarowe symulacje). Nie wymienię wszystkich podobieństw, bo musiałabym streścić cały film. Wspomnę tylko o tym, co mi się wydało bardzo matrixowe, a mianowicie o operatorkach w centrali, które siedzą przy komputerach i wpisują zielone kody, żeby ułatwić pracę postaciom przebywającym w terenie.

Jak już powiedziałam (i będę powtarzać w nieskończoność, jeśli zajdzie taka potrzeba), “GITS” i “Matrix” to dwie zupełnie różne opowieści. Analogie, łączące te dzieła, ograniczają się głównie do tła wydarzeń (a na poziomie fabularnym - do banałów typu szukanie kogoś przez długi czas czy bycie uznawanym za najgroźniejszego terrorystę świata). Warto jednak podkreślić różnice filozoficzne i ideologiczne dzielące obie produkcje. “Matrix” jest dużo bardziej konserwatywny od konkurenta. W “Ghost in the Shell” łączenie człowieka z maszyną zostaje przedstawione jako coś użytecznego i pożądanego. Bohaterowie filmu pozbyli się (zapewne w większości dobrowolnie) swoich organizmów i zamieszkali w cyberciałach. Nawet Motoko Kusanagi nie wyraża chęci odzyskania swoich naturalnych narządów. W świecie ukazanym w “GITS” cyborg jest kimś lepszym od zwykłego śmiertelnika. Ciało biologiczne, z wyjątkiem komórek mózgowych, stanowi balast i przeżytek. Psychika zostaje wyraźnie oddzielona od przyrody, pojawiają się wręcz pytania o możliwość wyłonienia się duszy z czegoś sztucznego, bezcielesnego, nieorganicznego (np. z maszyny lub strumienia danych komputerowych).

A co z “Matrixem”? Bohaterami trylogii są ludzie z krwi i kości, ale można ich uznać za pewne formy cyborgów, gdyż mają w ciele gniazdka umożliwiające podłączenie się do komputera. Sęk w tym, że w “Matriksie” cyborgizacja znacznej części ludzkości jest ukazana jako tragedia, porażka i krzywda. Nie ma ona nic wspólnego z dobrowolnością, postępem ani rozwijaniem człowieczego potencjału. Jest zdeptaniem ludzkiej godności, sposobem na podporządkowanie człowieka maszynie, uprzedmiotowieniem żywej istoty, zagrożeniem dla zdrowia (zanik mięśni wskutek braku ruchu). Identycznie przedstawiony jest fakt, że niewolnicy Matrixa nie rodzą się w tradycyjny sposób, tylko są uprawiani na polach, w sztucznych łonach. Gniazdka, odróżniające użytkowników Matrixa od rodowitych mieszkańców Syjonu, nikomu się nie podobają. Nie są “cool”. Przeciwnie: są rodzajem okaleczenia, rany zadanej człowiekowi przez maszynę. Jeśli w “Matriksie” coś jest powodem do dumy, to tylko to, że się ma ojca i matkę, że się zostało naturalnie spłodzonym i urodzonym, że się nie jest oszpeconym przez gniazdka. Szczęśliwym jest ten, kto pochodzi z Syjonu, ostatniego bastionu normalności.

W trylogii Wachowskich każdego człowieka traktuje się całościowo, jako istotę wyposażoną w ciało, intelekt, wolę i uczucia. Chociaż eksponuje się umysł, nie podejmuje się prób całkowitego oddzielenia go od organizmu. Jedno jest nierozerwalnie powiązane z drugim. Kto ginie w Matriksie, umiera w Realnym Świecie - i odwrotnie. Ludzie podłączeni do systemu niekiedy “rzucają się” podczas snu. W pierwszej części cyklu bohaterowie dyskutują o żywności podawanej na pokładzie poduszkowca. Jeden z rozmówców mówi o jej wartościach odżywczych. Inny podkreśla znaczenie walorów smakowych, a potem robi aluzje do seksualności, kończąc je konkluzją: “Zaprzeczając swoim odruchom, wypieramy się człowieczeństwa”. Popatrzmy, ile razy w Realnym Świecie ludzie się przytulają, obdarzają ciepłym dotykiem itd. Czynią to znacznie częściej niż w Matriksie. Nawet jedyna w trylogii scena łóżkowa rozgrywa się w Syjonie. Sugeruje to, że o ile miłość dotyczy ducha, o tyle seks dotyczy ciała, więc odbywanie go w wirtualnej rzeczywistości byłoby oszukiwaniem siebie i partnera. Gdy Neo traci wzrok, jest to wielki dramat. Nawet mimo faktu, że w Matriksie wciąż może widzieć.


Nie tylko fantastyka

“Ghost in the Shell” jest filmem fantastycznonaukowym, ale wydaje mi się wartościowy, albowiem stawia uniwersalne pytania o definicję i granice człowieczeństwa. Niby jest to tematyka abstrakcyjna, odległa od naszych codziennych zmartwień, jednak warto się w nią zagłębić. Pytania typu “Kim jest człowiek?”, “Kiedy zaczyna nim być?”, “Kiedy przestaje?”, “Na czym polega świadomość, indywidualność i autonomia ludzkiej istoty?”, “Czy istnieją jakieś powiązania między psychiką a genotypem?”, “Czym się różni naturalna inteligencja od sztucznej?” prędzej czy później do nas powrócą. Na przykład w kontekście sporu o aborcję, eutanazję, in vitro, klonowanie, biotechnologię, inżynierię genetyczną, płeć kulturową, rozwój informatyzacji, produkcję robotów etc. Japońska animacja zachęca zwłaszcza do refleksji na temat modyfikacji i cyborgizacji ludzkiego ciała. Co należy myśleć o wszczepianiu ludziom mikrochipów albo zbędnych “ozdób” (takich jak kolce czy rogi)? Jak daleko można się posunąć w zastępowaniu naturalnych elementów sztucznymi? A co z operacjami i zabiegami upiększającymi: stosowaniem botoksu, silikonu, porcelany, tytanu itp.? Przecież to już się dzieje!


Słowo o Terminatorze

Chciałabym teraz zwrócić uwagę na podobieństwa i różnice między Batou a Terminatorem (postacią z filmu Jamesa Camerona). Obaj bohaterowie jawią się widzom jako elektroniczni twardziele, którzy na zewnątrz wyglądają jak kulturyści, a w środku są nowoczesnymi maszynami. Każdy z nich jest ponadto pokryty organiczną tkanką. Skóra Batou opiera się (przynajmniej częściowo) na jego własnym, ludzkim kodzie genetycznym. Ta, którą nosi Terminator, prawdopodobnie jest całkowicie syntetyczna i nie bazuje na niczyim DNA. Zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części “GITS” Batou ma pewne problemy z ręką, co może być aluzją artystyczną do dzieła Camerona. Ale tutaj podobieństwa się kończą. Zasadnicza różnica między Batou a Terminatorem jest taka, że ten pierwszy urodził się jako człowiek, a ten drugi - zawsze był robotem niemającym z człowiekiem nic wspólnego. Bohater “Ghost in the Shell” wciąż ma w głowie ludzkie komórki mózgowe. Zachował swoją świadomość i inteligencję. Jeśli chodzi o Terminatora, nie powinno się go nazywać cyborgiem. Słowo “cyborg” kojarzy się z żywą istotą udoskonaloną technicznie. Bohater filmu Camerona to zwykły android. Cyborgiem jest Batou.


Bardzo ważna uwaga

Wszystkie swoje wnioski dotyczące bohaterów “GITS” i świata przedstawionego w opowieści sformułowałam na podstawie dwóch filmów pełnometrażowych Mamoru Oshiiego: “Ghost in the Shell” (1995) i “Ghost in the Shell 2: Innocence” (2004). Przeglądając zawartość Internetu, dotarłam do informacji, z których wynika, że wymienione pełnometrażówki są dość luźnymi adaptacjami mangi Masamunego Shirowa. Dowiedziałam się również, że charaktery i temperamenty głównych bohaterów różnią się od tych zaprezentowanych w komiksie i innych “ghostintheshellowych” produkcjach (takich jak choćby seriale anime). W związku z powyższym, nie wiem, czy moje przemyślenia i spostrzeżenia da się uogólnić na całą sagę o Motoko Kusanagi i Batou. Pisząc swój artykuł, myślałam o filmach Oshiiego, więc proszę Czytelników, żeby odnosili moje refleksje wyłącznie do tych tworów. Osoby, które chciałyby wiedzieć więcej o “Ghost in the Shell”, mogą zerknąć na fanowską stronę GhostInTheShell.wikia.com. Mogą także zajrzeć do serwisu Filmweb.pl oraz do polskiej i angielskiej Wikipedii. Zachęcam je ponadto do przeprowadzenia własnych poszukiwań z wykorzystaniem Google i YouTube.

Ach, te “chińskie bajki”! Kto by je ogarnął?!


Natalia Julia Nowak,
31.07 - 06.08. 2014 r.

10 sierpnia 2014   Dodaj komentarz
Film   film   recenzja   esej   manga   technika   anime   robot   matrix   fantastyka   android   animacja   terminator   science-fiction   japonia   cyborg   ghost in the shell   duch w pancerzu  

Animatrix. W 102 minuty dookoła Matrixa

Tytuł polski: “Animatrix”
Tytuł angielski: “The Animatrix”
Tytuł japoński: “Animatorikkusu”
Rok produkcji: 2003
Reżyseria: Peter Chung, Andy Jones, Yoshiaki Kawajiri, Takeshi Koike, Mahiro Maeda, Koji Morimoto, Shinichiro Watanabe
Forma: zbiór krótkometrażowych filmów animowanych
Gatunek: science-fiction, cyberpunk, anime
Łączny czas trwania: 102 minuty



Dziewięć krótkich filmów

“Animatrix” to seria krótkich filmów animowanych rozszerzających kultową trylogię “Matrix” Andy’ego i Lany (Larry’ego) Wachowskich. Krótkometrażówki, trwające od kilku do kilkunastu minut, nie są żadnym fan fiction, tylko oficjalnym uzupełnieniem hollywoodzkiego cyklu. Filmików jest w sumie dziewięć, a cztery z nich opierają się na scenariuszach napisanych przez samych Wachowskich. Według anglojęzycznej Wikipedii, portalu Imdb.com oraz fanowskich witryn Matrix.wikia.com i TheMatrix101.com, premiera “Animatrixa” odbyła się w czerwcu 2003 roku (powołuję się na tyle źródeł, ponieważ polska Wikipedia i serwis Filmweb.pl podają inną datę). Miało to miejsce miesiąc po premierze “Matrixa. Reaktywacji” i pięć miesięcy przed premierą “Matrixa. Rewolucji”. Każda z krótkometrażówek nawiązuje w jakiś sposób do pełnometrażowej trylogii. Z tego, co wyczytałam w Internecie, wynika, że filmiki zawierają również odniesienia do gry komputerowej “Enter the Matrix” z 2003 roku. Niestety, nie mogę tego potwierdzić, gdyż nigdy nie grałam w tę grę. Myślę jednak, że jest to bardzo prawdopodobne, a poszczególne matrixowe twory są elementami pewnej układanki.


Obowiązkowe i nadobowiązkowe

Czy serię “Animatrix” powinno się porównywać do lektury obowiązkowej, czy nadobowiązkowej? To zależy od krótkometrażówki. Niektóre filmiki, wchodzące w skład cyklu, stanowią uzupełnienie informacji podanych w trylogii. Przedstawiają one szczegóły tego, co zostało powiedziane lub pokazane w filmach pełnometrażowych. Można je zatem traktować jako rozszerzenie materiału właściwego, dodatek dla największych zapaleńców. Są jednak krótkometrażówki, bez znajomości których nie da się w pełni zrozumieć “Matrixa. Reaktywacji” i “Matrixa. Rewolucji”. Owszem, da się te filmy oglądać, ale prędzej czy później trafi się na elementy, które okażą się zupełnie niezrozumiałe. Weźmy na przykład scenę z “Reaktywacji”, w której jakiś dziwny nastolatek okazuje Thomasowi “Neo” Andersonowi wdzięczność za uwolnienie jego umysłu. Chłopak ten pojawia się później w “Rewolucjach” i nadal uważa Neo za swojego wybawcę. Nie dowiemy się, kim jest ten tajemniczy młodzieniec, dopóki nie obejrzymy “Kid‘s Story”. Inny przykład: jeśli nie zapoznamy się z treścią “Final Flight of the Osiris”, nie rozszyfrujemy słów Niobe, mówiącej “To potwierdza przekaz z Ozyrysa”.


Dla każdego coś miłego

Skoncentrujmy się jednak na samym “Animatriksie”. Filmiki, składające się na ten cykl, są bardzo zróżnicowane, zarówno pod względem formy, jak i treści. Jeśli chodzi o warstwę wizualną, każda z krótkometrażówek utrzymana jest w innej stylistyce. Twórcy serii pokusili się również o rozmaite techniki animacyjne. Produkcje są tak różnorodne, że gdyby ktoś nie wiedział, iż pochodzą one z jednego zestawu, mógłby je uznać za dziewięć niezależnych od siebie dziełek (a właściwie osiem, bo “The Second Renaissance. Part I” i “The Second Renaissance. Part II” to jedna historia podzielona na dwa odcinki). W “Animatriksie” znajdziemy wszystko: od nowoczesnej animacji 3D, przez japońskie anime, aż po formy przypominające komiksy. Jedne filmiki wyglądają realistycznie, drugie - nierealistycznie. Niektóre są bajecznie kolorowe, a jeden - w całości wypełniony czernią i bielą. Co się tyczy treści, każda z krótkometrażówek opiera się na innym motywie zaczerpniętym z trylogii Wachowskich. W każdym filmiku rozpatrywany jest inny aspekt matrixowego uniwersum. Można przypuszczać, że każdy odbiorca znajdzie w tej serii coś dla siebie. Dla nikogo nie zabraknie odpowiedniej formy ani tematyki.


Tuż przed tragedią

Krótkometrażówką, otwierającą analizowany cykl, jest “Final Flight of the Osiris”: trójwymiarowa, realistyczna produkcja znana w Polsce jako “Ostatni lot Ozyrysa”. Animacja zaczyna się sceną, w której dwoje ludzi - czarny mężczyzna i żółta kobieta - oddają się treningowi sztuk walki w wirtualnej rzeczywistości. Na pierwszy rzut oka, jest to ćwiczenie podobne do tego z pierwszej części “Matrixa” (scena walki Neo z Morfeuszem). Szybko okazuje się jednak, że ten pozornie zwyczajny pojedynek to zakamuflowana forma zalotów. Dla bohaterów starcie jest tylko pretekstem do zrzucenia ubrania z siebie i przeciwnika. Dla twórców filmiku - okazją do zaprezentowania poziomu współczesnej grafiki komputerowej (możliwości wiernego oddania ludzkiej anatomii). Wszelkie dwuznaczności, pojawiające się w tym fragmencie, doskonale korespondują z wątkami miłosnymi i erotycznymi zawartymi w “Reaktywacji“. Mężczyzna i kobieta chcą się nawet pocałować, gdy niespodziewanie rozlega się alarm, oznaczający, że w Realnym Świecie dzieje się coś niedobrego. Bohaterowie wracają do rzeczywistości, a potem wydarzenia rozgrywają się już błyskawicznie. Niestety, nie ma tutaj happy endu.


Fakty (nie)autentyczne

“The Second Renaissance” (“Drugie Odrodzenie”) to dwuodcinkowa produkcja, opowiadająca o tym, skąd się wziął Matrix i konflikt ludzi z maszynami. Dzieło utrzymane jest w konwencji paradokumentu, zgrabnej mistyfikacji artystycznej. Odbiorca odnosi wrażenie, że ogląda materiał popularnonaukowy mówiący o prawdziwych wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat. Krótkometrażówka zawiera sceny stylizowane na fragmenty dziennika telewizyjnego, zapisy z monitoringu, nagrania dokonane amatorską kamerą etc. Są w niej również elementy mające udawać rekonstrukcje historyczne lub sugestywnie ilustrować złożone zagadnienia. Produkcja posiada nawet narratorkę: piękną, baśniową dziewczynę o długich, złocistych włosach. Jej sylwetkę widzimy wprawdzie rzadko, ale przez cały film (tzn. przez całe dwa odcinki) słyszymy jej głęboki, poważny głos. W “The Second Renaissance” znajdziemy liczne aluzje do autentycznych bestialstw znanych z dziejów powszechnych. Czyżby historia lubiła się powtarzać? Dwuczęściowy filmik jest cyberpunkową opowieścią ukazującą wydarzenia w skali makro. Dużo w nim polityki, ekonomii i socjologii. Z drugiej strony, zawiera on biblijny język i szczyptę moralizatorstwa.


Zagubiony nastolatek i zdrajca ludzkości

“Kid’s Story” (“Historia ucznia”) to czwarta i ostatnia krótkometrażówka bazująca na scenariuszu przygotowanym przez Wachowskich. Bohaterem opowiastki jest Michael Karl Popper, uczeń amerykańskiego liceum, który zmaga się z poczuciem braku realności świata. Nastolatek, niezrozumiany przez swoje otoczenie, rozpaczliwie szuka pomocy w Internecie. Wierzy, że osobą, która może mu pomóc, jest użytkownik ukrywający się pod pseudonimem Neo. Życie młodzieńca komplikuje się jeszcze bardziej, gdy o jego wątpliwościach dowiadują się bezwzględni agenci. “Program” (“Program”) to filmik nawiązujący do wykorzystanego w pierwszej części “Matrixa” motywu zdrajcy. Opowieść rozpoczyna się podobnie jak “Final Flight of the Osiris”. Mamy tutaj kobietę i mężczyznę, którzy - podłączeni do programu szkoleniowego - trenują swoje umiejętności bojowe. Sceneria, w której rozgrywają się wydarzenia, przypomina dawną Japonię. W pewnym momencie mężczyzna porusza temat tęsknoty za utraconym życiem w Matriksie. Zwierza się, że chce do niego powrócić i całkowicie zapomnieć o Realnym Świecie. Prosi też swoją rozmówczynię o wsparcie. Jaka będzie jej reakcja?


Wybitny lekkoatleta i niesforne zwierzę

“World Record” (“Rekord świata”) jest wariacją na temat motywu przekraczania ludzkich ograniczeń w wirtualnej rzeczywistości. Krótkometrażówka wprowadza również nową koncepcję, a mianowicie możliwość przypadkowego i niespodziewanego odkrycia prawdy. Bohater filmiku to wyjątkowo uzdolniony biegacz, świeżo upieczony rekordzista świata. Niestety, jego wynik jest tak niezwykły, że zostaje uznany za oszustwo i unieważniony. Upokorzony sportowiec, któremu w dodatku grozi kontuzja, decyduje się wziąć udział w kolejnych zawodach, aby udowodnić swoją nadludzką szybkość. “Beyond” (“Nawiedzony dom”) jest łagodną opowiastką poświęconą skutkom drobnego błędu systemowego. Poznajemy tę historię przez pryzmat doświadczeń japońskiej nastolatki, która - choć nieświadoma istnienia Matrixa - staje się świadkiem wielu nadnaturalnych zjawisk. Wszystko zaczyna się od kota głównej bohaterki, który pewnego dnia nie wraca do domu o swojej ulubionej porze. Zaniepokojona właścicielka dowiaduje się, że czworonóg przebywa w tajemniczej ruderze zwanej nawiedzonym domem. Dziewczyna postanawia wejść do budynku i odnaleźć swojego pupila.


Staroświecki detektyw i pojmany robot

“A Detective Story” (“Opowieść detektywa”) to czarno-biała animacja nawiązująca do starych filmów kryminalnych i detektywistycznych. Nastrojowego charakteru dodaje jej narracja pierwszoosobowa prowadzona przez głównego bohatera: zdziwaczałego, staroświeckiego detektywa zmagającego się z problemami finansowymi. Mężczyzna, rozczarowany nudnymi zleceniami i niskimi zarobkami, rozważa możliwość zmiany zawodu. Porzuca jednak tę myśl, kiedy zostaje wynajęty do schwytania hakera… a raczej hakerki… o pseudonimie Trinity. Detektyw wie, że na temat Trinity krążą niesamowite legendy. “Matriculated” (“Zniewolony”) to próba alternatywnego spojrzenia na maszyny funkcjonujące w Realnym Świecie. Krótkometrażówka ukazuje poczynania pewnej kobiety - zapewne uczonej - pracującej na rzecz Syjonu. Bohaterka, działająca w porozumieniu ze swoimi współpracownikami, stara się złapać jednego z inteligentnych robotów. Przedsięwzięcie kończy się sukcesem. Grupa naukowców postanawia przeciągnąć maszynę na stronę ludzi, ale nie poprzez przeprogramowanie, tylko poprzez perswazję i dyplomację. Czy to również przyniesie pożądane efekty?


Tylko dla fanów

“Animatrix” jest cyklem przeznaczonym dla fanów “Matrixa”. Żeby zrozumieć, o co w nim chodzi, trzeba mieć już za sobą seans pierwszej części trylogii (a najlepiej - wszystkich trzech pełnometrażówek). Oczywiście, osoby, które “Matrixa” nie oglądały, również mogą sięgnąć po tę serię. Powinny jednak wiedzieć, że wiele rzeczy może być dla nich niejasnych. Z drugiej strony… dlaczego ludzie nieznający lub nielubiący trylogii Wachowskich mieliby się zdecydować na seans “Animatrixa”? Cykl animowanych krótkometrażówek nie obfituje w ubogacające treści. Jedyną jego wartością jest to, że rozwija niektóre wątki z “Matrixa” albo przedstawia je w zupełnie nowym świetle. Funkcją “Animatrixa” jest dostarczanie matrixofilom rozrywki i zaspokajanie ich fanowskiej ciekawości. Raczej nie ma w nim miejsca na realizowanie ambitnych, uniwersalnych celów. Jeśli szukamy bodźców do poważnych refleksji, możemy je znaleźć chyba tylko w “The Second Renaissance” i “Matriculated”. Jedynie w tych filmikach pojawiają się pytania o status sztucznej inteligencji i jej równorzędność względem ludzkiego umysłu. Tylko te produkcje pytają, czy maszyna może być pełnoprawnym obywatelem.


Krytyka polskiego tłumaczenia

Polskie tłumaczenie serii (opracowane na zlecenie TVN - ITI Film Studio) jest po prostu okropne. Zacznijmy od tytułów niektórych krótkometrażówek. “Odrodzenie” zmieniłabym na “Renesans”, żeby usunąć niepotrzebną wieloznaczność i zaznaczyć, że chodzi o odwołanie do epoki Renesansu: czasu podbojów, kolonizacji, antropocentryzmu i przyspieszonego rozwoju cywilizacyjnego. “Historię ucznia” poprawiłabym na “Historię Dzieciaka” (Michael Karl Popper bywa w fandomie określany jako Kid - Dzieciak). Tytuł animacji “Beyond” jest trudny do przełożenia na język polski, ponieważ “beyond” znaczy “poza (czymś)”. Zamiast zmyślonej nazwy “Nawiedzony dom” dałabym jednak coś bardziej odpowiadającego oryginałowi, np. “Poza systemem” lub “Poza kontrolą”. Najbardziej nietrafiony wydaje mi się przekład tytułu “Matriculated”. Imiesłów bierny “matriculated” to w dosłownym tłumaczeniu “immatrykulowany”. Wyraz “zniewolony” nie pasuje do tej krótkometrażówki, albowiem bohaterowie filmiku podkreślają prawo robota do wolności sumienia. Najgorsza jest pomyłka zawarta w treści przekładu “A Detective Story”: “Red Queen” (“Czerwona Królowa”) błędnie przetłumaczono na “Czarna Królowa“.


To wszystko, co mogę napisać na temat “Animatrixa”.
Decyzję o tym, czy warto obejrzeć ten cykl,
pozostawiam Szanownym Czytelnikom.


Natalia Julia Nowak,
23-27 lipca 2014 roku



PS. Informacja dla tych, którzy pragną wiedzieć, jak się nazywa utwór grany na końcu każdego odcinka serii. Otóż jest to kompozycja “Conga Fury (Animatrix Mix)” brytyjskiego zespołu Juno Reactor. Pełna lista utworów muzycznych wykorzystanych w “Animatriksie” znajduje się na stronie: http://en.wikipedia.org/wiki/The_Animatrix:_The_Album

29 lipca 2014   Dodaj komentarz
Film   filmik   film   recenzja   kultura   anime   matrix   fantastyka   animacja   animatrix   science-fiction   cyberpunk   japonia  

Tamtej jesieni serca chwyciły za broń

Tytuł: “Powstanie listopadowe 1830-1831”
Reżyseria: Lucyna Smolińska
Instytucja sprawcza: Telewizyjna Wytwórnia Filmowa “Poltel”
Rok realizacji: 1980
Rok premiery: 1980
Gatunek: fabularyzowany film dokumentalny



Duch patriotyzmu

Fabularno-dokumentalna produkcja telewizyjna trwająca prawie sto minut. Fascynująca podróż do czasów powstania listopadowego, zrealizowana z dużym rozmachem i z wykorzystaniem najrozmaitszych środków wyrazu. Dzieło, w którym przeszłość przeplata się z teraźniejszością, porywy serca konkurują z wezwaniami rozumu, a rzeczywistość nie tylko nie jest prosta, ale wręcz ulega nieustannej komplikacji. W tym filmie, a przynajmniej w jego warstwie fabularnej, nic nie jest stabilne ani oczywiste. Chociaż powietrze, którym oddychają postacie, wypełnione jest duchem patriotyzmu, do samego końca nie wiadomo, kto w tej historii ma słuszność, kto działa na korzyść Ojczyzny, a kto grzeszy szaleństwem, nieudolnością lub złą wolą. Każdy z bohaterów ma swoje racje. Każdy próbuje - zgodnie z własnym sumieniem i na miarę swoich możliwości - realizować idee patriotyzmu i honoru. Oczywiście, poszczególne postacie mają różne charaktery, światopoglądy, zdolności i doświadczenia życiowe. To zaś powoduje, że w ich gronie brakuje jednomyślności. Przysłowie mówi: “Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania”. Niestety, w tym przypadku prowadzi to do zguby.


Stu sześćdziesięciu desperatów

To, że działania bohaterów, a zwłaszcza autorów powstania, zakończą się klęską, zwiastują wszelkie znaki na niebie i ziemi. Od początku wszystko wskazuje na to, że rewolucja się nie powiedzie. Podchorążowie działają na dziko, gdyż nie zdołali wyłonić insurekcyjnego rządu. Data rozpoczęcia rebelii zmienia się wielokrotnie i w ostatniej chwili. Podpalenie browaru (sygnał do ataku) zostaje spartaczone i niezauważone przez mieszkańców Warszawy. Twórcy powstania są młodzi, niedoświadczeni, słabo uzbrojeni i przede wszystkim nieliczni. Tych romantycznych bojowników, owładniętych miłością do Ojczyzny, ale krótkowzrocznych i pozbawionych talentu organizatorskiego, jest tylko stu sześćdziesięciu. Ich jedynymi sojusznikami są młodzi intelektualiści (nie wiemy zbyt wiele na ich temat, ale można przypuszczać, że są to nadwrażliwi humaniści wychowani na “Cierpieniach młodego Wertera” Johanna Wolfganga von Goethego). Przerażająca jest sekwencja, w której rewolucjoniści maszerują ulicami stolicy, wzywając Polaków do walki i nie spotykając się z żadną reakcją. Śpiący warszawiacy nie słyszą nawoływań, a ci, którzy się przebudzili, zamykają okna, żeby się odizolować od hałasu.


Rozsądek - akt zdrady?

Podchorążowie, przemierzając uśpione miasto, mijają na swojej drodze kilku wysoko postawionych wojskowych. Błagają ich, żeby przyłączyli się do powstania. A właściwie: żeby stanęli na ich czele i poprowadzili ich dalej. Starsi, racjonalniejsi, bardziej doświadczeni żołnierze nie wykazują zainteresowania udziałem w rebelii. Czyżby nie byli polskimi patriotami? To trudne pytanie. Na pewno są to ludzie, którzy wiedzą, że w obecnych warunkach powstanie może tylko pogorszyć (i tak już tragiczną) sytuację Polski. Dla powstańców każdy głos sprzeciwu jest aktem zdrady wołającym o krwawą pomstę. Negatywne wypowiedzi dotyczące powstania nie jawią im się jako głosy rozsądku, tylko jako cynizm i antypatriotyzm, który musi zostać ukarany śmiercią. Powstańcy zabijają dowódców odmawiających udziału w insurekcji. Także tego, który nazywa ich mordercami (bo przecież podchorążowie strzelają do własnych, niewinnych rodaków). Buntownicy spotykają się z pozytywnym odzewem dopiero przy ulicy Długiej, gdzie duże grono warszawiaków popiera rebelię i jest gotowe w niej uczestniczyć. Rewolucja rozpętuje się na dobre, jednak zła passa wcale nie mija.


Nie budzić śpiącego smoka!

W dalszej części filmu mamy wiele scen ukazujących polityków. Sporo uwagi poświęca się Radzie Administracyjnej: instytucji sprawującej władzę wykonawczą w Królestwie Polskim (później organ ten przekształca się w Rząd Tymczasowy, a jeszcze później w Radę Najwyższą Narodową). Na jej czele stoi sędziwy, powszechnie szanowany i piekielnie inteligentny książę Adam Jerzy Czartoryski, przedstawiciel opcji konserwatywnej. Rada, chociaż marząca o niepodległości, odnosi się do powstania niechętnie, gdyż uznaje je za skazane na porażkę. Politykom, wchodzącym w skład Rady, zależy na zachowaniu status quo. Wiedzą oni, że w tym momencie dziejowym nie może być lepiej, ale może być znacznie gorzej. Gniew cara grozi bowiem represjami i utratą tej namiastki wolności, jaką jest Królestwo Polskie w obecnym kształcie. Czartoryski i jego ludzie starają się działać w taki sposób, żeby doprowadzić do sytuacji rodem z powiedzenia “i wilk syty, i owca cała”. Z jednej strony, umiarkowanie wspierają powstańców (skoro Polacy zdecydowali się walczyć, nie można ich zostawić na pastwę losu). Z drugiej - kombinują, co zrobić, żeby nie zbudzić śpiącego smoka, jakim jest car.


Wojna polsko-rosyjska

Zupełnie inną postawę prezentują członkowie Sejmu. W polskim parlamencie zasiada wielu ludzi porywczych, kłótliwych, upartych i przekornych, którym idea powstania bardzo się podoba i którzy chcą je uznać za ogólnonarodowe. Tak też się dzieje, a rząd (tzn. Rada Administracyjna) musi się do tego dostosować. Jakiś czas później Sejm doprowadza do detronizacji Mikołaja I. Ogłasza, że car nie jest już królem Polski. Dotknięty do żywego imperator decyduje się użyć siły do stłumienia powstania listopadowego. Wybucha wojna polsko-rosyjska, która przyniesie rewolucjonistom wiele zwycięstw, a która ostatecznie zakończy się tryumfem Mikołaja I. Z filmu Lucyny Smolińskiej dowiadujemy się, że w czasie omawianego powstania Polacy co najmniej dwukrotnie prosili o pomoc Francuzów. Jednym z argumentów, przytaczanych przez naszych rodaków, było to, że rebelia wybuchła m.in. dlatego, iż car planował wykorzystać polskie wojska do zdławienia rewolucji we Francji. Niestety, Francuzi odmawiają udzielenia Polakom pomocy. Ograniczają się jedynie do ciepłych słów. Paryżowi nie zależy bowiem na Polsce, tylko na poprawnych relacjach z Imperium Rosyjskim.


Chłopicki i Skrzynecki

W “Powstaniu listopadowym 1830-1831” ciekawie zostaje przedstawiony generał Józef Chłopicki. Widz przekonuje się, że Chłopicki był człowiekiem bardzo niezdecydowanym, zmiennym jak chorągiewka i działającym bez motywacji. Gdy słyszymy o nim po raz pierwszy, dowiadujemy się, że jest niesamowicie potrzebny, ale przepadł jak kamień w wodę. Potem zostajemy poinformowani, że Chłopicki nie za bardzo chce przyjąć oferowane mu stanowisko naczelnego wodza powstania. Robi to jakby dla św. Spokoju. Później jednak ogłasza się dyktatorem i domaga się od rządu nieograniczonej władzy. Jeszcze później podaje się do dymisji, ale po dwóch dniach powraca na swój urząd. Wyjątkowo chwiejny człowiek. Co się tyczy generała Jana Skrzyneckiego, poznajemy go jako kogoś, kto sprawia wrażenie zdolnego organizatora i wybitnego stratega. Kogoś, kogo insurekcja pilnie potrzebuje. Stanowczy, zdecydowany, pewny siebie… Pod koniec filmu jest już mężczyzną zasmuconym, upokorzonym i przytłoczonym licznymi klęskami. Jego optymizm, początkowo silny i niewzruszony, ostatecznie przemija i zostaje zastąpiony przez świadomość nadchodzącego upadku.


Historyzm maski?

Jeśli chodzi o głównego bohatera filmu, jest nim Maurycy Mochnacki, uczestnik i kronikarz powstania, teoretyk polskiego romantyzmu. To właśnie jego widzimy w pierwszej i ostatniej scenie. To on przemawia do widzów, tłumacząc im, czym jest Ojczyzna i dlaczego warto za nią walczyć. To on wyjaśnia odbiorcom, na czym polega wielkość naszego Narodu. Obok recytacji Mochnackiego - przejmującej, emocjonalnej, pełnej żaru i idealizmu - po prostu nie da się przejść obojętnie. I nie ma tu znaczenia to, czy oceniamy powstanie listopadowe jako konieczne, czy niepotrzebne. Swoją drogą, gdy się słucha końcowej wypowiedzi Mochnackiego, w której padają sformułowania “w obecnym położeniu”, “obłędnego systemu politycznego”, “ostatni ten akt Narodu Polskiego“ i “nagłe porwanie się ze snu“, odnosi się wrażenie, że filmowcy zastosowali historyzm maski. Czy bohater na pewno rozprawia o XIX wieku? A może jego słowa nawiązują do roku 1980? Pamiętajmy, że produkcja powstała w czasach pierwszej “Solidarności”. Kronikarz patrzy w obiektyw w taki sposób, jakby spoglądał widzom prosto w oczy. Jestem pewna, że mamy tutaj do czynienia z jakimś drugim dnem. Z ukrytym przesłaniem.


Bogactwo środków wyrazu

Jak już wspomniałam, w filmie Lucyny Smolińskiej wykorzystano wiele różnorakich środków wyrazu. Połowę dzieła stanowią, oczywiście, rekonstrukcje historyczne. Pozostała część produkcji to popularnonaukowa prezentacja faktów i próba ich wyjaśnienia. Mamy w filmie niewidzialnego narratora, który opowiada o wydarzeniach lat 1830-1831. Mamy narratora-reportera, który stoi z mikrofonem przed obiektywem kamery, a za jego plecami rozgrywają się spektakularne wydarzenia. Mamy liczne pieśni z czasów powstania listopadowego. Mamy dokumenty, pamiątki, rysunki i obrazy. Mamy papierową mapę, na której narrator pokazuje konkretne ulice i place Warszawy. Mamy animacje ze strzałkami pokazującymi ruchy wojsk polskich i rosyjskich. Mamy eksperta, docenta doktora, który przedstawia fakty i dokonuje ich interpretacji. Warto zauważyć, że cały film “Powstanie listopadowe…” był kręcony w wielu miejscach. Niektóre sceny zrealizowano dokładnie tam, gdzie działy się omawiane wypadki. Przykładowo, mamy w dziele scenę, w której przedstawiciele Rady Administracyjnej siedzą przy jednym stole. Później widzimy narratora-reportera obok tego samego, nieużywanego już stołu.


Fenomenalna produkcja!

Czytelnicy niniejszej recenzji zapewne spostrzegli, że film Lucyny Smolińskiej bardzo mi się podobał. Przypadła mi do gustu forma i treść produkcji. “Powstanie listopadowe 1830-1831” jest świetnie zrealizowane: dotyczy to zarówno części fabularnej, jak i dokumentalnej. Fragmenty rekonstruujące historię są porywające, perfekcyjnie zagrane, pełne dramatyzmu i zwrotów akcji. Fragmenty popularnonaukowe (szczególnie te, w których widzimy narratora-reportera) nie nudzą i nie usypiają. Wielką zaletą produkcji, którą wypada tutaj przywołać, jest rzetelność i wielowymiarowość. Osoby, które twierdzą, że tego typu filmy ukazują czarno-białą wizję świata, na pewno będą pozytywnie zaskoczone. Dzieło Lucyny Smolińskiej przedstawia argumenty obu stron sporu (tzn. zwolenników i przeciwników powstania). Mądre, szlachetne, godne respektu postacie występują zarówno w obozie rewolucjonistów, jak i konserwatystów. Smolińska nie rozstrzyga, która opcja ma słuszność. Pozostawia tę decyzję widzom. Ale czy powstanie listopadowe da się jednoznacznie ocenić? Ja sądzę, że nie. Wierzę jednak, że zrozpaczonym podchorążym należy się podziw i szacunek.

Podobnie jak powstańcom styczniowym i warszawskim…


Natalia Julia Nowak,
5-6 lipca 2014 roku

11 lipca 2014   Dodaj komentarz
Film   Historia   polska   historia   patriotyzm   film   recenzja   kultura   honor   niepodległość   romantyzm   powstanie listopadowe   dokument  

Herosi w liczbie czterdziestu

Książka za “dychę”

“Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” (2012) to popularnonaukowa pozycja wydawnicza, którą kupiłam w tej samej taniej, warszawskiej księgarni, w której nabyłam książeczkę “Nietzsche. Zapiski przyjaciela” Franza Overbecka[1]. Według dwóch internetowych porównywarek, cena “Pocztu…” w różnych wirtualnych sklepach waha się od 13 do 22 złotych (groszy nie liczę). Ja jednak kupiłam ją w Realnym Świecie za jedyne 10 złotych. To bardzo mało jak na 232-stronicową książkę w twardej oprawie i z czarno-białymi ilustracjami (niewielkimi portretami). Podobną, a nawet nieco wyższą cenę zapłaciłam za dużą kawę w jednej z kawiarni na Krakowskim Przedmieściu. Czyżby przyczyną niskiej ceny książki była jej niska jakość? Jako czytelniczka tej właśnie pozycji, mogę powiedzieć coś takiego: “Poczet polskich bohaterów narodowych” nie jest dziełem wybitnym ani ambitnym. Mimo to, jego lektura stanowi pewną wartość, gdyż może poszerzyć wiedzę odbiorcy, zainspirować go do dalszych poszukiwań lub rozbudzić w nim uczucia patriotyczne. Książka, którą opisuję, na pewno nikomu nie zaszkodzi. Może za to pomóc.


Prawie jak podręcznik

Instytucją, odpowiedzialną za opublikowanie “Pocztu…”, jest wydawnictwo Buchmann. Polskojęzyczna Wikipedia donosi, że oficyna wydaje “słowniki językowe i tematyczne, rozmówki, gramatyki, pomoce dydaktyczno-naukowe, leksykony, atlasy, encyklopedie, przewodniki, poradniki, książki edukacyjne, książki dla dzieci i młodzieży oraz albumy. Wydawnictwo ma bogatą ofertę pomocy dydaktyczno-naukowych z zakresu nauki języka obcego”. Buchmann jest zatem firmą kierującą swoją ofertę głównie do uczniów, studentów i słuchaczy różnych kursów, słowem - do osób potrzebujących pomocy naukowych. Czy taki charakter ma również “Poczet polskich bohaterów narodowych”? W dużej mierze tak. Książka pod wieloma względami przypomina szkolny podręcznik lub lekturę z opracowaniem. Króciutkie rozdzialiki, proste słownictwo, unikanie zdań wielokrotnie złożonych, notatki na marginesach i podsumowania-kalendaria mówią same za siebie. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że “Poczet…” jest adresowany wyłącznie do uczniów. Dowód: forma zwrotu do czytelników. W “Przedmowie” posłużono się wyrazem “Państwo”.


Ciemnoniebieska i ciemnoczerwona

Autorami książki są cztery osoby ze stopniami naukowymi: prof. zw. dr hab. Wojciech Iwańczak, dr Anna Jabłońska, dr Piotr Kardyś i dr hab. prof. UJK Beata Wojciechowska. Można łatwo ustalić, kto stworzył którą część publikacji, gdyż każdy rozdział jest podpisany inicjałami autora. Rozdziałów, czyli życiorysów, jest w sumie czterdzieści. W Internecie można czasem znaleźć informację, według której “Poczet…” liczy czterdzieści osiem rozdziałów. Albo jest to błąd merytoryczny, albo istnieją dwie różne wersje książki: rozszerzona i okrojona. “Poczet polskich bohaterów narodowych” stanowi kontynuację pozycji wydawniczej “Poczet królów i książąt polskich” stworzonej przez ten sam zespół naukowców. Obie książki są do siebie podobne pod względem wizualnym. Na okładce tej, którą wybrałam do recenzji, znajduje się wojskowy order, mający kształt krzyża i zawierający napis “Pro Fide, Rege et Lege”[2]. Tło jest ciemnoniebieskie i ozdobione podobiznami wybranych bohaterów narodowych. Okładka tej drugiej książki (tzn. “Pocztu królów…”) przedstawia Szczerbiec na tle ciemnoczerwonym. Do tego dochodzą portrety niektórych władców.


Tradycyjny model bohaterstwa (?)

W króciutkiej “Przedmowie”, otwierającej “Poczet polskich bohaterów narodowych”, prof. Wojciech Iwańczak wyjaśnia cel i zamysł publikacji. Pisze, że wybór czterdziestu postaci, zasługujących na miano polskiego bohatera, był poprzedzony długą naradą. “Ostatecznie zdecydowaliśmy się na ‘tradycyjną’ wersję bohaterstwa, trochę krwawą i martyrologiczną, trochę funkcjonującą w świecie polityki. (…) W prezentowanym tomie staraliśmy się (…) trzymać modelu nie cichego bohatera, ale takiego, który ingerował - a czasami był wplątany - w spektakularne zdarzenia, wielkie konflikty, często tragedie” - tłumaczy Iwańczak. Później zaznacza, że w “Poczcie…” opisani są nie tylko zwycięzcy, ale również przegrani. I że “marzeniem autorów jest sprowokowanie czytelników do samodzielnej refleksji”. Dobór bohaterów rzeczywiście jest dyskusyjny. Większość z nich stanowią sławni wodzowie i żołnierze, tacy jak Jan Karol Chodkiewicz, Stefan Czerniecki, Józef Poniatowski, Romuald Traugutt czy Henryk Dobrzański “Hubal“. W analizowanej książce docenia się także Polaków, którzy dużo osiągnęli za granicą, np. Tadeusza Kościuszkę, Stanisława Skalskiego i Władysława Andersa.


Nie z tej bajki

Są jednak postaci, które wydają się pochodzić z zupełnie innego porządku i które wypadają skromnie lub dziwnie na tle takich mężów, jak Stanisław Żółkiewski czy Jeremi Michał Wiśniowiecki. Przykładem postaci “z zupełnie innego porządku” jest Janusz Kusociński. Nie chcę umniejszać sukcesów tego wybitnego polskiego sportowca ani negować jego niezłomności podczas przesłuchania przez gestapo. Ale czy na pewno jest to ktoś, kogo wrzucilibyśmy do jednego worka z Janem Henrykiem Dąbrowskim, Stanisławem Koniecpolskim i Józefem Piłsudskim? Kolejny przykład: Janusz Korczak. Doceniam tego słynnego pedagoga, pisarza i obrońcę sierot, który opiekował się swoimi wychowankami aż do śmierci (tzn. do wywiezienia do obozu koncentracyjnego w Treblince). Lecz czy postawienie go obok Józefa Bema i Mariana Langiewicza to dobry pomysł? Podobne wątpliwości nasuwają się w przypadku Ignacego Jana Paderewskiego, Wincentego Witosa, Stefana Starzyńskiego i Lecha Wałęsy[3]. Wymienieni panowie niewątpliwie odegrali ważną rolę w historii naszego kraju. Jednak cóż oni mają wspólnego z “krwawą i martyrologiczną” wersją patriotyzmu?


Nadmiary i niedomiary

Skoro autorzy zdecydowali się na opisywanie polityków, to dlaczego pominęli Romana Dmowskiego i Wojciecha Korfantego? Nieobecność tych postaci (przy obecności Paderewskiego, Witosa, Starzyńskiego i Wałęsy) wydaje się wręcz obraźliwa. Negatywne wrażenie robi również fakt, że w “Poczcie polskich bohaterów narodowych” uwzględniono ludzi, którzy niczego nadzwyczajnego nie dokonali. Weźmy na przykład Józefa Wysockiego. Twórca życiorysu, Piotr Kardyś, najwyraźniej zdawał sobie sprawę z marnych osiągnięć tego pana, skoro napisał: “Postać Józefa Wysockiego nieczęsto trafia do ‘wykazu’ polskich bohaterów narodowych. (…) Mimo to potrafił przebić się do świadomości narodowej Polaków jako ten, który dla urzeczywistnienia idei niezależności, nie zrażając się kolejnymi niepowodzeniami powstańczymi i licznymi konfliktami w środowisku polskiej emigracji, aż do śmierci podejmował wciąż nowe działania dla ojczyzny”. Dlaczego w omawianej książce scharakteryzowano Wysockiego, a nie napisano ani słowa o Witoldzie Pileckim? On akurat nie musiał narzekać na brak dokonań. Dobrze, że przynajmniej pamiętano o Auguście Emilu Fieldorfie “Nilu”.


“Ochy” i “achy”

Sposób, w jaki opisuje się poszczególnych bohaterów, może być dla wielu osób irytujący. Przypuszczam, że nie przypadnie on do gustu zwłaszcza ludziom dorosłym i wykształconym. Chodzi o to, że postaci są opisywane językiem przywodzącym na myśl cytat “Słowacki wielkim poetą był”. Jest to język typowo szkolny: naiwny, czołobitny, bezkrytyczny, kreujący zerojedynkową wizję świata. Jako polska patriotka i nacjonalistka popieram kult bohaterów narodowych oraz pozytywne przedstawianie ich przekonań i osiągnięć. Opowiadam się również za podkreślaniem wagi pewnych postaw i wartości. Uważam jednak, że stylistyka analizowanej publikacji jest zbyt panegiryczna. Za przykład mogą tutaj posłużyć zdania: “Książę Józef Poniatowski jest uosobieniem romantycznych wyobrażeń o rycerskim honorze i bohaterem patriotycznej legendy. W narodowej wyobraźni utrwalił się obraz pięknego księcia w ułańskim mundurze, z burką przerzuconą zawadiacko przez ramię, jadącego na ognistym koniu. (…) Był sybarytą, który potrafił żyć niczym spartanin” (autorka: Anna Jabłońska). Takich perełek jest, oczywiście, więcej. Niech czytelnicy sami ich poszukają.


Owijanie w bawełnę

Kolejnym zabiegiem formalnym, który nie wszystkim musi się podobać, jest stosowanie specyficznych eufemizmów. Mogą one wynikać z przeświadczenia, że skoro książkę będą czytać uczniowie w ramach nauki szkolnej, to trzeba pisać delikatnie i dyplomatycznie. Przykłady: “Ojciec, którego syn uwielbiał, zanadto lubił przyjemności życia i piękne kobiety”, “Pikanterii dodawał fakt, że Adam Jerzy zakochał się z wzajemnością, i w dodatku nie tylko platonicznie, w żonie wielkiego księcia”, “W Genewie poznał również Annę Sieroszewską, z którą zamieszkał“ (wszystkie trzy zdania pochodzą z rozdziałów przygotowanych przez Annę Jabłońską). Wypada też zwrócić uwagę na swoiste usprawiedliwienia, zabiegi zmierzające do wybielenia pewnych postaci historycznych. Oto dwa cytaty: “Jarema przeprowadzał niezwykle krwawą pacyfikację, w pewien sposób była ona jednak reakcją na niewypowiedziane okrucieństwa przeciwnika” (Anna Jabłońska o księciu Wiśniowieckim), “Bywał surowy i bezwzględny wobec zwyciężonych, ale to jego okrucieństwo nie wychodziło poza pewne konwencje właściwe epoce” (Beata Wojciechowska o Stefanie Czarnieckim).


Uwagi końcowe

“Poczet polskich bohaterów narodowych. Od Zawiszy Czarnego do Lecha Wałęsy” nie jest żadnym arcydziełem, ale - jak już sugerowałam - nie zasługuje na całkowite przekreślenie. Książka zawiera podstawowe informacje na temat wybitnych Polaków (choć, z drugiej strony, uwzględnia także nieoczywiste ciekawostki. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że generał Anders zdobył Puchar Narodów w hippice, a Emilia Plater w dzieciństwie bawiła się z chłopcami w chłopięce zabawy). W związku z tym, raczej nie przyda się ludziom, którzy doskonale znają historię i potrzebują naprawdę wyszukanych, trudno dostępnych danych. Przyda się za to osobom, które dopiero zaczynają poważnie interesować się historią. “Poczet…” to idealna propozycja dla tych, którzy pragną odświeżyć swoją wiedzę wyniesioną ze szkoły (i, być może, nadrobić jakieś zaległości). Książka sprawdzi się również jako pomoc dydaktyczna dla uczniów i studentów (ale nie na kierunku historycznym. Studenci historii potrzebują bardziej szczegółowych wiadomości i głębszych analiz). Polecam “Poczet…” jako sposób na wstępne rozeznanie się w temacie i jako klucz do dalszych poszukiwań.


Natalia Julia Nowak,
25-27 czerwca 2014 r.


PRZYPISY


[1] Zrecenzowałam ten utwór w artykule “Nietzsche - jaki był naprawdę? Wspomnienia Franza Overbecka” z marca 2014 r.

[2] Łac. “Za Wiarę, Króla i Prawo”. Warto wiedzieć, że jest to dewiza Orderu Orła Białego (najwyższego odznaczenia przyznawanego w Rzeczypospolitej Polskiej).

[3] Co się tyczy Lecha Wałęsy, jego legenda (jako szlachetnego obrońcy/rzecznika Narodu Polskiego) jest coraz częściej kwestionowana. Możliwe, że w 1980 roku był on powszechnie uznawany za bohatera, jednak obecnie jego nieskazitelność nie jest taka oczywista. Korzystając z okazji, chciałabym wyznać, że nie rozumiem, dlaczego w “Poczcie polskich bohaterów narodowych” umieszczono Ludwika Waryńskiego. Przecież ten dziewiętnastowieczny działacz polityczny był przeciwnikiem walki o niepodległość (o czym zresztą napomknęła Anna Jabłońska)! Owszem, był bojownikiem i męczennikiem, ale nie sprawy narodowej, tylko socjalistycznej. Kolejny przykład mieszania różnych porządków.

29 czerwca 2014   Dodaj komentarz
Historia   polska   historia   patriotyzm   bohaterowie   recenzja   książka   kultura   bohater   niepodległość   poczet  

Hymn narodowy - młodzieżowy przebój? Recenzja...

Zerwanie z tradycją

Każdy Polak i każda Polka zna… a przynajmniej powinien/powinna znać… hymn Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. “Mazurek Dąbrowskiego” (“Pieśń Legionów Polskich we Włoszech”) Józefa Wybickiego to utwór kojarzący się głównie z atmosferą powagi i doniosłości. Większość z nas przyzwyczaiła się do uroczystych, patetycznych, nierzadko chóralnych lub orkiestralnych wykonań tej najważniejszej polskiej pieśni. Okazuje się jednak, że ze znanej nam wszystkim melodii można stworzyć małe dzieło muzyki rozrywkowej, i to w niemal każdym stylu muzycznym. Dowodem na to jest płyta zatytułowana “…jak zwyciężać mamy. Artyści polscy w hołdzie ‘Mazurkowi Dąbrowskiego’”. Krążek zawiera szesnaście różnych wersji “Mazurka Dąbrowskiego” wykonywanych przez solistów i zespoły z najrozmaitszych światów artystycznych. Czternaście pierwszych nagrań to interpretacje hymnu narodowego dokonane przez współczesnych polskich artystów: młodszych i starszych, znanych i nieznanych. Nagranie nr 15 to archiwalne wykonanie “Mazurka…” z 1927 roku (śpiewa Ignacy Dygas). Nagranie nr 16 to instrumentalny popis Orkiestry Reprezentacyjnej Wojska Polskiego.


Patriotyzm obywatelski

Składanka, wydana w roku 2004, była dodatkiem do ogólnopolskiego dziennika “Życie”. Płyta ukazała się jako element programu społecznego “Dbaj o Polskę” koordynowanego przez Fundację Salon 101 i Cosmic Media. W Internecie, na stronie Dbajopolske.pl, można znaleźć informacje o podmiotach odpowiedzialnych za wydanie krążka. Witryna donosi, że program społeczny “Dbaj o Polskę” przekształcił się w Fundację o identycznej nazwie. Fundacja “Dbaj o Polskę” opisuje swoją misję w następujący sposób: “Naszym celem jest zwrócenie uwagi opinii publicznej na konieczność stałej, codziennej troski o nasz kraj, jego środowisko naturalne, wartości kultury oraz tożsamość narodową z tych wartości płynącą. (…) Inicjujemy także apolityczne społeczne programy na rzecz promocji postaw obywatelskich oraz nowoczesnych form patriotyzmu, dostosowanych do rzeczywistości współczesnej Polski i jednoczącej się Europy, odrzucających ksenofobię i nietolerancję”. Z zacytowanych zdań wynika, że Fundacja krzewi dość mainstreamowy patriotyzm obywatelski rozumiany jako połączenie działalności społecznikowskiej z promocją polskiej kultury.


Mydło i powidło

Artyści, którzy zdecydowali się wziąć udział w projekcie, to Janusz Olejniczak, Trebunie Tutki, Zespół Pieśni i Tańca “Kościerzyna”, Kazik Staszewski, Urszula Dudziak, Kangaroz, Stanisław Sojka, Komety, Radosław Chwieralski, Kapela ze Wsi Warszawa, Stiff Stuff, Pan Profeska, Robotix i Wojciech Waglewski (do tej listy dochodzą: Ignacy Dygas i Orkiestra Reprezentacyjna WP). Jak widać, mamy tutaj przedstawicieli najróżniejszych gatunków muzycznych. Od muzyki fortepianowej, podhalańskiej i kaszubskiej aż po jazz, rock, reggae, rapcore i psychobilly. W polskojęzycznej Wikipedii, powołującej się na artykuł “Jak hymn śpiewać mamy” Mirosława Pęczaka, możemy przeczytać, że “większość wykonawców śpiewa Mazurka na sposób, z jakiego znani są z regularnych płyt (…). Udziału w nagraniach odmówił zespół Ich Troje, żądając, według organizatorów zbyt wysokiej gaży”. Podobno celem nieklasycznych, popularnych interpretacji hymnu jest wydobycie zeń tego, co dostrzegano w nim w 1926 roku. W tamtym czasie “Mazurek…” był ponoć uznawany za “natchnioną duchem patriotycznym, ale w sumie prostą piosenkę żołnierską” (sformułowanie z tekstu Pęczaka).


Sztuka czy skandal?

Przedsięwzięcie artystyczne, będące tematem niniejszej publikacji, może wzbudzać skrajne emocje: od dzikiego zachwytu aż po bezbrzeżne oburzenie. Niewątpliwie jest to projekt wymagający sporej odwagi, zarówno od organizatorów, jak i od wykonawców. Polacy nie są zgodni co do tego, czy wolno wykonywać ojczysty hymn w sposób rozrywkowy i nietradycyjny. Są osoby, którym takie eksperymenty nie przeszkadzają, ale jest też duże grono ludzi, którzy nie zgadzają się na jakiekolwiek przerabianie narodowej pieśni. Można uznać, że twórcze przekształcanie “Mazurka Dąbrowskiego” to dowód innowacyjności i kreatywności (a także pragnienia, żeby hymn państwowy dorównywał popularnym przebojom i żeby na stałe zagościł w odtwarzaczach młodzieży). Można też dojść do wniosku, iż nagrywanie takich przeróbek to bluźnierstwo, profanacja, znieważenie symboli narodowych, obrażanie Polski i Polaków. Dla jednych słuchaczy analizowana płyta będzie wyrazem śmiałego, nowoczesnego patriotyzmu i dowodem na “odjazdowość” polskiego hymnu. Dla drugich - kpiną z polskości, niepotrzebną prowokacją, karygodnym obrazoburstwem.


Liczą się intencje!

Gwałtowne spory, jakimi zaowocował słynny występ Edyty Górniak podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 2002, są dowodem na to, że polska opinia publiczna nie przechodzi obojętnie obok niekonwencjonalnych wykonań “Mazurka Dąbrowskiego”. Chociaż od Mundialu 2002 minęło już kilkanaście lat, wiele osób nadal wypomina Edycie tamto wydarzenie. Ludzie, którzy to czynią, wychodzą z założenia, że piosenkarka popełniła niewybaczalny błąd. Według mnie, ocena przeróbek polskiego hymnu powinna zależeć od tego, czy zostały dokonane w dobrej wierze. Edyta Górniak, śpiewająca swoją wersję “Mazurka…”, z pewnością nie zamierzała zadrwić z wartości patriotycznych (przeciwnie: jej celem było godne reprezentowanie Polski i polskiej drużyny. Czy jej się udało? To już sprawa drugorzędna). Zupełnie inne - tym razem szydercze i prowokacyjne - intencje mieli Kuba Wojewódzki i Michał Figurski, parodiujący fragment hymnu w swojej piosence “Po trupach do celu”. W ich przypadku można mówić o działaniu w złej wierze: wyśmiewaniu patriotyzmu (uważanego przez nich za “zaściankowy”) i wykpiwaniu Polski (utożsamianej z bieżącą sytuacją polityczną).


Inne ciekawe przypadki

Osobami, które nie akceptują eksperymentów z symbolami polskości, zazwyczaj są zagorzali patrioci, nacjonaliści, konserwatyści i tradycjonaliści. Założę się, że to właśnie z tych grup rekrutują się przeciwnicy omawianej składanki. Zwróćmy jednak uwagę na fakt, że najdziwaczniejszą wersję “Mazurka Dąbrowskiego” nagrał Kazik Staszewski: artysta słynący z prawicowych poglądów. Ten sam człowiek jest wykonawcą drapieżnej, rockowej wersji “Ballady o Janku Wiśniewskim” promującej film “Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”. Poza tym, nietradycyjne wykonania/zastosowania ojczystego hymnu można czasem znaleźć w utworach formacji patriotycznych i nacjonalistycznych. W hip-hopowej piosence “Biały Orzeł” Zjednoczonego Ursynowa słyszymy pierwsze słowa “Mazurka…” wykonywane na zasadzie zadziornych, rapowych okrzyków. Weźmy również ostry, dynamiczny kawałek “White and Red” The Sandals (muzyka Oi!). Ta anglojęzyczna piosenka jest parafrazą utworu “Yellow and Blue” szwedzkiej grupy Perkele. W środku nagrania rozbrzmiewa fragment polskiego hymnu grany na gitarze elektrycznej (najpierw łagodnie, a potem agresywnie).


Szersze tło sprawy

Wypada wspomnieć, że oprócz “Mazurka Dąbrowskiego” i “Ballady o Janku Wiśniewskim” przerabia się również inne pieśni patriotyczne i piosenki antykomunistyczne. Przykładem bardzo niestandardowego wykonania “Nie chcemy komuny“ jest wściekła, zajadła wersja grana przez zespół Pigdriver. Utwór - szybki i niemelodyjny - wręcz ocieka nienawiścią do PRL. Paweł Kukiz pokusił się o ostre, rockowe, energetyzujące wykonanie “Obławy” Jacka Kaczmarskiego. Jego nagranie, choć odmienne od oryginału, wcale nie jest mniej udane. Niezwykle rozrywkowe, pogodne i młodzieńcze interpretacje szlagierów z 1944 roku znajdują się na płycie “Warszawskie dzieci. Piosenki powstania warszawskiego” dołączonej do sierpniowego numeru “Machiny” z 2009 roku. Znajdziemy w nich wpływy takich gatunków muzycznych, jak dancehall, reggae, ska czy swing (sprawdź: artykuł “Powstanie w swingu” - Machina.pl). Gdy się słucha tych kawałków, czuje się, że w powstaniu walczyli młodzi, aktywni, entuzjastyczni ludzie kochający życie, mający głowy pełne fantazji i przeżywający swoje pierwsze miłości. Jak widać, forma propolskich utworów może być bardzo różna.


Moim zdaniem

A jaka jest moja prywatna opinia na temat krążka “…jak zwyciężać mamy. Artyści polscy w hołdzie ‘Mazurkowi Dąbrowskiego’”? No cóż, płyta bardzo mi się podoba. Kiedy znalazłam się w jej posiadaniu, myślałam, że okaże się ona jakimś kiczem lub nudziarstwem. Lecz gdy zaczęłam jej słuchać, doświadczyłam bardzo pozytywnego zaskoczenia. Nowoczesne wersje polskiego hymnu są śmiałe… tak, to prawda… ale nie widzę w nich nic bluźnierczego ani poniżającego. Piszę to jako osoba identyfikująca się z określeniem “nacjonalistka”. Wszystkie piosenki z analizowanego CD są w porządku… no, może oprócz wersji Kazika Staszewskiego, która wydaje mi się nieco prześmiewcza (ale to chyba jakaś gra artysty). Które nagrania najbardziej przypadły mi do gustu? Moim najulubieńszym trackiem jest ten nagrany przez zespół Kangaroz. Rapcore’owa (metalowa?) wersja “Mazurka Dąbrowskiego” przypomina mi nieco utwór “Sleeping Awake” formacji P.O.D. Podobają mi się także: fortepianowa interpretacja Janusza Olejniczaka (z profesjonalną recytacją Adama Hanuszkiewicza) oraz “jamajska” wersja Pana Profeski (z subtelnym, kojącym wokalem Pauliny Pospieszalskiej).

Nie chcę nikomu narzucać swojego zdania. Niech Czytelnicy sami zdecydują, czy warto posłuchać tej płyty, czy nie. Ja sądzę, że warto.


Natalia Julia Nowak,
10-12 czerwca 2014 r.



PS. Inne wypowiedzi na temat recenzowanego krążka.

M. Pęczak - “Jak hymn śpiewać mamy” (“Polityka“):
http://archiwum.polityka.pl/art/jak-hymn-spiewac-mamy,378084.html

Ł. Stasiełowicz - “Kto hymnem wojuje…” (UwolnijMuzyke.pl)
http://www.uwolnijmuzyke.pl/kto-hymnem-wojuje

“Hymn codzienny” (“Życie Warszawy“):
http://www.zw.com.pl/artykul/145912.html

12 czerwca 2014   Dodaj komentarz
Muzyka   Społeczeństwo   muzyka   polska   patriotyzm   recenzja   rock   płyta   kultura   reggae   jazz   swing   nacjonalizm   hymn   kontrowersje   mazurek   dąbrowskiego   rapcore   psychobilly  
< 1 2 ... 5 6 7 8 9 10 11 >
Njnowak | Blogi